Od „Wspaniałego stulecia” po „Downton Abbey” – seriale kostiumowe cieszą się olbrzymią popularnością i coraz bardziej mitologizują historię. I pogłębiają społeczne podziały.
W ostatnią sobotę lutego wyjaśniło się niemal wszystko. Amerykańskie służby nie mogą się bezkarnie panoszyć w Wielkiej Brytanii, również największe korporacje muszą się liczyć ze zdaniem brytyjskiego rządu. Na razie nie ma groźby wybuchu konfliktu między Waszyngtonem a Londynem, choć niejasne jest, kto przejmie zyski z handlu między Kanadą a Chinami. Te kwestie znalazły odpowiedzi nie dlatego, że doszło do tajnych rozmów prezydenta Donalda Trumpa i premier Theresy May. Amerykańsko-brytyjskie problemy zostały częściowo rozwiązane, bo telewizja BBC One zakończyła emisję serialu „Tabu”. Ta niezwykle mroczna produkcja była popularna na Wyspach i mocno tam dyskutowana.
Akcja serialu rozgrywa się w 1814 r. i jest to kolejna produkcja telewizyjna, która przenosi Brytyjczyków w czasy ich dawnego Imperium. Ponieważ jest doskonale zrobiona, losy bohaterów są fascynujące, niektórym widzom może się wydawać, że historia zmieszana z literacką fikcją jest rzeczywistością, w której dzisiaj żyją. W jaki sposób zwiększyć zyski z handlu z Chińczykami? – zastanawiają się w „Tabu” przewodniczący Kompanii Wschodnioindyjskiej i główny bohater James Delaney. „Będziemy kontynuować złotą erę w relacjach chińsko-brytyjskich” – mówiła niedawno premier May i zapowiedziała swoją wizytę w Chinach w drugiej połowie tego roku. Po wyjściu z Unii Europejskiej Wielka Brytania ma stać się prawdziwie wielka i globalna – czyli taka, jaką była w przeszłości, i taka, jaką jest dziś w serialach historycznych.
Wielkie fantazje Erdogana
W obliczu mojego narodu potępiam reżysera tego serialu i właściciela stacji telewizyjnej. Powiadomiliśmy już stosowne władze i czekamy na ich decyzję w sprawie kroków prawnych – mówił w 2012 r. Recep Erdogan, ówczesny premier Turcji. Było to przy okazji otwarcia nowego lotniska pod Ankarą, ale nie nowa inwestycja, lecz serial o przeszłości był najważniejszym tematem tamtego wystąpienia. Erdoganowi chodziło o „Wspaniałe stulecie”, który od ponad roku dominowało na rynku telewizyjnym w Turcji i stopniowo zdobywało Bałkany, Bliski Wschód, środkową Azję i północną Afrykę. Widzów masowo przyciągały przed telewizory losy Sulejmana Wspaniałego, który w XVI w. zawojował dużą część znanego wówczas świata, a jego imperium rozciągało się od Budapesztu po Mekkę i od Algieru po Bagdad. To za czasów tego sułtana miało miejsce pierwsze oblężenie Wiednia. Nigdy wcześniej ani nigdy później Imperium Otomańskie nie było tak potężne. Jest paradoksem historii, że po 500 latach Sulejman Wspaniały jako telewizyjny bohater zwycięsko powrócił na tereny dawnego mocarstwa. Jest również paradoksem, że ten powrót nie podobał się Recepowi Erdoganowi, który wprost nawiązuje do złotego wieku Imperium Otomańskiego.
Obecny prezydent Turcji widzi w poprzedniku sprzed wieków przede wszystkim wielkiego wodza, który „spędził 30 lat na koniu, prowadził wojny i zdobywał miasta”. Chciałby, by również inni tak go postrzegali, i dlatego domagał się, by telewizyjni twórcy dopasowali się do jego wizji historii. Jednak to nie heroiczne czyny i ekspansja Osmanów, lecz rodzinne perypetie, dworskie intrygi i zagmatwane relacje damsko-męskie były tym, co przede wszystkim wabiło widzów „Wspaniałego stulecia”. Spodobał im się także Sulejman, który lubił wino, kochał kobiety i według historyków miał ponad 20 synów i córek. Dopiero w tle dostrzegali oni to, co współczesny władca Turcji chciał pokazywać na pierwszym planie: kulturowe bogactwo dawnego imperium, jego cywilizacyjne przewagi nad Zachodem i idee świata islamu. Mimo to, a może właśnie dzięki temu ottomania, czyli moda na wszystko, co łączyło się z czasami Imperium Osmańskiego, nabrała kilka lat temu w Turcji jeszcze większego impetu. Nawet stewardesy Turkish Airlines zaczęły nosić stroje stylizowane na epokę osmańską. Serial zmienił również na lepsze postrzeganie Turcji za granicą, także w krajach niegdyś podbitych przez Turków. Na całym świecie „Wspaniałe stulecie” obejrzało już ok. 250 mln widzów w 70 krajach, co utorowało drogę kolejnym filmowym produkcjom znad Bosforu i znacznie zwiększyło soft power Ankary, czyli atrakcyjność kulturalną i polityczną.
Wobec takiej potęgi Erdogan i wspierający go islamiści i nacjonaliści, którzy również protestowali przeciw „przedstawianiu tureckiej historii w negatywnym świetle”, okazali się częściowo bezradni. Nie udało im się wymusić zatrzymania produkcji i skazania twórców przez sądy. To, co osiągnęli, to powstanie dzieł, które dokładniej obrazowały ich widzenie historii. Państwowa telewizja stworzyła komiksowy serial o dawnym imperium oraz o „pokoju, gościnności i tolerancji, a także innych moralnych i humanitarnych wartościach ery osmańskiej”. Za ponad 15 mln dol. powstała najdroższa produkcja w historii tureckiej kinematografii, „Fetih 1453”, epos przedstawiający zdobycie Konstantynopola przez Turków, w którym sułtan Mehmed II nie wykazuje najmniejszych nawet słabostek i jest wspaniałomyślny wobec pokonanych niewiernych. Z kolei przywódcy Bizancjum ukazani są w filmie jako dekadencka elita, która zasługuje na swój straszliwy los. Nic dziwnego, że przy tak jednostronnym ujęciu dzieło pozostało prawie zupełnie niezauważone za granicą. Przypadło jednak do gustu Recepowi Erdoganowi i tym wszystkim w Turcji, którzy głośno domagali się „prawdziwego obrazu naszej historii”. Dzięki temu politycy mogli zobaczyć swoje idee i wyobrażenia o historii na wielkim ekranie. To, że takie propagandowe produkcje nie odgrywają żadnej roli na świecie, nie ma dla nich większego znaczenia.
Tęskniąc za imperium
„Najlepszą propagandą jest brak propagandy” – twierdzi prof. Joseph Nye z Uniwersytetu Harvarda, który w latach 80. ukuł pojęcie soft power. Słusznie zauważa, że „wiarygodność jest rzadkim dobrem w epoce informacyjnej” i dlatego trzeba się o nią bardzo troszczyć. Doskonale rozumieli to Brytyjczycy, którzy w tej dziedzinie są światową potęgą. W klasyfikacji medalowej na igrzyskach w Rio zajęli drugie miejsce za Amerykanami, a przed Chińczykami i Rosjanami. To Wyspiarze zawojowali świat „Tańcem z gwiazdami”, „Milionerami”, „Mam talent” i mnóstwem innych produkcji telewizyjnych. Sprzedaż za granicę gotowych audycji i licencji daje BBC ponad miliard funtów rocznie, a przy okazji promuje Wielką Brytanię. Nie są to jednak dzieła stworzone za zamówienie lokalnych polityków, a przedstawione w nich postaci często dalekie są od bycia wspaniałymi i idealnymi.
Wyjątkową pozycję w tej pokojowej ekspansji Brytyjczyków zajmują znane również w Polsce seriale historyczne – od wspomnianego już „Tabu”, po „Wiktorię”, „Downton Abbey” i „The Crown” o panowaniu królowej Elżbiety II. Sugestywnie pokazują Imperium Brytyjskie i rządy angielskiej arystokracji, które już dawno przeminęły, a które w wielu miejscach globu nigdy w podobnym kształcie nie istniały. Zapewne jest to jedna z tajemnic sukcesów tych produkcji. W pewnym sensie to również ich poważna wada – wytworzyły one rodzaj tęsknoty za dawnymi czasami oraz wzmocniły poczucie odrębności i wyjątkowości Brytyjczyków. Trudno się dziwić, że tamtejsi politycy musieli zaspokoić te emocje. Skoro Unia Europejska chce być superpaństwem, co planowali osiągnąć już Napoleon i Hitler, a przed czym przestrzegał rok temu obecny brytyjski minister spraw zagranicznych Boris Johnson, to znów należało bronić Zjednoczonego Królestwa i głosować za brexitem.
„Tego pamiętnego dnia Theresa May zapowiedziała, że Brytania opuści wspólny rynek, i postawiła Brukseli ultimatum: nie zgodzimy się na niekorzystne warunki porozumienia i UE za to zapłaci” – ogłaszał w styczniu na pierwszej stronie prawicowy tabloid „Daily Mail”. Obok tekstu zatytułowanego „Stal nowej żelaznej damy” znajdował się wielki rysunek brytyjskiej premier, która stała na klifie nad kanałem La Manche i dumnie patrzyła w kierunku Europy. Pod jej stopami leżała europejska flaga, a za nią powiewał wielki brytyjski sztandar. „Wygląda, jakby miała zaraz skoczyć do wody” – złośliwe zauważył Tom Whyman, komentator liberalnego „New York Timesa”. Powołując się na „trzeźwych analityków”, twierdził on, że plany May są „głęboko głupie” i poświęca ona to, co jest ważne dla brytyjskiej gospodarki, by „w populistyczny sposób zdobyć kilka punktów popularności”. Ten cel osiągnęła na pewno wśród czytelników „Daily Mail”, którego rysunek bezpośrednio nawiązywał do imperialnej nostalgii, tak bliskiej sercu wielu Brytyjczyków.
Na początku lat 20. XX w. można było przelecieć dookoła świata co prawda z kilkoma międzylądowaniami, lecz bez konieczności opuszczania brytyjskiego terytorium. Wówczas imperium miało największy zasięg w historii i rzeczywiście nie zachodziło nad nim słońce. Dla wielu już wtedy było jednak oczywiste, że ten brytyjski świat się nie przetrwa. Wówczas od Zjednoczonego Królestwa oderwali się Irlandczycy, którzy wreszcie mogli stworzyć niepodległe państwo. Również Hindusi pod przywództwem Mahatmy Gandhiego zaczęli domagać się niezależności od Korony. Tego rodzaju wydarzenia pojawiają się w popularnych serialach historycznych tylko na marginesie i co najwyżej powodują pewne towarzyskie niedogodności i matrymonialne komplikacje. Być może nie zauważyła ich również premier May, która chce odnowić więzy z dawnymi koloniami i zbudować Globalną Brytanię. W czasach, gdy nie produkowano jeszcze telewizyjnych seriali, a Brytyjczycy wytwarzali 20 proc. światowego PKB, było to realne. Ale nie dziś, kiedy ichniejsza gospodarka produkuje ledwie 20 proc. tego, co Chiny, a w Wielkiej Brytanii nieswojo czują się nawet Szkoci.
Jedynie słuszna wizja
Mitologizację historii widać także w innych krajach, w tym szczególnie w Rosji, gdzie od lat eksploatuje się tematyką związaną z II wojną światową. Tę falę historycznych produkcji można zauważyć i w Polsce. Powstają filmy i seriale, które odkrywają zapomnianych bohaterów. Niestety, będą też i takie, gdzie zostanie pokazany „prawdziwy obraz naszej historii”. W takich produkcjach Polacy mogą być wyłącznie pozytywnymi postaciami, niegodziwymi ludźmi okazują się obcy, a polskiego munduru nic nie może zhańbić. Takie ujęcie z pewnością spodoba się wpływowym politykom, ale czy przyciągnie miliony widzów i czy zmniejszy społeczne podziały w Polsce? Wątpię.
Być może w czasach, kiedy tak silne są idee populistyczne i nacjonalistyczne, zamiast zalewu historyzujących produkcji telewizyjnych bardziej pożyteczne byłyby seriale political fiction. Dawałyby szansę na refleksję nad przeszłością, ale przede wszystkim zmuszałyby nas do intensywniejszej dyskusji o przyszłości. Tak właśnie zrobiła telewizja w Norwegii, realizując serial „Okupowani” na podstawie pomysłu popularnego pisarza kryminałów Jo Nesbo. Przedstawia on nieodległą przyszłość, kiedy pod pretekstem kryzysu energetycznego Rosjanie wkraczają do Norwegii i przejmują tam rządy. Zdaniem rosyjskiego ambasadora w Norwegii ten polityczny thriller „pozostaje w najgorszej tradycji zimnej wojny i ma przestraszyć Norwegów nieistniejącym zagrożeniem ze wschodu”. Z kolei norweskim widzom serial kojarzył się z kolaboracją z III Rzeszą, co w tym kraju nadal jest trudnym tematem. Mimo to „Okupowani” spodobali się widzom w wielu krajach.
Czy serial chroniący nas przed narodową megalomanią i naruszający polityczne stereotypy, który równocześnie byłby popularny w kraju i za granicą, mógłby powstać także w Polsce? Z pewnością bardzo by się nam przydał, tylko kto się na niego odważy?
Być może w czasach, kiedy tak silne są idee populistyczne i nacjonalistyczne, zamiast zalewu historyzujących produkcji telewizyjnych bardziej pożyteczne byłyby seriale political fiction. Dawałyby szansę na refleksję nad przeszłością, ale przede wszystkim zmuszałyby nas do intensywniejszej dyskusji o przyszłości