Zaremba-Bielawski nie wziął się znikąd – od 30 lat bez litości garbuje skórę Szwedom za ich liczne grzechy. Tym razem także występuje w roli reportera, ale jednocześnie przemawia głosem chłopaka, któremu niegdyś nagle, z absurdalnych przesłanek, odmówiono bycia Polakiem, i który spojrzał w druzgocącą otchłań wielopokoleniowego, etnicznego lęku. Warto go słuchać.
Magazyn DGP z 11 stycznia 2019 / Dziennik Gazeta Prawna
Świat, w którym się rodzimy, wydaje nam się normalny, nawet jeśli z różnych względów normalny nie jest. Więcej nawet: do pewnego momentu to jedyny z możliwych światów. Dzieci łatwo się adaptują i mają wiele cierpliwości. Przychodząca wraz z dojrzewaniem i dorosłością weryfikacja bywa bolesna. Rzadko jednak jest tak szokująca, jak w wypadku Macieja Zaremby-Bielawskiego. Do pewnego ranka w grudniu 1968 r. (ma wtedy 17 lat) sądzi, że jest Polakiem, którego przodkowie walczyli pod Grunwaldem z wojskami Zakonu, jeszcze przed tygodniem żegnał (jako zatroskany Polak) żydowskich przyjaciół, wypraszanych właśnie z kraju w ramach antysemickiej czystki. Ale już po południu tego samego dnia jest – ku swojemu niepomiernemu zdziwieniu – Żydem. I wygnańcem. „Fotografuję i nocami zamieniam łazienkę w ciemnię. Widziałem »Powiększenie« Antonioniego. Jeśli powiększyć obraz dostatecznie, to można odkryć rzeczy, które ludzie pragną ukryć. Okno jest zaklejone gruboziarnistymi zdjęciami listowia i grup ludzkich na przystankach. Nie stać mnie na suszarkę, ale ktoś powiedział, że można suszyć pozytywy na szkle. Może i można, tylko że potem nie da się ich odkleić. Stoję z żyletką w dłoni, kiedy wchodzi mama. Prosi, żebym usiadł. Ma coś do powiedzenia.
»Wyjeżdżamy. Jestem Żydówką«.
Po polsku to tylko trzy słowa.
Mija sekunda i słyszę, jak mówię: »Jasne, mamusiu. Wyjeżdżamy«.
Ten, kto jej odpowiada, to nie ja. Byłoby pięknie, gdyby najważniejsze w życiu wyznanie miłości było aktem woli. Ale świadomość »mam tylko sekundę, potem będzie za późno« to nie myśl, tylko jakiś impuls z głębi ciała. Jestem kompletnie nieprzygotowany na to, co od niej słyszę”.
To kluczowa scena w wybitnej książce – „Dom z dwiema wieżami”, autobiograficzną historię swojej rodziny, polsko-szwedzki reporter napisał (po szwedzku), gdy minęło blisko półwiecze od tamtych wydarzeń; niewykluczone, że tyle czasu było trzeba, by złapać dystans.
„Trzy słowa po polsku” wypowiedziane przez matkę wysadzają bowiem od fundamentów całą kruchą rodzinną konstrukcję. 17-latek w chwili olśnienia zaczyna rozumieć, czym była ta dojmująca, tajemnicza pustka, którą w sobie czuł, ta niewyrażalna dotąd skaza, dziwna niedoskonałość będąca czymś więcej niż tylko nadwrażliwością chłopca dorastającego w komunistycznej Polsce, z neurotyczną matką i apodyktycznym ojcem pracoholikiem, starszym od niej o trzy dekady; chłopca, który wczesne dzieciństwo spędza w szpitalu dla psychicznie chorych (ojciec jest znanym, nietuzinkowym psychiatrą, sekowanym przez PRL-owskie władze dyrektorem tego szpitala).
Zaremba-Bielawski nie poprzestaje jednak na dramatycznej historii rozpadu własnej rodziny – matka z nim i jego dwoma braćmi wyjeżdża do Szwecji, ojciec Polak zostaje, cztery lata później umiera.
Jako rasowy reporter zaczyna drążyć sprawę i zadawać sobie samemu pytania: Jak to możliwe, że żydowskość matki była tematem tabu? Co wiedział ojciec i jakie ultimatum mu postawiono? Na czym polegała zmowa milczenia między nimi? Z jakiej traumy się wzięła? W jaki sposób tych dwoje w ogóle mogło się poznać? Jak przeżyli wojnę? Co robili przed wojną?
Opowieść wyłaniająca się ze skrupulatnych odpowiedzi na te pytania okazuje się głęboko paradoksalna.
Po pierwsze, jest to bowiem opowieść o krańcowym nieprawdopodobieństwie pojedynczego ludzkiego istnienia: autor „Domu z dwiema wieżami” nie miał w zasadzie prawa przyjść na świat – jego rodzice nigdy by się nie spotkali, gdyby nie kataklizm wojny i Zagłady (a nawet jeśliby się spotkali, nie mieliby ze sobą absolutnie nic wspólnego).
Po drugie, jest to opowieść o dwóch biegunowo odmiennych krańcach wojennego losu – ojciec spędza wojnę spokojnie (niemal leniwie) w niemieckim oflagu, który stanowi wysepkę rycerskiej troski o jeńca pływającą w oceanie wrzącej lawy nazistowskiego mordu i bezprawia. Matka ucieka przed fizycznym unicestwieniem, jest zwierzęciem łownym, ukrywa się, przemieszcza, podszywa, zmienia tożsamość, z osobliwym, niesłychanym szczęściem trafiając na długi łańcuszek dobrych, opiekuńczych ludzi, aniołów stróżów wielu narodowości i języków. Właśnie dlatego – mówi Zaremba-Bielawski – po wojnie ojciec z matką mogli się spotkać i żyć razem: bo nie byli w stanie się w pełni zrozumieć.
Po trzecie wreszcie, jest to opowieść o antysemityzmie – bardzo emocjonalne oskarżenie Polski i Polaków, że swoją niepodległą tożsamość narodową zbudowali nie tyle na dumie i honorze, ile na nienawiści wobec Żydów. Że antysemityzm stał się poręcznym narzędziem do formatowania i ujarzmiania heterogenicznej polskości, a także zgrabnym sposobem załatwiania spraw.
Zaremba-Bielawski nie wziął się znikąd – od 30 lat bez litości garbuje skórę Szwedom za ich liczne grzechy. Tym razem także występuje w roli reportera, ale jednocześnie przemawia głosem chłopaka, któremu niegdyś nagle, z absurdalnych przesłanek, odmówiono bycia Polakiem, i który spojrzał w druzgocącą otchłań wielopokoleniowego, etnicznego lęku. Warto go słuchać.