BIOGRAFIA | Janusz Głowacki sam lubi kreować się na człowieka z przypadku, prostodusznego naiwniaka, którego życie samo pakuje w niezwykłe sytuacje
Dziennik Gazeta Prawna
Janusz Głowacki, podobnie jak Jerzy Pilch, należy do tych pisarzy, którzy swój literacki wizerunek najlepiej tworzą sami. Głowacki zrobił to z wdziękiem choćby w znakomitym zbiorze felietonów autobiograficznych „Z głowy”. Sam lubi kreować się na człowieka z przypadku, prostodusznego naiwniaka, którego życie samo pakuje w najbardziej niezwykłe sytuacje. Świat widzi go zgoła inaczej. Playboy, bon vivant, bywalec salonów, dziecko szczęścia – to kilka etykiet, które trwale przylgnęły do autora „Ostatniego ciecia”. „Ma Pan dar miażdżącej ironicznej obserwacji zredukowanej nieraz do paru słów, gdzie autor prześwietla rzeczywistość jak rentgen, sam kryjąc się za szczelną gardą... ten dar syntetycznej obserwacji ludzkich owadów – tego nie można się nauczyć, to trzeba mieć wrodzone (...). Jest Pan więc wielki, a co Panu grozi? Z jednej strony właśnie cenzura, a z drugiej nadmierne powodzenie u Spatifowego »dworu«. (Marzył o tym biedny Tyrmand i nie doczekał się – a Pan ma za dużo)” – pisał do Głowackiego Stefan Kisielewski na przełomie lat 70. i 80.
Istotnie, czego więcej można było chcieć? Autor „Moc truchleje” miał talent, młodość i towarzyski szósty zmysł. W PRL-u dyskutowano nie tylko o jego stylu pisarskim, ale i stylu życia. Rozpalał publiczność do czerwoności, pisząc reportaże o nocnym życiu bywalców warszawskich klubów jak Hybrydy czy Kamieniołomy. Gdy jego koledzy po piórze chętnie odwoływali się do bohaterów ze społecznych nizin, jego interesowała zapatrzona w Amerykę „bananowa młodzież”. Mieli z nim problem i krytycy, i cenzorzy, bo tam, gdzie inni zachowywali powagę, Głowacki wbijał ostrze ironii. Patos był mu zupełnie obcy, wszystkiemu przyglądał się z dystansu błazna i kpiarza. Miał mocną pozycję nie tylko jako pisarz i felietonista, ale także jako scenarzysta Wajdowskiego „Polowania na muchy” i współscenarzysta niezapomnianego „Rejsu” Marka Piwowskiego.
A jednak w latach 80. Janusz Głowacki opuścił ciasny, acz wygodny światek literacki PRL-u, by zacząć karierę od zera – za oceanem. Emigracja tak jak wszystko inne miała być efektem przypadku. Los chciał, że gdy w Polsce wybuchł stan wojenny, pisarz był w Londynie na premierze swojej sztuki „Kopciuch”. Podjął decyzję – nie wraca. Zachód zamierzał najpierw skwapliwie przyjąć go jako atrakcyjny dla mediów eksponat uciemiężonego intelektualisty z Europy Wschodniej, a potem o wszystkim innym zapomnieć. Ale Głowacki się nie dał. Wykorzystał drugą szansę i stał się autorem uwielbianym przez publiczność anglojęzyczną.
Biografia Janusza Głowackiego to życiorys iście filmowy, ale Elżbieta Baniewicz już na wstępie swojej książki studzi zapał czytelników oczekujących pełnej pikanterii opowiastki o błyskotliwym życiu pisarza, do którego uśmiechnęło się szczęście. Dotychczasowa autorka monografii m.in. Kazimierza Kutza, Anny Dymnej i Janusza Gajosa stawia raczej pytanie o to, jak pisarz z łatką playboya i bon vivanta zdołał w Stanach osiągnąć sukces, jaki nie był w zasięgu nawet Hłaski i Tyrmanda. Odpowiedzi szuka nie w szczęśliwych splotach przypadków ani osobowości autora „Good night, Dżerzi”, ale w jego twórczości. Elżbieta Baniewicz wnikliwie przygląda się temu, co tkwi pod maską ironisty – materii tekstu.
Ta cała farsa z karierą w Ameryce, zabieganiem o amerykańskich agentów, bankietami i zawieraniem znajomości z nowojorską śmietanką towarzyską, Broadwayem i zachwytem krytyków to była jedna wielka komedia omyłek – zdawał się sugerować opinii publicznej Głowacki. Elżbieta Baniewicz poddaje szczegółowej analizie sztuki, które przyniosły pisarzowi sławę za oceanem: „Kopciuch”, „Polowanie na karaluchy”, „Antygona w Nowym Jorku” i „Czwarta siostra”, dowodząc, jak silna była twórcza intuicja Głowackiego. Umiejętnie nawiązując do dzieł klasyki, lawirując pomiędzy wizerunkiem przybysza zza żelaznej kurtyny a spojrzeniem człowieka Zachodu, potrafił tworzyć utwory dramatyczne czytelne niezależnie od czasu, sytuacji politycznej i kręgu kulturowego. Ale sukces Polaka na świecie ma swoją cenę. Dlaczego ulubieniec amerykańskiej krytyki spotykał się z tak konsekwentną niechęcią recenzentów w ojczyźnie? Do dziś pozostaje zagadką.
Dżanus. Dramatyczne przypadki Janusza Głowackiego | Elżbieta Baniewicz | Marginesy 2016