Kiedy czytałam te nekrologi o porażce, o tym, że Kora przegrała walkę z rakiem, to pomyślałam, że ona nic nie przegrała. Nic. To może być porażka medycyny, lekarza porażka. Śmierć nie jest porażką. Jest końcem życia – mówi Małgorzata Omilanowska
Magdalena i Maksymilian Rigamonti / Dziennik Gazeta Prawna
Zdrowi patrzą na chorych z wyższością.
Nie.
Na panią?
Nie. Chyba nie. Moje otoczenie – oczywiście oprócz najbliższych– którzy dokładnie wiedzą, co ze mną, jakie są rokowania, jakie ryzyko wznowy, traktuje mnie jako osobę, która potencjalnie umrze niedługo. Doświadczenie ludzkie jest takie, że jak ktoś choruje na raka, to umiera. A jak jeszcze tyle schudł! Przecież Kora umarła na raka. Tomasz Stańko też. Za mało znamy tych, którzy zachorowali na raka i żyją.
Kofta, Stuhr, Santor, Kobuszewski.
Znam wielu, którzy zachorowali, żyją, ale się do choroby nie przyznali. I wielu się nie dziwię, bo jak się przeczyta, co potrafią napisać obcy ludzie... Pamiętam, jak moje zdjęcie pojawiło się na plotkarskim portalu. Wychodziłam z teatru, już taka chuda jak teraz. Podpis był, że mam raka, że wycięli mi żołądek, a w komentarzach już mnie pochowano, już byłam minister świętej pamięci. Dla wielu to, że jeszcze żyję, to jakiś cud. Kwestia roku, no, może dwóch. I po mnie. Większość nie patrzy na mnie jak na osobę, która najprawdopodobniej jest wyleczona.
Ludzie potrzebują nadziei i wiary w to, że rak nie jest końcem świata. Zwłaszcza zdrowi ludzie.
Przecież często jest. Kora umarła.
Oczywiście, że tak. Każde życie kończy się śmiercią.
Po co ta ironia?
Każde życie. Ale to nie tak, że się przegrywa walkę z nowotworem, że się w ogóle jakąś walkę przegrywa. Przecież Kora od diagnozy przeżyła pięć lat. Kiedy czytałam te nekrologi o porażce, o tym, że przegrała walkę z rakiem, to pomyślałam, że ona nic nie przegrała. Nic. To może być porażka medycyny, lekarza porażka. Śmierć nie jest porażką.
A czym?
Końcem życia. Zamykają się drzwi, coś się kończy.
Niebo jest?
Zobaczymy. Moja mama przed śmiercią, przed utratą przytomności powiedziała: „Nawet nie wiesz, jak żałuję, że nie wierzę, byłoby mi łatwiej”. Tylko że wiara to łaska. Nie można jej zadekretować. Ja ciągle na tę łaskę czekam. Byłoby mi łatwiej umierać. Na razie zakładam, że może się dam przyjemnie zaskoczyć.
Pani cały czas myśli o śmierci.
Od zawsze, ale nie cały czas. Lepiej się do śmierci przygotowywać, niż potem się zdziwić. To jasne, że ona przyjdzie do każdego z nas. Jednak nie powinna tylko przerażać. Jest oczywiście lękiem, ale jak się człowiek odrobinę oswoi z tą myślą, że jest śmiertelny, to chyba bardziej ceni sobie życie. Ma większą potrzebę niezmarnowania okazji, niezmarnowania chwili. Widzę to nie tylko po sobie, ale również po znajomych, którzy są po diagnozie nowotworowej i z którymi radośnie sobie rozmawiamy o naszych rakach. Konfrontacja z myślą, że to się może skończyć śmiercią, powoduje, że wielu z nas rozsmakowuje się w życiu. Poza tym, skoro minął rok, minęły dwa lata i żyjemy, to jest radość. Liczymy czas.
„Jeśli to ostatni w życiu dzień…” – taka piosenka leciała w radiu, kiedy do pani jechałam.
Tak, to może być mój ostatni dzień. Nie dlatego, że akurat rak mnie zabije, bo pewnie dzisiaj tego nie zrobi, tylko że naprawdę nie znamy dnia ani godziny. Nie można o śmierci za dużo myśleć, bo wtedy człowiek jest przeciążony, ale też nie można od tych myśli uciekać, bo wtedy ta nieznośna lekkość bytu może nas pozbawić wielu życiowych szans. Teraz staram się niczego nie odkładać, niczego nie planować na daleką przyszłość. Wyobrażałam sobie odległą emeryturę, a teraz wiem, że do tej emerytury zwyczajnie mogę nie dożyć.
Pani napisała książkę o moście Poniatowskiego.
Ćwierć wieku temu. Dużo pisałam i piszę. To jest dla mnie sposób na pozyskiwanie nieśmiertelności. Moje książki w bibliotece. Już na studiach zdałam sobie z tego sprawę. Niezależnie od tego, czy to literatura piękna czy naukowa.
Most też jest trwały.
Jest trwały, bo budowano go, kiedy nie było jeszcze wiedzy dotyczącej trwałości konstrukcji żelbetowych poddawanych silnym drganiom, więc na wszelki wypadek konstrukcje robiono dużo silniejsze. Wiadukt i most Poniatowskiego w momencie powstania były najdłuższą estakadą żelbetową chyba nie tylko w Europie, ale i na całym świecie.
Dlatego panią zainteresował?
Hm. Jest ewenementem. Nie myślimy o tym, bo się do niego przyzwyczailiśmy. Tak, jak się do życia przyzwyczajamy. Jest też szalenie patriotyczny. Wiem, że dziś mówienie o patriotyzmie może być różnie odbierane. Mnie w tym moście zachwyciło to, że w okresie zaborów, kiedy nie było państwowości polskiej, udało się doprowadzić do zbudowania takiej wielkiej budowli, którą zaprojektował polski architekt i polski inżynier, którą zrealizowała polska firma.
Kto płacił?
Pieniądze pochodziły z pożyczki, której udzielił Bank Francuski. Ona nigdy nie została spłacona, bo przecież gwarantowana była przez rząd carski. A jak wiadomo, Rosja porewolucyjna nie przejęła pocarskich zobowiązań. Na dobrą sprawę więc most sam nam się sfinansował. I stoi. Trwały jest. Tak, trwały.
A pani?
Ja? Ja jestem silna. W środku silna. Siłę dostaje się od rodziców z procesu wychowawczego. Mniej z doświadczeń życiowych. Stabilność emocjonalna jest przecież z domu. Miałam rewelacyjnych rodziców. A przede wszystkim, co dla córki ważne, rewelacyjnego ojca, tatę feministę, radosnego, wspaniałego człowieka. Pamiętam, jak mama mówiła: „Gwidon, ja już nie mogę wytrzymać tej twojej radości życia”. Był wybitnym specjalistą od komputerów. Pracował w Ośrodku Elektronicznego Przetwarzania Danych na ul. Polnej w Warszawie. Ojciec nie pozował na faceta, nic nie udawał, on był facetem. Ideał.
Takiego ideału pani szukała dla siebie.
Długo nie znajdowałam, dlatego byłam sama. Teraz nie jestem, od dwóch lat nie jestem.
Od choroby?
Tak. Jestem związana z człowiekiem, który ma obłędną cechę, niesłychanie rzadką, a mianowicie jest ciekawy jak dziecko. To nieustanne zadawanie pytań i nieustanne szukanie odpowiedzi. W dniu, w którym przestaje się to robić, zaczyna się starość. Cała nauka przecież polega na pytaniu i szukaniu odpowiedzi. Dlatego jest dla mnie takim fantastycznym sposobem na życie. Spotkałam człowieka, który ma ochotę na odkrywanie, poznawanie, zaspokajanie swojej ciekawości. I mimo że jest ode mnie dużo starszy, to jest wiecznie młody. Koledzy mu mówią: „Ale masz fajnie, taką młodą laskę poderwałeś”. Ta młoda laska to ja. Fajnie, prawda? Jedzie teraz do mnie. Mówi, że tęskni, że nie może beze mnie wytrzymać.
Miłość?
Hm. Życie seksualne też jest fajne. Zwłaszcza z 82-latkiem. Nie ma się z czego śmiać. Czytałam kiedyś, że ludzie w pewnym wieku też mają swoje potrzeby, ale żeby to wyglądało tak, jak z 20-latkiem, to nie wiedziałam, nie wyobrażałam sobie.
Teraz mi to pani mówi, a potem pani wytnie.
Zobaczymy. Razem podróżujemy. Kiedy ta rozmowa się ukaże, będziemy już na Syberii. Jeździmy, sprawdzamy, jak ten świat wygląda. Teraz Syberia, bo tam w 1915 r. był mój dziadek. Chcę zobaczyć. Jesienią Afryka. Kilka dni temu latałam wiatrakowcem. Myśleliśmy, że na tę Syberię może za rok albo dwa i zaraz refleksja, że przecież tego „za rok” może nie być. Na co to czekać? Kto wie, które z nas będzie pierwsze, czy ja z tym swoim rakiem, czy on z tą swoją metryką, z tą peselozą. Byliśmy w tym roku na nartach. Nie jeździłam od 15 lat. Z nadwagą było mi trudno. Teraz zupełnie inaczej. Chcę jeszcze skoczyć ze spadochronem. Zresztą mam całą listę rzeczy do zrobienia przed śmiercią.
Tak robią umierające osoby.
Tak robią osoby, które nie mają ani jednego dnia do stracenia.
Pani jest ścisłym umysłem.
I artystycznym też. Dlatego może z jednej strony tak racjonalnie patrzę na śmierć, wiem, że to się musi stać, skończyć. A z drugiej, wie pani, ja jak każdy człowiek bałam się śmierci.
Dlaczego mówi pani w czasie przeszłym?
Bo się bałam, a teraz boję się mniej. Zaważyły na tym dwa ważne momenty – śmierć mojej mamy i śmierć mojego taty. Obu ich doświadczyłam bezpośrednio. Siedziałam przy mamie i tacie, kiedy umierali. Bałam się tego, co będzie w tej sekundzie, kiedy mama przestanie oddychać. Okazało się, że nic nie będzie, że nic się nie dzieje. Mama chciała umrzeć w domu, jednak przerzuty objęły także płuca, miała kłopoty z oddychaniem, a medycyna w Polsce była jeszcze na takim poziomie, że musiała być w szpitalu. To był rok 1994. Mama nie skorzystała z dobrobytu wolnej Polski. Ostatni dzień i noc spędziłam z nią w szpitalu. Przyjechały jej siostry. I razem z nimi, nad jej głową opowiadałyśmy sobie o niej.
Słyszała?
Nie wiem. Od 9 rano nie miałyśmy z nią kontaktu. Umarła o 18. Na dwie godziny wyszłam. Ciotki mnie namówiły, żebym poszła się przespać. Cieszyłam się nawet, że pojadę, mama w tym czasie umrze, nie będę tego widzieć, a zarazem będę usprawiedliwiona. Po godzinie zerwałam się z myślą: a jak umrze i ja jej nie zobaczę żywej? Po chwili byłam znowu w szpitalu i gdy usłyszałam jej oddech, to się z kolei cieszyłam, że jeszcze żyje, że zdążyłam. To był koniec sierpnia. Piękny ciepły dzień. Przed szpitalem siedziała kobieta, która powiedziała do mnie: „Pani mama to jest taka szczęśliwa kobieta”. A ja, że przecież umiera. A ona: „Tak, ale nie sama. Tu lekarze, pielęgniarki dzwonią do ludzi, mówią, że trzeba przyjechać, bo matka, ojciec umierają i ci synowie i córki nigdy nie zdążają, a pani jest przy mamie i to jest w umieraniu najważniejsze”.
I to jest najważniejsze, pani profesor?
Chyba tak. Chyba najważniejsze. Kiedy ten ostatni oddech przyszedł, to było to takie zwyczajne, normalne. Nie było w tym żadnego dramatyzmu, wielkie dzwony nie biły. Po prostu zapadła cisza. Spojrzałyśmy po sobie, i ciocia, najbardziej z nas ze śmiercią obyta, powiedziała: „To już po wszystkim”.
Po życiu.
Hm, po życiu. Mama nie oddychała, ale serce jeszcze biło. Jeszcze dobre minuty drgało. Potem zgodziłam się na sekcję, choć ciocia mówiła, że mowy nie ma, żeby Renię kroili. Przecież Reni już nie ma, mamy już nie ma, a jeśli nauka ma mieć z jej ciała pożytek, to dlaczego nie.
Duszę pani widziała?
Nie.
Jest?
Nie wiem. Minęły 24 lata, a ja odwołuję się do mamy, myślę, co by zrobiła, co by powiedziała, śnię o niej tak samo często, jak kiedyś. Nic się nie zmieniło. Ojciec umierał 10 lat później. Jego agonia była dłuższa, bo nie było z nim kontaktu pięć, sześć dób przed śmiercią. Spotkałam wtedy w szpitalu młodego księdza z Białorusi. Był pacjentem. I okazało się, że on obsługuje parafię, w której urodził się mój ojciec. Siedzieliśmy przy łóżku mojego ojca cały dzień i ja opowiadałam wszystko, co wiedziałam o jego dzieciństwie na Wschodzie, a ksiądz mówił, jak tam to teraz wygląda. Kiedy skończyliśmy, ojcu się zmienił rytm oddechu, spłycił się, wydłużył, potem tata umarł. Ta nasza rozmowa była jak respirator. Te dwie śmierci przekonały mnie, że to jest do przeżycia... Chyba najważniejsze w tym wszystkim, żeby nie być samemu.
Z córką pani wszystko omówiła?
W sprawie mojej śmierci? Oczywiście, że tak. Kawałek fajnego miejsca na ziemi zbudowała sobie moja córka z rodziną. Dom zaprojektowany właściwie przez mojego zięcia. Wszystko tu jest przemyślane. Dużo pracy w to włożyli. Pieniędzy też. W tym moich, bo oddałam im wszystko to, co miałam. Stwierdziłam, że lepiej dać im od razu, niżby mieli brać kredyty i zarzynać się przez następne 30 lat albo czekać, aż ja umrę i dostaną coś w spadku. Wyczyściłam się z kasy i jestem z tego bardzo zadowolona.
Była już wtedy pani chora?
Nie, jeszcze byłam zdrowa. W grudniu 2016 roku tu się wprowadzili, a ja zachorowałam w marcu 2017 roku. I wtedy pomyślałam sobie: Boże, jak to dobrze, że ja im te wszystkie pieniądze dałam, bo teraz mogę z czystym sumieniem przyjść i poprosić, żeby się mną zaopiekowali.
Pani sobie ich kupiła.
Tak wyszło. Tak życie zrobiło. Powiedziałam: zrobiłam to, co mogłam dla was, teraz liczę na to, że po operacji będziecie się mną zajmować przez miesiąc czy dwa. Zajmowali się siedem tygodni. Anka urodziła trzy dni po mojej operacji dziecko, więc i tak była w domu. Z dzieckiem i ze mną, swoją matką. Gotowała mi te kaszki. Choroba to jest część życia. Śmierć też. Potrafi nas uwolnić od bardzo wielu rzeczy. Długie odchodzenie w nowotworze jest straszne dla tego, kto umiera, bo on cierpi, ale dobre dla otoczenia, bo pozwala się przyzwyczaić do tego, że ten człowiek odejdzie. Śmierć wtedy nie jest takim szokiem.
Śmierć Kory to szok.
I straszna szkoda. Ale wie pani, odkąd jestem onkologiczna, to mam świadomość, że diagnoza nowotworowa jest czymś dobrym dla mnie. Mam czas na zweryfikowanie jeszcze wielu rzeczy, jeszcze się mogę pogodzić z tymi, z którymi się pokłóciłam, jeszcze mogę uporządkować wiele rzeczy. Ja już wiem, dlaczego ludzie się modlą: „od nagłej i niespodziewanej śmierci zachowaj nas, Panie”. Wcale nie chcę żadnej nagłej śmierci. Chcę odchodzić tak, jak moja mama i mój ojciec, z pewną świadomością każdego dnia. Z poczuciem, że wszystko jest uregulowane, sprawy finansowe uporządkowane, książki oddane do biblioteki, że z niczym nie zalegam, że mam napisany testament.
Nie chcę żadnej nagłej śmierci. Chcę odchodzić tak, jak moja mama i mój ojciec, z pewną świadomością każdego dnia. Z poczuciem, że wszystko jest uregulowane, sprawy finansowe uporządkowane, książki oddane do biblioteki, że z niczym nie zalegam
Pani nie jest umierająca.
Nie, tylko onkologiczna. W bardzo dobrej sytuacji, bo u mnie lekarze od początku podejmowali terapię z intencją wyleczenia. Wiem z wywiadów, których udzielała Kora, że diagnoza, którą jej postawili, nie była optymistyczna. Oczywiście zawsze jest nadzieja, zawsze myśli się o cudzie.
O cudzie czy o lekach?
Medycyna też jest cudem.
Alternatywna też?
Mam zakodowaną racjonalność działań. Moja córka i moje wnuki są zaszczepione na wszystko, na co się można zaszczepić. Nigdy w życiu nie poddałam się żadnemu leczeniu homeopatycznemu. Na temat użycia ziołolecznictwa rozmawiam wyłącznie ze swoimi lekarzami, którzy mówią, że warto pić wyciąg z czegoś na wzmocnienie wątroby albo jeść żurawinę na pęcherz moczowy. Mam świadomość, że medycyna alternatywna w ogromnym procencie jest oszustwem służącym do wyciągania ludziom pieniędzy z kieszeni. A oni są tym chętniejsi do wydawania, im bardziej bezradna jest medycyna akademicka. Mnie jest oczywiście łatwiej mówić, bo w moim przypadku medycyna akademicka zadziałała. Moja mama na przykład chciała, żeby zaprowadzić ją do bioenergoterapeuty. Cena wizyty u tego człowieka była warta kupienia tej nadziei. Ale pewnie gdyby powiedziała, że chce sprzedać mieszkanie i wybrać się do Meksyku na terapię, tobym protestowała. Rynek chorób śmiertelnych jest w dużym stopniu opanowany przez szarlatanów. Bywa, że szarlatani mają ukończone studia medyczne. Nie mówię o Polsce. Jeszcze. Na razie stawiam na medycynę. Przeczytałam podręczniki do onkologii we wszystkich językach, jakie znam – a znam ich pięć. Teraz o onkologii wiem więcej niż niejeden lekarz nieonkolog.
Musi być pani straszną pacjentką.
Nie, bo ja się tak bardzo nie chwalę swoją wiedzą. Co najwyżej na koniec zadaję trafne pytania. I słyszę od doktora: „A, rzeczywiście o tym jeszcze nie pomyślałem. Sprawdzę”. Mnie nie chodzi tylko o to, żeby się leczyć. Ja chcę wiedzieć. Lekarze mają do dyspozycji wiele fantastycznych środków, które są na przykład skuteczne dla 5 proc. pacjentów. I co, nie dać tych środków, skoro 5 proc. można wyleczyć? Nigdy nie wiemy, czy nie jesteśmy w tej pięcioprocentowej grupie. Nadzieja na wyleczenie to jest jedno, a nadzieja, że się przeżyje jeszcze jeden dobry rok, to drugie.
Panią chemia ominęła.
Jak na razie – tak. Miałam bardzo ciężką operację. Trzy i pół godziny. Mocno oberwałam. Nie byłam w stanie czytać przez prawie cztery miesiące od operacji.
To jeszcze nie tragedia.
Oczywiście. Ale mówię to po to, żeby uświadomić, jakie szkody w mózgu robi taka skomplikowana operacja. Nie byłam w stanie napisać kreatywnie jednego zdania przez dziesięć miesięcy. Myślałam, że jasne myślenie już nigdy do mnie nie wróci, że mózg już mi nie „zapracuje” nigdy więcej. A przecież 24 godziny po operacji już musiałam stanąć na nogi. Byłam uruchamiana przez rehabilitantów. Pamiętam tę słabość ciała. Ona trwała dość długo. Każdy z nas ma układ pokarmowy i wie, co on może nam zaoferować. To proszę sobie wyobrazić to wszystko razy dziesięć przez wiele miesięcy. Ale też jest nadzieja, bo lekarze mówią, że się ustali, że będzie lepiej, że organizm się musi przestawić, przyzwyczaić do nowego sposobu trawienia. Po trzech dobach odruchu wymiotnego co 15 sekund, się nie je, nie pije, nie śpi.
Zostawili pani kawałek żołądka?
Nie, nic. Ani kawałeczka.
To gdzie wpadło to ciasteczko, które przed chwilą pani zjadła?
Do jelita od razu. Mam całkowicie przestawiony układ pokarmowy. Wycięli żołądek, jelito połączyli z przełykiem, dwunastnicę od góry zaszyli w kikut, a od dołu doszyli jakby taką dodatkową rurkę z jelita, która pełni rolę żołądka.
Widziała pani to na zdjęciach?
Tak, na RTG. Uczyłam się jeść po łyżeczce i wiedziałam, że się nauczę. Przychodził do mnie Stasiek Tym. Mówił, że się da żyć bez żołądka, że jest tak samo jak z żołądkiem, że on już 26 lat tak żyje. A, i jeszcze, że przez pierwsze parę miesięcy najlepiej smakuje kisiel żurawinowy, bo gładki, łatwo wchodzi, kwaskowy, więc po nim nie mdli. We wszystkim miał rację. Dobrze, że przyszedł. Wiem teraz, że żołądek nie jest do niczego potrzebny. Słyszała pani o transplantacji żołądka? Prawda, że nie? Więc niepotrzebny. Raz w miesiącu dostaję zastrzyk z witaminy B12. Żadnych innych leków nie biorę.
Czuje pani głód?
Bardziej w głowie. I przychodzi po sześciu, siedmiu godzinach, a powinnam jeść co trzy.
Patrzy pani w lustro?
Nowa figura bardzo mnie cieszy. Z wielką satysfakcją wywaliłam wszystkie ciuchy, jedyne, co ocalało, to skarpetki. Mam pięć numerów mniej. Miałam 52, mam 42. Ważyłam ponad setkę. Zawsze cierpiałam, patrząc w lustro, że widzę grubą kobietę. A jednocześnie nie potrafiłam schudnąć, bo jadłam dużo za dużo. Teraz jem jedną trzecią tego, co kiedyś. I już nie chudnę. Od ośmiu miesięcy nie schudłam nawet pół kilograma. Badam się raz na trzy–cztery miesiące. W zasadzie kompleksowo. Proszę sobie wyobrazić, że przez ostatnie dwa lata przeszłam więcej badań niż przez całe 57 lat swojego życia. I tak jak przez poprzednie lata miałam poczucie, że jestem wykorzystywana przez ZUS, tak teraz wiem, że wykorzystałam z nawiązką to, co przez lata do ZUS-u wpłacałam.
Pani profesor, sami lekarze mówią, że jak się nie ma znajomego lekarza w szpitalu albo chociaż pielęgniarki czy ratownika, to lepiej nie chorować.
Nie korzystałam ze ścieżki ministerialnej. Tylko ze ścieżki rodzinnej.
Bo bez ścieżki się nie da.
Jest na pewno o wiele trudniej. W mojej bliskiej rodzinie jest sporo lekarzy. Z tej ścieżki korzystali też moi przyjaciele, bo bez tego magicznego telefonu często nie ma medycyny.
Pani była w polityce.
Byłam ministrem kultury i dziedzictwa narodowego.
W rządzie Ewy Kopacz.
Pewnego dnia zadzwoniła do mnie moja ciocia, która mówi: „Jak już teraz pracujesz w tym ministerstwie, to uratuj życie mojemu wnukowi, bo go sześć lat leczą i nikt nie wie, co mu jest”. Nie chciała słuchać, że ja się zajmuję kulturą, sztuką. Powiedziała: „Ministerstwo to ministerstwo. Wy tam w rządzie wszystko możecie”.
Możecie?
W tej sprawie też nie skorzystałam ze ścieżki politycznej czy ministerialnej, tylko z koleżeńskiej. Dotarłam do lekarza, który dobrze zdiagnozował chorobę mojego kuzyna. Chłopak jest teraz zdrowym, cieszącym się życiem facetem. Nie rozumiem, dlaczego przez sześć lat żaden lekarz nie wysłał go do specjalisty.
Wtedy badała się pani regularnie?
To paradoksalne, że MKiDN miało wykupione usługi medycyny pracy w prywatnej firmie, w której na słowo człowiekowi wierzyli, że go serce nie boli. Raz jako minister trafiłam do szpitala klinicznego na ul. Banacha w Warszawie, na laryngologię, ponieważ straciłam głos. Stanęłam na trybunie, a obok mnie stał rektor Akademii Medycznej, który powiedział, że to szczyt wszystkiego, żeby minister nie mówiła. I że są lekarze, którzy potrafią to leczyć.
25 lat temu mieszkałam w Niemczech, byłam na prawie dwuletnim stypendium i w związku z tym byłam objęta niemieckim ubezpieczeniem. Miałam obowiązek regularnie się badać. Wizyta u ginekologa zawsze wiązała się z USG. U nas do tej pory tak nie jest. I zastanawiam się, co z tym może zrobić rząd. Czy są narzędzia polityczne, narzędzia zarządzania medycyną, które mogą zmienić trend polegający na tym, że aby się dostać do lekarza czy szpitala, potrzebna jest polityczna, rodzinna czy koleżeńska ścieżka? Oczywiście, można popisowo powsadzać paru lekarzy do więzień, jak zrobił to minister Ziobro za poprzednich rządów PiS-u, ale nie wiem, czy to zadziałało na służbę zdrowia. Myślę, że wręcz przeciwnie. Wiadomo, że ten system jest niedofinansowany, ale z drugiej strony każdy widzi, że te pieniądze są marnotrawione. Trzeba by bardzo silnej politycznej pozycji, by się odważyć na takie kroki, jakie zrobiono np. w Czechach, gdzie każda wizyta pierwszego kontaktu w przychodni jest płatna. Dwa euro, ale jednak. U nas żadna partia nie będzie miała odwagi tego zrobić. I dlatego będziemy grzęznąć w kolejkach, bo wielu ludzi przychodzi do lekarza pierwszego kontaktu albo na SOR bez wyraźnej potrzeby. Przecież pani wie, że żyję dzięki swojej intuicji, bo nic mnie nie bolało. Ja tylko czułam, że mam raka, i poszłam szukać pomocy w medycynie. Poszłam szukać raka. Przecież wszyscy wiemy, że kiedy nowotwory zaczynają boleć, to już ze względu na rozmiar. Dziady jedne, długo się ukrywają. Mój był malutki. Półtora centymetra średnicy, trzy i pół milimetra grubości. Taka monetka jakby.
Pokazali pani?
Nie. Tylko szczegółowo opisali, a ja sobie to zapamiętałam. Nie widać go było w tomografii, tylko podczas gastroskopii.
Wróci pani do polityki?
To jest ciekawe pytanie, ale należałoby na nie odpowiadać w ten sposób, że pod koniec pracy w rządzie PO-PSL miałam poczucie, że polityka mnie nie chce. Mnie nikt nie zaproponował startu do Sejmu albo zapisania się do jakiejś partii. Nie było ze mną nigdy takich rozmów, więc mam poczucie, że świat polityki nie był mną zainteresowany. Trudno mi więc sobie wyobrazić, że miałabym robić jakieś polityczne ruchy na własną rękę. Zresztą, ja się bardzo dobrze odnajduję w nauce, więc nie odczuwam syndromu porzucenia przez politykę. Nie zostałam też ministrem z powodów politycznych. Znalazłam się w MKiDN wolą ministra Bogdana Zdrojewskiego. Nasza pierwsza rozmowa była propozycją pracy na stanowisko wiceministra. Pytał o radę ileś osób i moje nazwisko najpewniej się powtórzyło. Zresztą w podobny sposób zostałam ministrem. Donald Tusk był w luksusowej sytuacji, bo miał trzy miesiące na to, by znaleźć następcę dla ministra Zdrojewskiego, startującego w wyborach do Parlamentu Europejskiego. Decyzja o jego starcie zapadła 8 marca, a było wiadomo, że następnego ministra będzie się powoływało w połowie czerwca. Cztery lata w MKiDN to był dla mnie bardzo dobry czas. Również z powodu sprawczości. Pierwszy raz w życiu tak silnej. Wcześniej, kiedy zajmowałam stanowiska kierownicze, miałam poczucie krzywdy, że wiem, co trzeba zrobić, tylko przepisy mi nie pozwalają.
Ze znajomymi, którzy są po diagnozie nowotworowej, radośnie sobie rozmawiamy o naszych rakach. Konfrontacja z myślą, że to się może skończyć śmiercią, powoduje, że wielu z nas rozsmakowuje się w życiu. Poza tym, skoro minął rok, minęły dwa lata i żyjemy, to jest radość. Liczymy czas
A tu sprawczość i wielkie pieniądze.
Budżet liczony w miliardach.
I władza.
Szefową biura politycznego, nazywanego w MKiDN apolitycznym, była dziewczyna, która stała się moją prawą ręką i wielkim sumieniem zewnętrznym. Mówiła, co robię źle, co dobrze, co myśli o moich planach. Była też chorobliwie skąpa, zwłaszcza jeśli idzie o cudze pieniądze. Nie pozwalała na takie fanaberie jak VIP salon na lotnisku. Mówiła: „A co, ty nie możesz jak normalny człowiek przejść przez kontrolę, nie możesz sobie wziąć z taśmy walizki?”. Mogłam. Mówiła, że za długie przemówienie wygłosiłam, że ta marynarka lepsza od tamtej.
Magazyn z 3 sierpnia 2018 / Dziennik Gazeta Prawna
Coś dobrego mówiła?
Często. Byłyśmy po imieniu. Zresztą zawsze z bliskimi współpracownikami jestem po imieniu. To nie przeszkadza w budowaniu autorytetu. Gwarantuję. Ludzie muszą wierzyć, że się wie lepiej, decyduje szybciej, mądrzej, a jak nie uwierzą, to nic z tego nie będzie, zabiegi formalne nie pomogą. Praca w ministerstwie była nieustającym wyzwaniem. Siły i możliwości eksploatowałam do granic. To bardzo przyjemne. Oczywiście szybko odkryłam, że na stanowisku ministerialnym też się w pewnym momencie spotyka mur, w który wali się łbem. Wszyscy np. uważają, że winą ministra kultury jest to, że artyści nie mają zaopatrzenia emerytalnego. No, ale przecież w polskim systemie ta sprawa jest całkowicie po stronie ministra pracy. Minister kultury nie ma nic do powiedzenia. Może się spotykać, powoływać zespoły tak, jak to robi minister Gliński, ale sprawczości w tej kwestii nie ma żadnej.
Zrobiliśmy coś dobrego i ważnego dla polskiej kultury – mówił Piotr Gliński po tym, jak kupił kolekcję Czartoryskich.
Nie trzeba było jej kupować. Ona była w Polsce. Nic jej nie groziło. Minister Gliński sprawia wrażenie, jakby kompletnie nie interesował się kulturą i sztuką. I nie ma nadziei, że się zainteresuje. Zarządza resortem jak słoń w składzie porcelany, podejmuje decyzje, które mają się podobać jego otoczeniu politycznemu, jego kontrolerom politycznym. Nie widzę żadnej polityki kulturalnej kreowanej przez tego człowieka. W kulturze dzieje się to, co PiS chce, nie zważając na nic.
To chyba dobrze. Nawet w tej sferze program partii jest realizowany.
Na pewno tak się łatwiej zarządza, bo nie trzeba się zastanawiać, nie trzeba brać pod uwagę zdania artystów, nie trzeba artystów słuchać. Wystarczy spojrzeć na nasze samoloty pomalowane z okazji stulecia Niepodległości. To mi się ze wszystkim kojarzy, tylko nie ze sztuką. Amatorszczyzna. Falująca linia sprawia, że mamy wrażenie, jakby okna w samolotach były krzywo zamontowane. Prawa i Sprawiedliwości nie obchodzi sztuka, nie obchodzi kultura, chyba że taka w służbie partii.
Buduje nową elitę.
To żart. Tak, jak buduje klasę zarządzającą. Nie da się zadekretować żadnego arcydzieła. Można co najwyżej robić z siebie idiotę, publicznie mówiąc, że europejskie i światowe nagrody dla naszych twórców są polityczne, są dla tych, którzy krytykują PiS. Czekam na literackiego Nobla dla Olgi Tokarczuk. Ciekawe, jak to będzie komentować prawa strona sceny politycznej. PiS nie zdaje sobie sprawy, że artyści mają nieprawdopodobny instynkt. Są jak współczesne wróżki. Artysta wie szybciej, wie wcześniej. Czuje. Ja wiem, że dla nich (PiS) artyści to tylko Mickiewicz, Moniuszko, Matejko. Trzy M.
Jaką politykę kulturalną pani uprawiała?
Łatwo mi zarzucić, że ona była nieczytelna, bo byłam ministrem tylko półtora roku, ze świadomością, że to jest specyficzny czas…
Schyłku rządów PO.
Też. Trzeba być świadomym tego, że zjawiska związane z kulturą opierają się na dwóch filarach. Pierwszym jest nasze dziedzictwo i przeszłość, drugim to, co tu i teraz wykreujemy. Wielkim błędem PiS jest to, że skupia się na tym pierwszym, a kompletnie nie widzi współczesnej twórczości. Jeżeli czytam, że prezydent Duda odznaczył Krzyżem Komandorskim Orderu Odrodzenia Polski Krzysztofa Kamila Baczyńskiego, to zastanawiam się, czy aby nie mamy do czynienia z sytuacją, że współczesnych żyjących ludzi się nie odznacza, bo tylu już odmówiło, że strach następnym proponować. Krzysztof Kamil Baczyński jest wygodny i bezpieczny. Po pierwsze, nie żyje. Po drugie, umarł bezdzietnie, więc żadne dzieci, wnuki czy prawnuki nie będą zgłaszać pretensji. Możemy też odznaczyć Kazimierza Wielkiego i Jana Matejkę, i jeszcze kilku innych. Na tym ma polegać polityka orderowa prezydenta? Ktoś naprawdę upadł na głowę.
Pani by przyjęła odznaczenie od prezydenta Dudy?
Wniosek o odznaczenie mnie został złożony przez dziekana Wydziału Historycznego i rektora Uniwersytetu Gdańskiego do Kancelarii Prezydenta na początku 2016 roku. Nieznane mi są losy tego wniosku. Dwa i pół roku temu ocena tego, co się dzieje w Polsce, była trochę inna, więc zgodziłam się, by ten wniosek złożono i odznaczono mnie za pracę w ministerstwie. Teraz byłoby inaczej. No chyba że odznaczą mnie pośmiertnie.