Założenie, że musimy robić filmy, które mają koniecznie zmienić myślenie o historii i o Polsce, pokazuje nasz gigantyczny kompleks - mówi Wojciech Tomczyk w rozmowie z Robertem Mazurkiem.
Dziennik Gazeta Prawna
PiS rządzi już ponad trzy lata, a Mel Gibson wciąż nie zagrał Jana III Sobieskiego – i Oscara nie dostaliśmy.
Nie mogę znieść tego polskiego kompleksu, że nie będziemy pełnowartościowymi Europejczykami, dopóki amerykański gwiazdor nie zagra polskiego króla.
To nie kompleksy tylko chytra kalkulacja, że jeśli króla zagra Gibson, to Amerykanie taki film obejrzą, a jeśli zagra Janusz Gajos, to nie.
W takim razie to mało chytre podejście, bo podstawą nie jest angaż gwiazdy, tylko historia. Za każdym sukcesem filmu stoi scenariusz…
Co mówi zawodowy scenarzysta.
I moje doświadczenie jest takie, że jak napiszę historię lokalną, unurzaną w polskich problemach, jak choćby „Norymbergę” czy serial „Sprawiedliwi” o Polakach ratujących Żydów, to natychmiast zostaje to zauważone w Europie.
Ale „Norymberga” trafia do teatralnych smakoszy, nam trzeba trafić do milionów.
Ale tego się nie robi w ten sposób, że się każe Gibsonowi grać Sobieskiego.
A jak?
Opowiem panu prawdziwą historię. W 1924 r. Władysław Reymont dostaje Nobla za „Chłopów”. W Szwajcarii swój dom miał Ignacy Jan Paderewski, który podarował angielskie wydanie „Chłopów” sąsiadowi – indyjskiemu maharadży Nawanagaru. Ten maharadża podarował je swojemu bratankowi, który poznał i Paderewskiego, i potem gen. Władysława Sikorskiego. Kiedy wybuchła II wojna światowa i trzeba było ratować polskie sieroty z piekła Sowietów, to właśnie ten zafascynowany „Chłopami” i polskością młody maharadża Jam Sahib Digvijaysinhji zorganizował dla nich sierocińce, uratował setki dzieci.
Świetna historia, ale my mamy przekonać nie jednego maharadżę, lecz – trzymając się tej analogii – co najmniej pół miliarda Indusów.
To opowiedzmy im historię tego maharadży, zróbmy o nim film. Nikt tego nie próbuje, a to jest coś, co mogłoby być zrozumiałe na całym świecie – historia uratowanych dzieci.
Jest projekt scenariusza filmu o Merianie Cooperze, zdobywcy Oscara, twórcy „King Konga”, który stworzył eskadrę lotniczą i walczył w wojnie polsko-bolszewickiej oraz został odznaczony Virtuti Militari. Tu jest wszystko, tylko nie ma filmu.
Ech, gdybym miał pomysł, jak sprzedać w Hollywood pomysł na scenariusz, to byśmy tu nie siedzieli i nie rozmawiali o tym…
Polska Fundacja Narodowa zgarnęła dziesiątki milionów i zamiast inwestować w takie rzeczy zajmuje się drobiazgami.
Tu nie ma czego komentować, zresztą ja nie mam nic wspólnego z rozdziałem pieniędzy, są ludzie za to odpowiedzialni i tyle. Nie wiem, na czym polega problem, tym bardziej że publiczność wróciła na polskie filmy.
Tak, na „Kler”.
Nie tylko, zdecydowanie nie tylko. Powstają też bardzo dobre filmy o historii.
Na przykład?
Choćby „Ułaskawienie” Jana Jakuba Kolskiego.
To nie jest ten rodzaj kina, który zmieni myślenie o Polsce.
Samo założenie, że musimy robić filmy, które mają koniecznie zmienić myślenie o historii i o Polsce, zakłada gigantyczny, polski kompleks. To nasza projekcja, świat wcale tak źle o nas nie myśli. Świat się nami nie przejmuje, to tylko my sądzimy, że nie robi nic innego, tylko na nas krzywo patrzy…
Więc musimy to naprawić.
Powtarzam, to tylko projekcja naszych lęków i naszych kompleksów. Ja już tego nie mogę znieść. Mną rzuca o ścianę, nie mogę tego słuchać. Przypomina mi to czasy podwórkowe, kiedy mówiono, że coś jest „niepolskie”, co oznaczało jakieś kosmiczne, o niebo lepsze.
Mieliśmy podobne doświadczenia podwórkowe.
A tymczasem ja jestem takim samym człowiekiem jak każdy inny żyjący na tej planecie i z faktu, że jestem Polakiem, nie wynika, że jestem lepszy, ale też nie wynika to, że jestem gorszy. Nie rozumiem, jak można wpaść na pomysł, byśmy koniecznie musieli robić film, który pokona uprzedzenia wobec Polaków? Jak ktoś ma uprzedzenia, to jego problem. Dlaczego te filmy miałyby się komuś podobać?
Bo chcemy, by o nas dobrze myślano?
Ranga Polski w Unii Europejskiej nie wynika z pozycji polskiego kina. Prędzej rzutuje na to poziom naszej ekstraklasy i rola chłopców do bicia w bardzo wczesnej fazie europejskich pucharów.
Ale Krzysztof Piątek uczy Włochów, że nie mówi się „Piatek” tylko „Piontek”.
I bardzo dobrze mu idzie, choć w ostatniej kolejce to Milik strzelił dwie bramki, a trzecią Zieliński, inna sprawa, że kelnerom z Parmy…
Ja wiem, że z panem o piłce bez końca, ale wróćmy do naszej rozmowy. Jeśli to nie filmy mają zbudować pozytywny obraz Polski, to co? Książki, gry komputerowe jak „Wiedźmin”?
Wyprostujmy to: ja naprawdę myślę, że prawdziwe zbliżenie między narodami jest możliwe wyłącznie na podstawie kultury. Tylko uściślijmy: wzajemne zrozumienie i poznanie jest możliwe na fundamencie dzieł kultury, natomiast dzięki dziełom sztuki nie osiąga się celów polityki międzynarodowej. Polski film historyczny jest wtedy dobry, gdy budzi wściekłość Niemców i Rosjan.
Naprawdę pan tak uważa?
Tak, wtedy naprawdę jest dobry. Przepraszam, ale „Katyń” Andrzeja Wajdy był oskarżany przez Francuzów o to, że pokazuje Polaków jako ofiary II wojny światowej. Więc można nakręcić film, który idzie w poprzek strasznej poprawności politycznej w Europie, za to robienie czegoś pod publiczność zachodnią nie ma sensu.
Jak to? Przecież PiS szedł do władzy, przekonując Polaków, że znajdą pieniądze na taki film z Melem Gibsonem, że klękajcie narody.
Nie, PiS szedł do władzy, obiecując podmiotowe, uczciwe państwo dla wszystkich obywateli.
To się nie wyklucza.
Ale nie pamiętam, by ktokolwiek mówił o Gibsonie.
Ministrowie Piotr Gliński i Jarosław Sellin mówili to u mnie w radiu.
Dobrze, proszę bardzo, jeśli ktoś ma pomysł na to, jak zrobić z Melem Gibsonem film o polskiej historii, to niech to robi, powodzenia. Natomiast wiara, że taka produkcja zmieni w świecie myślenie o Polsce, jest błędne. Dopóki będziemy chcieli robić filmy, które muszą poprawić myślenie o nas, to tego nie osiągniemy.
To przeciwskuteczne?
Jak zrobimy dziesięć dobrych filmów o polskiej historii, to jeden przebije się do ludzkiej świadomości.
Jeśli one nie odmienią postrzegania nas, to po co w ogóle powinniśmy robić filmy historyczne?
Po to, żeby mieć własną samoświadomość, tożsamość, znać historię. One mają pobudzać do myślenia, do refleksji. Idziemy w kierunku czasów interesujących i groźnych zarazem, czasów postępującej błyskawicznie globalizacji kultury. Ta zglobalizowana i poddana obróbce poprawności politycznej wizja historii sprawia, że nie wiemy nic o powstaniu styczniowym, a rok 1863 kojarzy nam się co najwyżej z wojną secesyjną.
„Braveheart” czy „Rob Roy” pokazują, że historia Szkocji potrafi inspirować światowe kino. W czym Janosik gorszy?
Nie powołujmy się na przykłady z anglosaskiej kultury masowej, bo takie historie, jak Robin Hood to rzeczy i dla Anglików, i – w dużym stopniu – dla Amerykanów elementarne, tak jak dla nas elementarne jest „O dwóch takich, co ukradli księżyc” czy „Koziołek Matołek”.
Było elementarne.
Tak czy owak nie porównujmy się z nimi, a z tymi, którzy są w podobnej pozycji. Czesi zrobili dwa filmy o zamachu na Heydricha, a u nas nie było ani jednego o zamachu na Kutscherę.
Czesi zrobili świetnego „Masaryka” z muzyką Michała Lorenca, a my nie potrafimy zrobić filmu o Sikorskim.
Oni już dawno zrobili swój film o lotnikach z bitwy o Anglię. Ba, Czesi, jeśli się nie mylę, już dawno zrobili nawet film o Tobruku.
Zaraz usłyszę, że i o Monte Cassino zrobili…
Tego nie wiem, ale zrobili wiele innych historii.
To jakim cudem kraj cztery razy mniejszy jest w stanie to zrobić, a my nic?
A jakim cudem oni tak wylansowali swoją stolicę, że przyciąga miliony ludzi i tak wypromowali swoje piwa… No dobrze, ale nie żartujmy.
Ja poważnie pytam, dlaczego oni mogą, a my nie?
Oni od lat uprawiają świadomą politykę historyczną, bo wiedzą, że to polityka historyczna jest elementem promocji kraju, a w Polsce, gdy ktoś mówi, że chce uprawiać politykę historyczną, natychmiast zostaje wyśmiany albo wręcz oskarżony o nacjonalizm.
Może niektórym polityka historyczna wciąż kojarzy się z Gomułką robiącym „Krzyżaków”?
Owszem, Gomułka zrobił film o zwycięstwie wojsk Układu Warszawskiego nad wojskami NATO…
Raczej NRF.
I film Gomułki trafił do Monty Pythona. OK, ale to jednocześnie największy sukces w historii polskiej kinematografii i film, który wciąż da się oglądać, bo jest po prostu wybitny, a minęło prawie 60 lat.
Da się oglądać i „Potop”, i „Ziemię obiecaną”, wszystko z głębokiego PRL.
Takie filmy powinny być kręcone co pokolenie.
U nas nawet film o Katyniu powstał jeden, bo jak Wajda zrobił, to po co następny?
Przypomnę, że „Katyń” powstał w 2007 r., niemal 20. roku niepodległości. Gdyby tak się zbierała za wszystko kinematografia II RP, to byśmy nie mieli żadnego „Kościuszki pod Racławicami” czy „Młodego lasu”.
To dlaczego wtedy można było, ja już nie mówię zbudować Gdynię, ale choć nakręcić film?
To się wiąże z poważnym kryzysem kinematografii europejskiej, która się pogubiła w swojej tożsamości, i mamy problem. Znaczna część polskich reżyserów ma ego większe od siebie i powinien powstać specjalny Festiwal Filmów O Niczym. To jest ten gatunek filmowy, którego nienawidzę – filmy o niczym, filmy o sobie. Kręcę film o sobie, bo ja siebie interesuję i ja siebie lubię. Takich filmów jest masa.
Dzisiaj za film historyczny robi „Korona królów”…
Nie oglądam, bo nie mam telewizora, ale jak słyszę z badań widowni, cieszy się popularnością. To bez wątpienia jakieś przybliżanie historii.
Czemu pan nie zrobi serialu, który trzymałby w napięciu jak pański „Oficer” i jednocześnie opowiadał historię?
Właśnie pracuję nad serialem historycznym dla TVP o wyzwoleniu się Polaków z komunizmu na podstawie powieści Bronisława Wildsteina „Czas niedokonany”.
To jest cała saga o XX w.
Z której wybrałem tylko część. Akcja zaczyna się 25 czerwca 1976 r.
O dziwo, nie chodzi o żaden mecz. Zupełnie nie jak u pana.
Tym razem chodzi o scenę, gdy premier Piotr Jaroszewicz ogłasza w Sejmie podwyżkę cen, po której następuje Radom, KOR i reszta znana.
O kim moglibyśmy zrobić filmy, które Polacy, a może i ktoś inny, chcieliby obejrzeć?
Jest fantastyczna historia powstańca śląskiego Henryka Sławika, który w czasie wojny znalazł się na Węgrzech i uratował 25 tys. Polaków i 5 tys. Żydów, a złapany nie wydał Józsefa Antalla, ojca późniejszego premiera Węgier, i poszedł na śmierć w Auschwitz. Jest oczywiście rotmistrz Witold Pilecki, który jako pierwszy opowiedział światu o Auschwitz…
Zrobiliśmy film o gen. Auguście Fieldorfie „Nilu”. Umiarkowany sukces.
Ale jeśli nie będziemy próbować, to nic nie będziemy mieli.
Teraz będzie film o Janie Nowaku-Jeziorańskim.
To bardzo ciekawa postać, choć trochę szkoda, że film dotyczy wyłącznie aspektów wojennych. Jest też cała wielka historia, nieopowiedziana w polskim kinie, o Polakach, którzy w 1939 r. wpadli w łapy Sowietów. Przecież „Boża podszewka” to nie to. My się zachowujemy jakby obcięcie nam wszystkiego, co na wschód od Bugu, nie zrobiło na nas żadnego wrażenia.
Kiedyś w Polsce byli Ormianie, Żydzi, Ukraińcy, Białorusini. Dziś tego świata nie ma.
I dlatego trzeba o nim opowiadać. Polska historia to kopalnia tematów, gdzie się nie obejrzysz, są historie do opowiedzenia: Reytan i ludzie z końca XVIII w., powstanie styczniowe…
Czemu pan tych wszystkich historii nie opowiada?
Bo jestem stary i zużyty, a poza tym mam nie po drodze z kinem polskim.
A to czemu?
Ani mnie praca dla kina specjalnie nie interesuje, ani mnie tam specjalnie nie potrzebują.
Zrobił pan trzy sezony „Oficera” opowiadające kawał najnowszej historii Polski od podszewki, w sposób, którego nikt nie chciał albo nie umiał pokazać.
Dotknął pan istoty mojego kłopotu z odpowiedzią na pytanie, dlaczego ja takich filmów nie robię. Ja jestem przemytnikiem historii, a nie człowiekiem, który wywala historię na wierzch, zakłada kostium i krzyczy: „To jest polska historia, tak było!”. Wydaje mi się, że nie potrafiłbym napisać scenariusza o powstaniu listopadowym, choć walczył w nim mój pradziadek.
Pan pisze o historii przy okazji?
Opowiadam ludziom historie i one są zanurzone w historii Polski, to nazywam przemytem. Zresztą obraz Polaków w kinie zmienia się na lepsze i to nie dzięki filmom historycznym. W „Grawitacji” Polak jest jedynym człowiekiem zdolnym do poświęcenia życia dla ratowania innych. Tak jak Kowalski w „Znikającym punkcie” nas kompromitował, tak Matt Kowalski w „Grawitacji” przywraca honor. To jest właśnie przemyt. Można? Można. To Polakom załatwił Meksykanin Alfonso Cuarón.
Przemyt fajny, ale my byśmy chcieli, żeby to rzeczywiście był Sobieski, który uratował Europę, a ta nas nie doceniła i teraz znów ma barbarzyńców u bram, bo nas nie słucha.
I myśli pan, że dziś film o tym, jak Polacy bronią chrześcijańskiej Europy przed gromadą muzułmanów z Bliskiego Wschodu, podbiłby Zachód, Amerykę? Tamtejsza nieformalna cenzura nigdy by takiego filmu nie przepuściła.
Więc zostaje przemyt?
Tak sądzę.
Panu idzie on nie najgorzej, że wspomnę „Norymbergę”.
Może to jest klucz, opowieść o tym, że przychodzi kobieta do faceta i okazuje się, że on kontrolował jej życie i to mówi coś o historii? To było grane w teatrach całej Europy…
Choć jest skromną, trzyosobową sztuką.
Bo ja jestem skromny i nieduży.
Hm, fakt, taki na trzy osoby.
Ale żeby nie mówić o mnie, to taki skromny, nieduży film zrobił właśnie Kolski i właśnie „Ułaskawieniem” możemy opowiadać historię.
Chyba nie takim.
To przypomnę, że skromnym, niedużym „Życie jest piękne” Roberto Benigni przeniósł Włochów z pozycji państw Osi na pozycję ofiar II wojny.
A sam pan mówił, że filmem się nie da…
No da się, tylko trzeba to zrobić sprytnie, przemytniczo, nie siląc się na wielką superprodukcję z wyraźnym celem politycznym. Sprzedać to chytrze, jak kontrabandę, a nie wyjść i krzyczeć: „Patrzcie, jacy jesteśmy fajni i dobrzy, kochajcie nas!”.
Przemyt zamiast superprodukcji z Melem Gibsonem?
Tak, powinniśmy uprawiać przemyt, kontrabandę zamiast patosu. W końcu tradycje przemytnicze w Polsce są ogromne. ©℗
Możemy spróbować wpłynąć na postrzeganie nas. Ale trzeba to zrobić sprytnie, przemytniczo, nie siląc się na wielką superprodukcję z wyraźnym celem politycznym. Sprzedać to chytrze, jak kontrabandę, a nie wyjść i krzyczeć: „Patrzcie, jacy jesteśmy fajni i dobrzy, kochajcie nas!”