Wojskowe Obozy Internowania były formą represji wobec podziemia niepodległościowego - mówią PAP poszkodowani w procesie b. generałów SB - Władysława C. i Józefa S. - oskarżonych przez IPN o bezprawne powołanie opozycjonistów w stanie wojennym na ćwiczenia wojskowe.

W rozmowie z PAP poszkodowani działacze opozycji demokratycznej w okresie PRL zaznaczyli, że wierzą w sprawiedliwy wyrok w tej sprawie. Orzeczenie zostanie ogłoszone w czwartek, 22 lutego, w Sądzie Rejonowym dla Warszawy-Mokotowa. Oskarżenie chce kary więzienia w zawieszeniu, obrona umorzenia sprawy.

Przewodniczący Stowarzyszenia Osób Internowanych "Chełminiacy 1982" Tadeusz Antkowiak (w obozie w Chełmnie był internowany od 5 listopada 1982 r. do 2 lutego 1983) przypomniał w rozmowie z PAP, że Wojskowe Obozy Internowania, do których byli przymusowo wcielani opozycjoniści, były w okresie stanu wojennego formą represji wobec podziemia niepodległościowego.

"Tak zwane ćwiczenia wojskowe, bo pod takim tytułem to funkcjonowało, niewiele miały wspólnego ze szkoleniem na potrzeby wojska. To były świadomie zorganizowane obozy pracy i indoktrynacji politycznej. Chodziło po prostu o fizyczne i psychiczne wyniszczenie tych nieposłusznych" - powiedział Antkowiak.

Przypomniał też początki funkcjonowania wojskowych obozów, które na początku listopada 1982 r. komunistyczne władze utworzyły dla członków NSZZ "Solidarność" i opozycjonistów. "W momencie, kiedy Jaruzelski ze względu na otoczenie zewnętrzne likwidował cywilne ośrodki odosobnienia, czyli tzw. internaty, wymyślono, że można zamknąć za bramami koszar tych wszystkich nieposłusznych, którzy sprzeciwiali się stanowi wojennemu i obowiązującemu systemowi" - powiedział b. opozycjonista.

Dodał też, że dla Jaruzelskiego forma represji w postaci przymusowego wcielania do wojska ludzi opozycji była - jak mówił przywódca PRL - "inteligentnym internowaniem". "Ta nazwa wynika z prostego powodu. Do cywilnych ośrodków odosobnienia mógł wejść (z pomocą) Kościół, Czerwony Krzyż czy delegacje zagraniczne, natomiast za bramy koszar nie wpuszczano nikogo" - tłumaczył Antkowiak.

"Więzień czy internowany w cywilnych ośrodkach miał swoje prawa, natomiast za murami Wojskowych Obozów Internowania rządził tylko rozkaz. I ci, co byli w tych 13 obozach - dziesięć dla rezerwy, trzy dla służby czynnej - codziennie kilka razy słyszeli, że niewykonanie rozkazu (grozi) trzema czy pięcioma latami (dalszego osadzenia). To była forma zastraszenia" - wyjaśnił.

Były opozycjonista podkreślił też, że to, co w stanie wojennym spotkało osadzonych w Wojskowych Obozach Internowania (przymusowe wcielanie do wojska), wcześniej dotknęło inne osoby, jednak informacje o tym nie były ujawniane. "My jesteśmy pierwszym przypadkiem, gdzie prawdę o wojskowych obozach udało się ujawnić i doprowadzić do tego stopnia, że dzisiaj możliwy jest proces" - zaznaczył.

Dodał, że komunistyczna władza, która kierowała ludzi opozycji na rzekome ćwiczenia wojskowe, była świadoma, że postępuje niezgodnie z ówcześnie obowiązującym prawem. "Dlatego polecenia i rozkazy związane z naszym pobytem miały być zniszczone w marcu 1983 roku" - podał Antkowiak.

Wobec wcielonych do Wojskowych Obozów Internowania stosowano ćwiczenia, które - jak mówią poszkodowani - okazały się formą znęcania nad nimi.

Wśród stosowanych represji poszkodowani wymieniali m.in. stójkę na jednej nodze aż do omdlenia, pracę w zmoczonych ubraniach, liczne szyderstwa i zastraszanie, rewizje i traktowanie opozycjonistów jako przestępców, także brak możliwości widzeń osadzonych z odwiedzającymi ich rodzinami, czy przepustek dla osadzonych w sytuacji, gdy umarł im ktoś z krewnych. W dodatku w obozach nadzór nad wykonywaniem poleceń miała zdegenerowana moralnie kadra Ludowego Wojska Polskiego.

Represjonowany w obozie w Chełmnie Andrzej Adamczyk, który podczas ostatniej rozprawy występował w roli oskarżyciela posiłkowego, podkreślił, że wierzy w sprawiedliwy wyrok. "Mamy nadzieję, że sąd uzna przestępcze działania oskarżonych jako zbrodnię przeciwko ludzkości" - powiedział. Dodał też, że decyzja, którą sąd podejmie w tej sprawie będzie miała ogromny wpływ na ocenę tamtego okresu historii Polski. "Być może już nigdy taka szansa się nie powtórzy" - mówił Adamczyk.

Opowiadając o swoich doświadczeniach z Chełmna b. opozycjonista powiedział, że został "powołany na ćwiczenia rezerwy nie będąc nigdy w wojsku". "Już na samym początku badania lekarskie były czystą fikcją, ponieważ były tam osoby w gorsetach ortopedycznych, w kołnierzach na szyi, z gipsem na rękach czy na nogach, co w oczywisty sposób oznaczało, ze nie wszyscy byli zdolni do służby wojskowej" - wspominał.

Odnosząc się do warunków internowania podkreślił, że lepiej je znosili ci, którzy już wcześniej liczyli się z ostrą reakcją władz wobec działalności opozycyjnej. "Natomiast osoby, które poważnie potraktowały to wcielenie i degradację (...) znosiły to ciężko, zwłaszcza psychicznie. Mi też się nie udało do końca wyjść z tego bez szwanku, dlatego że ja całe 90 dni praktycznie byłem na zwolnieniu lekarskim (...). Ale poza tym nie pozwoliłem sobie na to, żeby mną szargano. Wykorzystywałem to, że jestem chory i nie bałem się sprzeciwić, mówiłem, że nie pracuję i tyle. Natomiast były osoby, które nawet po przepuklinie pachwinowej były zagonione do kopania dołów" - opowiadał Adamczyk.

Z kolei Stanisław Szukała, od września 1980 r. w Solidarności (był kolporterem prasy i wydawnictw podziemnych), a po 13 grudnia 1981 r. organizator pomocy dla rodzin internowanych w Strzebielinku, powiedział PAP, że od chwili zatrzymania miał pełną jasność, w jakiej roli jedzie do wojskowego obozu. Mówił jednak, że był zaskoczony, że internowano go jako osobę, która właśnie przeszła poważną operację dłoni.

Opowiadając o stosunku wojskowej kadry wobec wcielonych opozycjonistów mówił, że zdarzało się, że o ich sytuacji nie mogli dowiedzieć się nawet najbliżsi krewni. "Pamiętam, że gdy na koniec otrzymałem karę 14 dni aresztu w Grudziądzu, to moja rodzina nie mogła otrzymać żadnych informacji o mojej sytuacji. Wszyscy koledzy wrócili (z internowania), a moja żona kompletnie nic nie mogła się dowiedzieć. O mnie nikt nic nie wiedział - ani wojsko nie informowało ani mój zakład pracy" - opowiadał Szukała.

Były opozycjonista zwrócił też uwagę, że o represjach wobec ludzi, którzy w latach 80. chcieli wolnej i suwerennej Polski, powinni dowiedzieć się młodzi ludzie. "Historię trzeba pisać prawdziwą, bo kto powie młodemu pokoleniu kim był generał Jaruzelski. Jak o nim czy o Kiszczaku będą uczyć nauczyciele? Będzie z tym kłopot, jeśli nie dokonamy jednoznacznej oceny ich roli w polskiej historii, w czasach komunizmu" - dodał Szukała.