Jeśli dostrzeżemy, że encykliki Jana Pawła II są wyrazem pragnienia całościowej zmiany świata, to dopiero wtedy staną się one dla nas inspirujące – mówi PAP dr Michał Łuczewski, socjolog z Uniwersytetu Warszawskiego.

PAP: Dokumenty papieskie, encykliki, listy apostolskie są postrzegane jako trudna lektura, która wymaga znacznego przygotowania i zaangażowania intelektualnego. Jak zachęcić szersze kręgi do zapoznawania się z nauką społeczną Kościoła? Czy możliwe jest przełamanie bariery hermetyczności tej sfery katolicyzmu?

Dr Michał Łuczewski: Aby zachęcić do poznania katolickiej nauki społecznej, należy zrobić prostą rzecz. Należy powiedzieć: „Nie czytajcie tego, to dla was za trudne, i tak tego nie zrozumiecie”. Dopiero wówczas nasza przekora sprawi, że zainteresujemy się nauką Kościoła. Moich studentów przekonuję, aby nie czytali encyklik, lecz zastanowili się, co się za nimi kryje. A kryje się za nimi Ewangelia. Kryje się cała tradycja Kościoła. Kryje się cicha praca nieznanych osób. W encyklice „Dives in misericordia” Jana Pawła II napotykamy długi przypis dotyczący rozumienia miłosierdzia w judaizmie. Jego autorką jest urszulanka – Emilia Ehrlich, jedna z najważniejszych współpracowniczek Jana Pawła II.

Ale najważniejsze, że za każdą encykliką kryje się nie tylko myśl, ale przede wszystkim życie głowy Kościoła. W przypadku Jana Pawła było to piękne życie, które polegało na ciągłym nawracaniu się. Wszystkie encykliki mówią to samo: nawracajmy się! Jeśli w ten sposób potraktujemy wszystkie teksty Jana Pawła II, nie tylko encykliki, to nasze podejście do nich będzie zupełnie inne. Jeśli zrozumiemy, że młody Karol Wojtyła chciał zmienić Kościół, społeczeństwo, państwo i kulturę, jeśli dostrzeżemy, że encykliki, jakie pisał jako papież, są wyrazem tego samego pragnienia całościowej zmiany świata, to dopiero wtedy staną się one dla nas inspirujące.

Do katolickiej nauki społecznej należy znaleźć odpowiedni klucz. Poszukiwał go również Karol Wojtyła. W 1978 r. został zapytany przez Vittoria Possentiego, po co katolicka nauka społeczna, skoro nikt jej nie słucha. Odpowiedzią był wywiad rzeka „Rewolucja Ducha”. Kard. Wojtyła pokazywał, że katolicka nauka społeczna jest w Polsce bardzo dobrze rozumiana. Robotnicy rozumieli, że ich zakłady muszą się zmienić, muszą być miejscami, w których wykonywana przez nich praca musi mieć jakiś sens. Polscy robotnicy rozumieli, że Kościół lepiej niż partia komunistyczna realizował dobro wspólne. Jeśli Kościół będzie umiał pokazać, że katolicka nauka społeczna to nie abstrakcyjne rozważania, ale konkretna pomoc, że to właśnie to, czego potrzebujesz w swojej instytucji, firmie, związku zawodowym, korporacji, to wówczas ta nauka będzie żywa. To klucz do ożywienia pięknych słów.

PAP: Mówi się, że w posłudze biskupiej wzorem dla Karola Wojtyły był prymas Stefan Wyszyński. Kto był jego mistrzem w budowaniu społecznego nauczania Kościoła? W jakim stopniu nawiązywał do dorobku poprzedników?

Dr Michał Łuczewski: Od prymasa Wyszyńskiego nauczył się, jak być biskupem, który działa i który wciela katolicką naukę w czyn, ponosząc przy tym najwyższe ryzyko. Wojtyła powtarzał, że praktyka katolickiej nauki społecznej jest znacznie ważniejsza od jej teorii. Od prymasa zaczerpnął też przekonanie, że rola katolickiej nauki społecznej jest nie do przecenienia, bo Kościół nie może zamknąć się w czterech ścianach. Kiedyś zetknąłem się z broszurą o kard. Wyszyńskim pt. „Prymas-socjolog”. Prymas Tysiąclecia chciał zrozumieć społeczeństwo – dlatego uprawiał nauki społeczne – ale żeby je zmienić, musiał uprawiać katolicką naukę społeczną. A żeby zrobić to na wielką skalę – musiał zostać prymasem.

Wojtyła poszedł jeszcze dalej i jako papież mógł kształtować cały Kościół i cały świat. Wojtyła był praktykiem, ale też bardzo dobrym teoretykiem. Teorii katolickiej nauki społecznej zaczął uczyć się od ks. Jana Piwowarczyka, wybitnego etyka, rektora seminarium duchownego w Krakowie, a po wojnie – założyciela „Tygodnika Powszechnego”. George Weigel uważał, że w nieopublikowanych jeszcze wykładach z lat pięćdziesiątych, zatytułowanych „Katolicka etyka społeczna” Wojtyła parafrazował tylko myśli Piwowarczyka. Rocco Buttiglione, przyjaciel papieża, który pisze właśnie wstęp do tej książki, podkreśla jednak samodzielność przyszłego papieża, choć wpływ Piwowarczyka jest dla niego niepodważalny. To on w 1942 r. przyjął Wojtyłę do podziemnego seminarium duchownego. Do zajęcia się nauką społeczną Piwowarczyka i Wojtyłę zmusił marksizm.

Nacisk marksizmu był tak wielki, że Kościół musiał zareagować i odpowiadać na pytania o wartość pracy, rolę klasy robotniczej, kierunek dziejów. Zdaniem teoretyków marksizmu uspołecznienie środków produkcji miało przeciwdziałać alienacji. To mocne stwierdzenie było poparte potężnym aparatem państwa, również służbami bezpieczeństwa i milicją. Nie była to więc jedynie nauka społeczna, ale również ideologia poparta brutalnością i krwią. Kościół musiał odpowiedzieć.

Kościół stwierdzał więc, że alienacja skończy się dopiero wówczas, gdy ludzie będą odnajdywali sens swoich działań, a praca będzie służyła człowiekowi. Marksizm był więc jednym z głównych „źródeł” społecznej nauki Kościoła – w tym sensie, że konkretnym pojęciom, które marksizm wykorzystywał, Kościół nadał odpowiednie znaczenie. Można rzec: najwięcej uczymy się od naszych wrogów. Kościół katolicki szybko zrozumiał tę prawidłowość. Karol Wojtyła postanowił wykraść marksizmowi takie pojęcia jak alienacja. Innym pojęciem, które wprowadził do katolickiej nauki społecznej, była „solidarność”. W latach sześćdziesiątych i siedemdziesiątych było to słowo lewicowe. Kojarzyło się z solidarnością z bratnimi krajami socjalistycznymi. Wojtyła użył tego pojęcia jako jednego z kluczowych w opublikowanym w 1969 r. swym opus magnum „Osoba i czyn”. Stwierdza, że społeczeństwo powinno zmierzać ku solidarności jako postawie autentycznej. Dziesięć lat później przybywa do Polski jako papież. Rok później powstaje „Solidarność”. Tak Wojtyłowa teoria katolickiej nauki społecznej stała się naszą praktyką.

A kto był mistrzem Wojtyły na tej drodze? Najlepsi. Autorzy encyklik. Papieże. Czytając „Rerum novarum” Leona XIII, który zapoczątkował katolicką naukę społeczną, Wojtyła nie mógł nawet się spodziewać, że będzie mu dane napisać encyklikę w stulecie dzieła Leona XIII: „Centesimus annus”. Źródłem myśli Karola Wojtyły byli również polscy romantycy, którzy podobnie jak przyszły papież nie chcieli, aby Kościół zajmował się jedynie samym sobą. Pragnęli chrystianizacji wszystkich sfer życia ludzkiego. W ich myśli polityka, ekonomia, kultura, wszelkie związki między ludźmi miały być chrześcijańskie. Karol Wojtyła uczył się tego od Cypriana Kamila Norwida, Juliusza Słowackiego, Adama Mickiewicza i Augusta Cieszkowskiego. Rozumiał, że roszczenia chrześcijaństwa mają charakter uniwersalny, są swoistym atakiem na rzeczywistość, dążeniem do całkowitej jej przemiany.

PAP: Jakie były najważniejsze elementy przełomowe w myśli społecznej Jana Pawła II? Jak rozumiał wolność, o której tak wiele pisał w swoich encyklikach, a która była dla Kościoła minionych wieków tematem trudnym?

Dr Michał Łuczewski: Trudno mówić o przełomach w katolickiej nauce społecznej. Kolejni papieże wciąż nawiązują do swoich poprzedników. Często wręcz podkreślają, że mówią to samo innymi słowami. Pojawiały się jednak istotne nowości, a jedną z nich była kwestia wolności. Jan Paweł II miał na myśli wolność w wielu wymiarach. Jednym z nich był wymiar wolności sumienia. W katolickiej nauce społecznej była ona wcześniej rozumiana w nieco inny sposób. Uważano, że państwo ma prawo do kształtowania sfery publicznej w zgodzie z prawdą, której gwarantem jest katolicyzm. Często traktowano to w sposób bardzo dosłowny. Jeśli pojawiały się herezje lub ruchy wolnomyślicielskie, to uważano, że wspólnym celem Kościoła i państwa jest wyeliminowanie takich zjawisk.

W Polsce wolność religijną rozumiano inaczej. Komuniści pozwolili nam bardzo szybko zrozumieć, że państwo w złych rękach bardzo szybko może się stać strukturą totalitarną. Kard. Stefan Wyszyński i inni polscy biskupi uważali, że najważniejszą wolnością jest wolność wyznania, jest ona podstawą tego, że w ogóle możemy decydować o tym, co dla nas najważniejsze, że możemy wybierać drogę bez stosowania przymusu. Pojawiało się pytanie, jak należy kształtować sferę publiczną, aby ta wolność była jak najbardziej rozwinięta, a jednocześnie nie była sprzeczna z prawdą chrześcijaństwa. Z myśli Soboru Watykańskiego II brało się założenie, że w ramach procesu demokratycznego możemy przedstawiać katolicką prawdę i bez aparatu przemocy dać świadectwo, że jest ona drogą najlepszą i jedyną.

U Jana Pawła II pojawiała się więc swoista afirmacja wolności. Demokracja miała sprawiać, że najlepsze drogi naszego życia mogły zostać wyartykułowane w przestrzeni publicznej. Uważał również, że system demokratyczny jest dobry dla osiągania dobra wspólnego.

PAP: W wielu kręgach wciąż trwa spór o to, czy papież Jan Paweł II był zwolennikiem wolności gospodarczej.

Dr Michał Łuczewski: Nie był zwolennikiem kapitalizmu, lecz wolnego rynku. Rozumiał pod tym pojęciem taką przestrzeń, która daje nam możliwość rozwoju gospodarczego dla dobra wspólnego. Stawiał jednak bardzo istotne zastrzeżenie: wystarczy niewielkie przesunięcie i system ten może być bardziej niebezpieczny niż systemy niedemokratyczne…

PAP: „Historia uczy, że demokracja bez wartości łatwo przemienia się w jawny lub zakamuflowany totalitaryzm”…

Dr Michał Łuczewski: Tak. Należy podkreślić, że Jan Paweł II nie lubił wszelkich „-izmów”, a więc również kapitalizmu. Gdy mówimy „kapitalizm”, to stwierdzamy, że jest to jakiś system, i nie zadajemy sobie pytania, czy jest on dobry lub zły. Tymczasem Jan Paweł II zadawał pytania o dobro i zło. Uważał, że jeśli przestajemy zadawać takie pytania, to przestajemy być chrześcijanami. Systemy mogą wydawać się najlepsze, ale paradoksalnie osłabiają naszą czujność i mogą być najgorszymi z możliwych. Dlaczego w tych systemach zaczynamy zabijać nienarodzone dzieci lub dlaczego najstarsi pragną w nich śmierci i proszą o pomoc lekarza, który musi złamać przysięgę Hipokratesa? To były pytania, które stawiał. Przejście od największego dobra do największego zła to tylko mały krok.

Wydaje nam się, że demokracja i liberalizm to systemy najlepsze, ale wystarczy drobne przesunięcie, aby stały się systemami totalitarnymi. To sfera apokaliptyczna, w której coraz trudniej rozpoznać nam dobro i zło. Tak może być nie tylko z państwami, ale również współczesnymi korporacjami. Facebook może być uważany za wspaniały pomysł łączący ludzi, ale z drugiej strony zauważamy uzależnienie od niego dzieci, a także olbrzymią, niekontrolowaną władzę nad wyborami milionów ludzi.

PAP: Skoro jesteśmy przy rzeczywistości nowych mediów, to w jej kontekście ktoś mógłby powiedzieć, że papież pisał i mówił o rzeczywistości końca XX wieku lub ewentualnie początków obecnego stulecia. Współczesność coraz mniej przypomina tamte uwarunkowania. Jak odnajdywać w myśli papieża elementy, które mogłyby przystawać do naszych czasów?

Dr Michał Łuczewski: Myślę, że jego myśl przystaje do naszych czasów nawet bardziej niż do lat wcześniejszych. Kiedyś byliśmy zbyt mocno „zaprzyjaźnieni” z Janem Pawłem II. Przez to go nie słuchaliśmy. W 1991 r. przyjechał, spojrzał na nasz kapitalizm, ale potem zaczął pytać, jak wywiązujemy się z przestrzegania Dekalogu. Polacy nie bardzo chcieli go słuchać, bo w przestrzeni publicznej popularne było przekonanie, że „pierwszy milion trzeba ukraść” (lub ewentualnie odziedziczyć).

Dziś wracamy do zrozumienia, że kradzież to po prostu grzech i przestępstwo, a rzeczywistość społeczną należy budować na moralnych postawach. Wszystko, co było złe w tamtych czasach, wynikało z tych błędnych przekonań. Jan Paweł II miał rację, mówiąc, że nie da się budować żadnego systemu społecznego bez wartości.

Znajdujemy się w coraz bardziej chaotycznym świecie. Rozmawiając z pracownikami wielkich korporacji, zauważam, że nie wiedzą, jaka będzie ich bliska przyszłość, jakie umiejętności będą potrzebne za pięć lat. To apokaliptyczny świat zupełnego zagubienia, w którym nie wiemy, czy pewne sfery gospodarki będą istniały. Dlatego tak ważne jest trwanie wyznawanych przez nas wartości, związków rodzinnych, przyjaźni. O tym wszystkim pisał Jan Paweł II i pokazywał, jak radzić sobie w tak nieprzewidywalnym świecie. Warto przypomnieć, że 1 września 1939 r. również wiedział, co jest najważniejsze: wyspowiadał się w katedrze na Wawelu.

PAP: Czy w codziennym zarządzaniu Kościołem nie brakuje katolickiej nauki społecznej?

Dr Michał Łuczewski: Prof. Gerald J. Beyer, mój amerykański znajomy, który zakochał się w Polsce i Polce, planuje wydanie w USA książki o katolickiej nauce społecznej. Jego zdaniem odwrót od katolicyzmu można wyjaśnić brakiem szacunku wobec człowieka w katolickich instytucjach. Instytucje związane z Kościołem często działają w ramach hasła: „pracujemy dla dobra wspólnego, więc pracuj za darmo”. Katolicka nauka społeczna musi się rozpoczynać od Kościoła. Kościół musi przede wszystkim stawiać człowieka w centrum. Jan Paweł II rozumiał to bardzo dobrze. Jego przyjaciel, prof. Stanisław Grygiel, mówił, że Karol Wojtyła klękał przed każdym człowiekiem jak przed tabernakulum. Jego niezwykłą umiejętnością była umiejętność patrzenia na innych i słuchania ich. Każdy z nas, który się z nim zetknął, czuł się wyjątkowy. To skupienie na człowieku nie miało się na człowieku zatrzymywać.

Jan Paweł II chciał, żebyśmy wszyscy poszli dalej. On nie chciał być dla nas widoczny, chciał być przezroczysty. Stając przed ludźmi, pragnął, aby patrzyli na Chrystusa. Pragnął, abyśmy się modlili, abyśmy się nawracali. Ale zawsze rozpoczynał od siebie. Encyklikę o jedności chrześcijan „Ut unum sint” rozpoczął od prośby skierowanej do wszystkich osób wierzących, aby modlili się – razem z nim – o nawrócenie papieża. „Niech wszyscy modlą się wraz ze mną o to nawrócenie”. To niezwykły gest.

PAP: Swoją ostatnią książkę poświęcił pan rozważaniom nad polską polityką pamięci. Czy Jan Paweł II daje nam wskazówki, jak mówić o historii lub wręcz prowadzić politykę historyczną?

Dr Michał Łuczewski: Jan Paweł II może być pomocą w polskiej polityce historycznej. Gdyby był z nami i rozmawialibyśmy teraz w kuluarach, to być może powiedziałby: panie i panowie, zastanówcie się, czy chcecie mówić „polityka historyczna”. Jeśli mówicie: polityka, macie pewnie na myśli poszukiwanie dobra wspólnego. Jeśli mówicie: historia, macie pewnie na myśli historię jako nauczycielkę życia. Ale pomyślcie o waszej grupie odbiorców. Czy aby na pewno rozumie wasz przekaz? Być może lepszym sformułowaniem byłaby kultura pamięci i dążenie do tworzenia nowej, piękniejszej kultury, w której Polska będzie widziana jako pewnego rodzaju znak nadziei lub sprzeciwu wobec zła? Zastanówcie się, czy chcecie rozpoczynać od sformułowania, które może budzić skojarzenie, że ktoś chce manipulować historią? To byłaby pierwsza lekcja Jana Pawła II.

Podczas drugiej lekcji powiedziałby, abyśmy nie bali się konfliktów. Jeśli macie coś ważnego do powiedzenia, to ten konflikt będzie się pojawiać, bo będziecie znakiem sprzeciwu. Swoje rekolekcje dla Pawła VI zatytułował „Znak, któremu sprzeciwiać się będą”. Jeśli mamy światu coś ważnego do powiedzenia, to możemy założyć, że świat nie będzie nam bił braw. Konflikt jest wpisany w takie działania, ale takie stwierdzenie jest za łatwe i zbyt polityczne. Dlatego ważne byłoby podanie ręki naszemu przeciwnikowi. Jan Paweł II umiał się uczyć od marksistów i komunistów, nawet Jaruzelskiemu podał dłoń. Wszyscy bowiem wiedzieli, co reprezentuje Karol Wojtyła. Wydaje się, że często wchodzimy w konflikt, ponieważ myślimy, że ludzie nie wiedzą, co reprezentujemy. Potrzebujemy konfliktu, aby pokazać innym, że nie jesteśmy tacy jak nasi przeciwnicy. Chcemy się od nich odróżnić.

W tym kontekście można wspomnieć o trudnych związkach z Ukrainą. Wydaje się, że konflikt jest naturalny, bo w obu krajach nastąpiło przebudzenie narodowe, ale musimy zastanowić się, czy jest przestrzeń do podania sobie ręki. Jako Polacy musimy opłakać ludzi zamordowanych na Wołyniu. Zastanówmy się, jak z całą mocą przeciwstawiać się „banderyzacji” Ukrainy i być skutecznym znakiem sprzeciwu, ale jednocześnie pamiętajmy, że nie zawsze i nie wszędzie musimy robić politykę historyczna. Mamy wiele innych płaszczyzn współpracy. A jeśli chcemy zająć się tym, co bolesne, możemy, idąc tropem Jana Pawła II, poszukiwać łączących nas wartości. Możemy np. zadać pytanie o solidarność na Ukrainie: czy w waszym kraju jesteście solidarni? Czy solidarność jest dla was ważna? A miłosierdzie? A jak wygląda solidarność i miłosierdzie względem Polaków?

Wreszcie, Jan Paweł II wezwałby nas do większej refleksyjności w prowadzeniu polityki historycznej i większej miłości. Czy nie zbyt późno zajęliśmy się sprawą Wołynia i czy przez to nie wraca ona do nas z takim impetem? Rodziny kresowe od czasów PRL-u były marginalizowane, niewiele się zmieniło po 1989 r. Nie opłakaliśmy swoich umarłych. Spójrzmy, gdzie w Warszawie znajduje się pomnik upamiętniający ludobójstwo dokonane przez UPA i OUN. Wielu warszawiaków nawet nie wie, gdzie to jest. Ale to jedni Polacy zmarginalizowali cierpienie innych Polaków. To my sami sobie to zrobiliśmy, nie potrzebowaliśmy do tego żadnych Ukraińców. Nie potrzebowaliśmy też Ukraińców, żeby oskarżać tych, którzy przez lata mówili, że musimy bronić swojego interesu narodowego i realistycznie patrzeć na nacjonalistyczne prądy na Ukrainie, o „rosyjską agenturalność”. Po kilku latach wszyscy mówimy to samo, co tamte środowiska. Czy to oznacza, że wszyscy jesteśmy agentami Kremla? W polskiej polityce historycznej widzę brak refleksji i poczucia winy względem siebie. Za dużo jest w tym walki politycznej, a za mało kultury i człowieczeństwa.

Rozmawiał Michał Szukała (PAP)