Próby propagandowego tresowania Polaków za czasów komunistycznego reżymu zawsze kończyły się wielką klapą, lecz bywało, że dzięki nim rodziła się prawdziwa sztuka.
Magazyn DGP z dnia 6 października 2017 / Dziennik Gazeta Prawna/Inne
Samoloty amerykańskie, naruszając ustalone strefy lotów, zrzuciły nocą ogromną ilość stonki ziemniaczanej w okolicach Zwikau, Werdau, Lichtentanne, Eibenstock i Bernsdorf” – alarmowała „Trybuna Ludu” pod koniec maja 1950 r. – „W gminie Schoenfeld zebrano i unieszkodliwiono do piątku wieczorem 2600 sztuk stonki ziemniaczanej”. Komunikat ten był pierwszą z serii informacji o nadciągającym z Zachodu zagrożeniu.
Pasiaste żuczki z Kolorado przybywały w samą porę. Od roku trwała w PRL akcja kolektywizacji gospodarstw rolnych. Chłopi, przymuszani do oddawania ziemi spółdzielniom produkcyjnym, woleli niszczyć uprawy oraz maszyny. Wobec stawiających opór władze nasilały represje. Nakładano na nich obowiązek dostaw kontyngentów żywności (jak za niemieckiej okupacji), wysokie podatki i uniemożliwiano dostęp do kredytów. Dzieci opornych przestano przyjmować na studia. W końcu zaczęły się aresztowania. Jednocześnie, by pokazać, że całe społeczeństwo uczestniczy w kolektywizacji, organizowano nawet żydowskie spółdzielnie produkcyjne. Prowadzący je Żydzi wychowali się w miastach i nie mieli pojęcia o pracy na roli. Co jednak w niczym nie przeszkadzało, bo przecież nie o jej uprawę chodziło, lecz o efekt propagandowy.
Po tak olbrzymim wysiłku reżym mógł w końcu pochwalić się sukcesem, bo powstało ponad 10 tys. spółdzielni. Choć sukces był niepełny, bo plony spadły tak gwałtownie, że musiano wprowadzić kartki żywnościowe dla „miastowych”. W tym momencie stonka ziemniaczana stała się darem niebios, który brał na siebie odpowiedzialność za nasilającą się klęskę nieurodzaju. Fakty, że żuczek pojawił się w Europie wraz transportami amerykańskich ziemniaków w 1918 r., a na ziemie polskie przywlekli go niemieccy okupanci w 1939 r., dyskretnie przemilczano. O wiele ważniejszym wrogiem od Niemców byli w owym czasie amerykańscy imperialiści. To ich powinni znienawidzić Polacy za to, że sklepowe półki świeciły pustkami. W tym celu 1 czerwca 1950 r. Ministerstwo Rolnictwa i Reform Rolnych zamieściło w „Trybunie Ludu” oświadczenie potępiające Stany Zjednoczone za zrzucanie do Bałtyku stonki, która z morza wypełzała na polskie ziemie. Do walki z inwazją skierowano armię. Żołnierze otrzymali rozkaz patrolowania plaż i wyłapywania owadów, a następnie dokonywania ich egzekucji. Te wysiłki okazały się nieskuteczne, skoro żuczka odnajdywano w coraz to nowych regionach kraju. W tej sytuacji walkę ze szkodnikiem musiały więc podjąć środowiska twórcze. Po raz pierwszy na taką skalę zaangażowany przez reżym do działalności propagandowej.
Sygnał do boju dał tygodnik satyryczny „Szpilki”, drukując na okładce rysunek naczelnego Eryka Lipińskiego. Karykaturzysta zaprezentował amerykańskiego dowódcę, który trzymał w jednej dłoni próbówkę z zamkniętym w niej żuczkiem, a w drugiej ziemniak (zapewne polski), by pokazać go zarówno stonce, jak i stojącemu obok lotnikowi. „Oto wasz obiekt bojowy!” – oznajmiał. Wkrótce w gazetach oraz na plakatach propagandowych zaroiło się od stonki, kartofli i imperialistów. Zazwyczaj żuczki z Kolorado występowały w cylindrach lub amerykańskich mundurach.
Plastyków dzielnie starali się wspierać twórcy z innych dziedzin. „Właśnie szła przez pole Bronka,/Nagle patrzy – co to? Stonka!/Ziemniaczany wróg! To ona:/Jest pół żółta, pół czerwona/I ma dziesięć czarnych pasków,/Tak jak w książce na obrazku” – opisywał dzieciom w dramatycznej bajce „Stonka i Bronka” Jan Brzechwa. Pociechy mogły też obejrzeć w niej ilustracje grafika Jana Marcina Szancera przedstawiające amerykańskie samoloty oraz balony zrzucające żuczka na polskie pola.
Zagrzewani przez propagandowe dzieła obywatele, nie mając możliwości przeciwstawienia się absurdalnym nakazom, musieli brać udział w operacjach przeciw szkodnikowi. Podczas największej, jaką udało się zorganizować, przez kilka dni ponad 250 tys. ludzi tropiło stonkę w województwie łódzkim. Wedle sporządzonego raportu udało się wówczas ująć 73 żuczki, które utopiono w nafcie. Być może upojenie tym sukcesem sprawiło, iż Eryk Lipiński sporządził serię plakatów potępiających coca-colę, którą ochrzcił mianem „stonki ziemniaczanej w płynie”.
Brak higieny pracy
Przekształcanie chłopów w ludzi sowieckich szło władzy ludowej opornie. Ale ten proces miał ulec przyśpieszeniu po masowej przeprowadzce wiejskiej młodzieży do miast. W tym akurat wypadku była ona zupełnie dobrowolna. „Matka z bratem jakoś egzystowali na skrawku piaszczystej ziemi, ale dla mnie nie wystarczyło. Do szkoły chodziłem tylko zimą, bo już wczesną wiosną przerywałem szkołę, idąc paść krowy do gospodarza” – zapamiętał młode lata Edmund Chmieliński ze wsi Chmieleń Wielki koło Przasnysza. Podobnie jak wielu jego rówieśników żył w nędzy. „Chciałem mieć swój dom, kolegów i przyjaciół, których nie miałem, bo byłem tylko wiejskim pastuchem” – dodawał we wspomnieniach zamieszczonych w zbiorze „Robotnicze losy. Życiorysy własne robotników”.
W podobnej sytuacji na polskiej wsi tuż po II wojnie światowej znajdowało się kilka milionów młodych osób. Tymczasem ludność miast, zwłaszcza stolicy, została w sporej części wymordowana podczas okupacji. Tę sytuację reżym postanowił wykorzystać – według założeń planu sześcioletniego w latach 1950 – 1955 postanowiono zbudować tysiąc fabryk zatrudniających 3 mln robotników. Komuniści przewidywali dla wiejskiej młodzieży rolę forpoczty szybkiej industrializacji kraju. W teren wysłano tysiące agitatorów, obiecujących chłopom pracę, mieszkania, zarobki, możliwość kształcenia się. Jednym słowem awans społeczny. Prawie 2 mln młodych ludzi porzuciło dobrze znany świat i wyruszyło na spotkanie z cywilizacją przemysłową.
W miastach czekał ich szok kulturowy. „Otrzymałem nowe, wspaniałe ubranie i buty. Udałem się do łaźni, aby się wykąpać. Była to moja pierwsza kąpiel w łaźni w życiu. Po kąpieli przebrałem się w nowe ubranie, prawdziwą koszulę i krawat. Pierwszy krawat! Czułem się wspaniale” – wspominał Chmieliński. Miał 17 lat, gdy wiosną 1950 r., razem z 53. Ochotniczą Brygadą ZMP, wyjechał z Przasnysza do Nowej Huty. Tanim kosztem, za jedzenie, miejsce do spania, niewielką pensję i nadzieję na przyszłość, reżym kupował wiernych wyznawców. „Nieraz w wolnych chwilach po pracy myślałem sobie, że gdyby zaszła potrzeba, nie wahałbym się oddać życia za ojczyznę i socjalizm, za władzę ludową i nowy ustrój” – wspominał Chmieliński.
Ideowy zapał nie mógł jednak zastąpić braku odpowiednich wzorców. „Wygląd pokoi, jak i warunki sanitarne nie do opisania” – stwierdzał raport z hotelu przy Fabryce Przemysłu Gumowego „Piastów” w Piastowie. – „Lokatorzy hotelu wylewają wodę brudną przez okna, gdyż nie mają wiader. Korytarze jak i plac przed budynkiem służą za ubikację”. Migranci z zapadłych wsi błyskawicznie „podporządkowywali” sobie otoczenie, wedle standardów wyniesionych z rodzinnych stron. Podobnie szło im z pracą, podczas której zajmowali się głównie konsumowaniem alkoholu. Młodzi ludzie pili niemal codziennie, zazwyczaj po chłopsku – na umór.
Problemy wychowawcze mocno zaskoczyły reżym. W pierwszym odruchu komuniści sięgnęli po środki przymusu. W kwietniu 1950 r. ogłoszono ustawę – O zabezpieczeniu socjalistycznej dyscypliny pracy. Za jej naruszenie groziły kary finansowe, sześć miesięcy aresztu lub obóz pracy. Wymyślono też nowy sposób na zwiększenie wydajności przez tzw. zobowiązanie produkcyjne. W krótkim czasie cały kraj musiał stanąć do konkursu, kto i o ile przekroczy normę. Jeśli jej się nie wykonało, to dyrektor zakładu miał prawo trzymać załogę w pracy aż do skutku. W fabryce nadwozi samochodowych w Jelczu gorliwa dyrekcja odbierała robotnikom przepustki i potrafiła przez kilka dni nie wypuszczać ich do domów. Fabryki znalazły się pod nadzorem Urzędu Bezpieczeństwa, który rozbudował wśród załóg sieci informatorów. Na nieustanne nadzorowanie i szykanowanie robotnicy reagowali biernym oporem – źle pracowali.
Ci bardziej cwani potrafili nawet skutecznie to ukryć. W zakładach Cegielskiego w Poznaniu, gdy do nowo budowanych lokomotyw brakowało części, co groziło niewyrobieniem normy, wymontowywano je z tych, które już były ukończone i przeszły kontrolę. Po to, żeby zamontować je w kolejnych egzemplarzach. Dzięki temu swoistemu perpetuum mobile, na papierze wciąż odnotowywano oddanie do użytku nowych maszyn, a jednocześnie prawie żadna nie potrafiła wyjechać na tory.
W socrealizmie nadzieja
Pomimo wysiłków reżymu, by zmusić ludzi (nie tylko migrantów ze wsi) do pracy, plan sześcioletni szybko zaczął się walić. Ratować się go starano za pomocą akcji propagandowych. Przy czym już dużo wcześniej uznano, że najlepiej nadają się do tego plakaty. Specjaliści od agitacji wierzyli, że krótkie treści przekazywane na afiszach zapadną w pamięć odbiorcom. Reżym potrafił też dostrzec, iż w Polsce egzystuje grupa zdolnych rysowników, którzy szlify zdobywali jeszcze przed wojną. I co więcej – mieli oni wówczas lewicowe przekonania. Nadawali się więc idealnie na autorów plakatowej propagandy mającej skłonić obywateli do ciężkiej pracy.
W środowisku rej wodził dawny aktywista Komunistycznego Związku Młodzieży Polskiej Włodzimierz Zakrzewski. Zdolny absolwent Szkoły Sztuk Zdobniczych i Malarstwa w Warszawie karierę zrobił w ZSRR, projektując plakaty dla Armii Czerwonej. Potem oddelegowano go na stanowisko szefa Pracowni Plakatu Frontowego Ludowego Wojska Polskiego. Z berlingowcami Zakrzewski wrócił do kraju. W Polsce reżym uznał go za twórcę kluczowego. Ten odwdzięczył się m.in. głośnym plakatem „Olbrzym i zapluty karzeł reakcji”, przedstawiającym wspaniałego żołnierza LWP i plującego na niego karzełka ozdobionego tabliczką AK.
Zakrzewski i jego uczniowie z warszawskiej ASP zdominowali sztuki wizualne na początku lat 50. Z wielkim oddaniem wysługiwali się władzy, projektując setki plakatów dotyczących zarówno rzeczy dla władz kluczowych, jak i drobiazgów. Wzywano: „Naprzód! Do walki o plan 6-letni!”, przekonywano: „Każdy procent ponad plan ciosem w podżegaczy wojennych”, ostrzegano: „Strzeż tajemnicy państwowej”, pouczano: „Do pracy przychodź trzeźwy i wypoczęty”. Starano się też uczyć podstawowych zasad higieny: „Brud to Twój wróg” lub „Dbaj o zdrowie, tęp muchy”.
Afisze, drukowane w tysiącach egzemplarzy, towarzyszyły ludziom w miejscach publicznych, szkołach, wiejskich świetlicach, na uczelniach oraz w zakładach pracy. „W powojennej polskiej plastyce plakat zajmował pozycję wyjątkową, stając się poniekąd naszą specjalnością. Zdecydowały o tym trzy podstawowe czynniki: nowe stosunki polityczno-społeczne i wynikające z nich zwiększone zapotrzebowanie na ilustrowanie zachodzących przemian, inicjatywa samych plakacistów, którzy żywo reagowali na te zmiany oraz rozwój mecenatu państwowego” – opisuje Anetta Stachoń w opracowaniu „Socjalizm twórz, wspólnotę twórz! Polski plakat socrealistyczny 1949-1955”.
Marzenia o wolności
Gdy dobiegała połowa lat 50., Polacy wykazywali coraz mniej entuzjazmu dla budowania socjalizmu. Ich podświadomość starano się więc atakować jeszcze bardziej różnorodnymi plakatami. Powstawaniu nowych nadano cechy produkcji seryjnej. Plastycy nie pracowali już, jak za czasów II RP, w prywatnych pracowniach, lecz zostali scentralizowani pod egidą utworzonego w 1950 r. molocha – Wydawnictwa Artystyczno-Graficznego.
WAG znajdował się pod nadzorem Ministerstwa Kultury i Sztuki, pełniąc funkcję nie tylko wydawnictwa, ale też menedżera zbierającego zlecenia na plakaty, a następnie dystrybuującego je wśród plastyków. Swoje zamówienia składały tam wszystkie liczące się instytucje: od ministerstw poczynając, na Polskim Związku Wędkarskim kończąc. Zleceniodawca określał, jakie treści chce propagować, a WAG dbał o to, by artysta przeniósł je na malunek. W procesie twórczym udział brał też Główny Urząd Kontroli Prasy Publikacji i Widowisk, sprawdzając, czy dzieło nie nakłania odbiorców do czegoś, co nie podoba się reżymowi.
„Plakat w socjalistycznej Polsce nie musiał niczego sprzedawać – był placem zabaw artystów. Kiedy stawiano przed nim konkretne zadania – jak w plakacie politycznym, w którym o artystycznej swobodzie mowy być nie mogło –rezultatem były ceglane gołąbki” – zauważa Jerzy Waśniewski w opracowaniu „Plakat polski”. Jako że za jeden plakat twórca dostawał taką stawkę, jak robotnik za miesiąc pracy, zlecenia cieszyły się wielkim powodzeniem. Jednocześnie narzucane przez reżym reguły były tak schematyczne i nudne, że artyści zaczęli się uczyć – jak je naginać. Dostrzegając, że nawet drobny szczegół może uruchomić u widza ciekawość lub grę wyobraźni.
Mistrzem tego okazał się stary znajomy Eryka Lipińskiego ze „Szpilek” Henryk Tomaszewski. Inaczej niż jego koledzy nigdy nie okazywał sympatii lewicy, a do PRL podchodził z dystansem. Świat usłyszał o nim w 1939 r., gdy zaprojektował dla sanacyjnego rządu pawilon na Wystawę Światową w Nowym Jorku. Po wojnie przypomniał o sobie, zdobywając w 1948 r. pięć pierwszych nagród na Międzynarodowej Wystawie Plakatu w Wiedniu. W 1952 r. władze pozwoliły mu przenieść się z Łodzi do Warszawy i otworzyć pracownię na Akademii Sztuk Pięknych.
Propaganda potrzebowała wciąż nowych dzieł i zdolnych twórców, dlatego w przypadku Tomaszewskiego zdolności okazały się ważniejsze od jego politycznej postawy. Tymczasem ten szybko otoczył się gronem uzdolnionych uczniów. I zaraził ich swoją filozofią. „Wszystko idzie od oka. Ono musi być wykształcone, niepodległe, abstrakcyjne” – pisał Tomaszewski w liście do swojego ucznia Jana Lenicy. Ten z kolei jako pierwszy użył określenia „polska szkoła plakatu”, gdy kilka lat później opisywał dla szwajcarskiego czasopisma „Graphis” nowatorskie zjawisko zainicjowane przez swego mistrza.
Skoro państwo i działająca w jego imieniu cenzura odbierały swobodę, twórca szukał wolności w skrótach myślowych, aluzjach, metaforach, zapraszając widza do udziału w grze wyobraźni. „Podaję temat, z którego student drogą analizy powinien odrzucić co zbędne, aby dojść do skrótu – znaku” – wyjaśniał Tomaszewski swoje metody kształcenia. „Przyzwyczajam ich do rezygnacji z orzeczeń, przymiotników i wszelkich pięknych, a najczęściej zbędnych ozdobników. W każdym zadaniu jest jakaś zagadka, którą muszą rozwiązać” – dodawał.
Kiedy w połowie lat 50. zaczęła się w PRL polityczna odwilż, do Warszawy ściągali rysownicy z całego świata, by pobierać nauki u Tomaszewskiego. W tym samym czasie budziła się do życia polska kultura. Nowe filmy, przedstawienia teatralne, opery potrzebowały zaanonsowania ich na plakatach. Plastycy z radością rzucali więc w kąt socrealizm i rysowanie na potrzeby fabryk, żeby gonić za takimi zamówieniami.
Ekipa Władysława Gomułki nie czyniła już im przy tym przeszkód. Artyści doskonalili więc styl aluzyjnego rysownia, który, nim zaczęły się lata 60., zadziwił, a potem zachwycił świat. Młodzi gniewni z „polskiej szkoły plakatu” – jak Jan Młodożeniec, Jan Lenica czy Franciszek Starowieyski – stali się międzynarodowymi gwiazdami. Wystawy plakatów z Polski święciły triumfy na międzynarodowych wystawach. Najwięksi krytycy pokazywali je jako wzór zaniku granicy między sztuką piękną a komercyjną. Komunistycznemu reżymowi zaś nie pozostało nic innego, tylko udawać, że o to właśnie mu chodziło.
PKN ORLEN wspólnie z Płocką Galerią Sztuki organizuje wystawę plakatu BHP, której wernisaż odbędzie się 6 października 2017 r. DGP jest patronem medialnym przedsięwzięcia