„Sonata jesienna” swoją premierę kinową miała 40 lat temu. To na tyle niedawno, że przenosząc ją do teatru ryzykuje się porównanie z oryginałem, a na tyle dawno, by chcieć ponownie przyjrzeć się scenariuszowi, wyłowić z niego ponadczasowe treści, inaczej rozłożyć akcenty.

W 100-lecie urodzin Ingmara Bergmana, Kuba Kowalski wystawił ją w Teatrze WARSawy, nie tylko nie unikając bezpośrednich nawiązań do filmu, ale wręcz z premedytacją podążając śladem filmowej produkcji (pozostał np. wierny układowi sonaty wykorzystanemu przez Bergmana).

Przedstawienie Kuby Kowalskiego jest opowieścią o matce. To Charlotcie (w tej roli ciekawa Aleksandra Justa), matce – artystce (co ma istotne znaczenie), każe się reżyser przyglądać przede wszystkim.

Przez półtorej godziny dogrzebujemy się do jej emocji, skrywanych – także przed sobą – wypartych wręcz z pamięci. To konsekwencją jej wychowania, życia w określonym środowisku, wyborów i decyzji będą fatalne relacje, na linii matka-córka.

Charlotta, utalentowana pianistka, po latach nieobecności, przyjeżdża w odwiedziny do córki Ewy (Weronika Nockowska) i jej męża, pastora (Wojciech Solorz). Już po kilku pierwszych scenach wiadomo, że nic podczas tego spotkania nie będzie łatwe i przyjemne. Sztuczne uśmiechy Charlotty i Ewy dość szybko ustępują miejsce zakłopotaniu, zniecierpliwieniu, złości i frustracji, a atmosfera gęstnieje z każdą minutą. Obecna w domu, ku zaskoczeniu matki, druga córka, niepełnosprawna Helena (Katarzyna Chmielewska), oddana kiedyś do domu opieki, także przywoła wspomnienia z przeszłości. Może nawet wyrzuty sumienia, które Charlotta będzie starała się zagłuszyć (niestety pomysł na choreograficzne rozwiązanie obecności Heleny na scenie nie do końca mnie przekonuje. Owszem, jest kilka scen bardzo dobrych, symbolicznych wręcz, ale mnogość układów i asan w pewnym momencie wywołuje efekt odwrotny do zamierzonego).

Justa prowadzi swoją rolę Charlotty na rozedrganiu, rozwibrowaniu, skakaniu po nastrojach - i robi to perfekcyjnie; raz jest pewną siebie światową artystką, raz małą dziewczynką, która prosi córkę o czułość. W scenie, w której słucha preludium, wzrusza, odpływa w świat sztuki, jej twarz łagodnieje, a ona sama nikogo przez chwilę nie gra.

Osobowość narcystyczna – pewno powiedzieliby o Charlotcie psychologowie. Egoistyczna matka i jednocześnie geniusz muzyczny. Artystka, która rozumie muzykę Szopena i jest zdolna wczuć się w jego stany emocjonalne, ale nie pojmuje uczuć córki. Jest egzaltowaną, skupioną na sobie kobietą, rozchwianą, ale… Ale doskonałą pianistką, którą macierzyństwo przerosło. Niedojrzała i niestabilna emocjonalnie matka albo była nieobecna, albo pojawiała się w domu i raniła, poruszając się w sferze emocji z gracją słonia. Jedną córkę okaleczyła emocjonalnie, drugą zamknęła w zakładzie, ale w obu przypadkach była przekonana, że to co robi jest najlepszym rozwiązaniem dla córek.

Utożsamianie z matką to naturalny proces, który zwykle przechodzi w poszukiwanie siebie przez córkę i odnalezienie „ja”. Zwykle… Ale gdy obok pojawia się dominująca matka, może się skończyć na stłamszeniu osobowości dziecka, a w konsekwencji pojawieniu się braku wiary we własne możliwości, talent, urodę. Tak stało się w przypadku Ewy i rzutowało na całe jej życie. Nawet jako dorosła kobieta, mężatka, jest wciąż małą córeczką, która boi się spotkania z matką i tego, czy uda się ją zadowolić.

Weronika Nockowska zaskakuje. Po pierwszych 10 minutach spektaklu nie uwierzyłabym, że to ona będzie pierwszoplanową postacią, wręcz skradnie show Aleksandrze Juście, a na pewno będzie równorzędną partnerką. Wraz z dojrzewaniem do starcia i szczerej rozmowy, staje się coraz bardziej wyrazista, a jej Ewa rysowana jest ostrą linią. Niezwykle dojrzała gra aktorska jak na tak młodą aktorkę, ale jednak nie debiutantkę, powoduje, że Ewa Nockowskiej z czasem dominuje w spektaklu, a nocna rozmowa z matką to zdecydowanie jej "pięć minut" (choć i tu, jako zwolenniczka minimalizmu, widziałabym wyciszanie emocji, a nie grę na jednym oddechu. Czasem mniej znaczy więcej, a krzyk nie zawsze jest najpotężniejszą sceniczną bronią).

Spotkanie z teatralną wersją "Sonaty..." stawia pytania otwarte. O to, czy "rasowa" artystka może wieść tzw. normalne życie; o to, co to jest "normalne życie", czy da się pogodzić dwie role - matki i artystki, jakie są źródła zachowań Charlotty... Życie w środowisku protestanckim, matka pozbawiona ciepłych uczuć, z pewnością uczyniły z Charlotty kalekę emocjonalną, bo to jak się zachowujemy jest konsekwencją postaw zapisanych w dzieciństwie, wgranych kalek kulturowych, kontekstów wyznaniowych.

Psychodrama, przez którą przechodzą matka i córka, często pomocna w rozwiązywaniu skomplikowanych problemów w relacjach, w tym wypadku przełomu nie przyniesie; próby przepracowania historii z przeszłości nie na wiele się zdadzą, bo więź zaburzona w przeszłości okazuje się być nie do odbudowania. Próba nazwania krzywd, których Ewa doznała jako nastolatka i próba terapeutycznej, oczyszczającej rozmowy, która może wyprostować kontakty między kobietami prowadzi jedynie do pogłębienia niechęci i pozostania na swoich stanowiskach.

To spektakl dwóch kobiet; ale ważne miejsce zajmuje w nim też pastor. Rola Wojciecha Solorza staje się klamrą (w układ sonaty reżyser wpisał bieg zdarzeń, opatrując go kodą – pastor czytający pierwszy i drugi list do matki). I warto na nią zwrócić uwagę, bo to w jego słowach, gestach, spojrzeniu tli się nadzieja na odbudowanie relacji.

Występują: Katarzyna Chmielewska, Aleksandra Justa (aktorka Teatru Narodowego), Weronika Nockowska i Wojciech Solarz.
Reżyseria – Kuba Kowalski
Przekład -Zygmunt Łanowski
Scenografia i kostiumy - Arek Ślesiński
Muzyka - Radek Duda
Reżyseria świateł - Damian Pawella.




Wydarzenie teatralne odnotowuje oficjalna strona Bergmana („Teatr WARSawy celebrates the Bergman centennial by staging Autumn Sonata, directed by Kuba Kowalski” - http://www.ingmarbergman.se/en/adaptions/sonata-jesienna-1).