W 493 r. p.n.e. Frynichos wystawił w Atenach tragedię „Zdobycie Miletu”. Za „przypomnienie domowych nieszczęść” ukarano go grzywną, a na utwór nałożono „areszt”, bo nie służył interesom państwa, które było organizatorem widowisk. Taki był początek niekończących się konfliktów między ludźmi teatru a władzą. Każdą władzą, bez wyjątku.
Historia polskiego teatru dowodzi, że zawsze było to miejsce i narzędzie ważnej politycznej debaty. Pierwszy Teatr Narodowy powołany przez Stanisława Augusta Poniatowskiego powstał dla celów politycznych, po to, by kształtować światopogląd społeczeństwa. A od czasów, gdy kierownictwo objął w nim Wojciech Bogusławski, scena Teatru Narodowego stała się miejscem propagowania idei narodowych – teatr uczył krytycznego myślenia, walczył o język, przekonywał do reform. Publiczność reagowała żywo, nie mniej żywo – politycy. Po przedstawieniu „Powrotu posła” Juliana Ursyna Niemcewicza jeden z ówczesnych posłów zażądał, by sztukę zdjąć z afisza. Od tamtej interpelacji minęło ponad 200 lat, a w relacjach teatru i polityki niewiele się zmieniło. – Teatr zawsze będzie w konflikcie z politykami, bo polityk upraszcza rzeczywistość, przekonuje, że jest czarno-biała, tak mu wygodniej – tłumaczy Dariusz Kosiński, historyk teatru. – Teatr mu to utrudnia i komplikuje, pokazuje, że rzeczywistość jest zniuansowana, że ma wiele odcieni. I konflikt gotowy.
Teatr obrazoburczy
Przed premierą spektaklu „Śmierć i dziewczyna” grupa demonstrantów zablokowała wejście do Teatru Polskiego we Wrocławiu. Członkowie Krucjaty Różańcowej i zwolennicy ONR protestowali przeciwko udziałowi w przedstawieniu pary czeskich aktorów porno.
Po premierze Małgorzata Matuszewska, dziennikarka „Gazety Wrocławskiej”, napisała, że było to wydarzenie sezonu: „Prawie perfekcyjna wizja strasznego świata i człowieka. Nie ma porno. Jest spektakl piękny, wstrząsająco smutny i odkrywający naszą miałkość. Na wskroś humanistyczny, zanurzony w tradycji chrześcijańskiej, bo mówiący o wszelkich rodzajach miłości, przede wszystkim o miłości trudnej i egoistycznie skupionej na sobie”.
Wtedy też dom matki Krzysztofa Mieszkowskiego, dyrektora Teatru Polskiego, został obrzucony jajkami. Mieszkowski zapowiedział, że złoży w tej sprawie zawiadomienie do prokuratury i zaapelował do wicepremiera i ministra kultury Piotra Glińskiego, by podał się do dymisji. – Jestem oburzony nagonką, jaką polityk i jego środowisko wywołali w związku z premierą sztuki – stwierdził i dodał, że takie zachowania to początek procesu „unieważnienia naszej demokracji”.
W recenzji spektaklu Matuszewska przyznała, że Elfriede Jelinek, austriacka laureatka Literackiej Nagrody Nobla i autorka kontrowersyjnej sztuki, często pisze teksty obrazoburcze. Ale pisze je po to, by pokazać świat, jakim jest, bez słodzenia. Tym samym „skłania czytelnika do refleksji (...), a może raczej do brutalnej konfrontacji własnego »ja« z tym, jakie wartości człowiek – istota szlachetna – powinien sobą prezentować. A Teatr Polski, tworząc przedstawienie według jej utworów, do tego samego nakłania widzów” – puentuje.
W repertuarze Teatru Polskiego we Wrocławiu przedstawień zmuszających do refleksji było więcej. Choćby „Tęczowa trybuna” duetu Monika Strzępka (reżyseria) i Paweł Demirski (tekst), czyli historia gejów, którzy domagali się własnej trybuny na piłkarskich stadionach Euro 2012. Albo „Wycinka” Krystiana Lupy, która niedawno święciła triumfy w paryskim Odeonie – o niełatwych relacjach między artystami i politykami. Czy też „Dziady” Michała Zadary, które w Teatrze Polskim po raz pierwszy wystawiono w całości – spektakl trwał czternaście godzin i stał się wydarzeniem na miarę odwołanego w 1968 r. spektaklu w reżyserii Kazimierza Dejmka. Tym bardziej że prezydent Andrzej Duda odmówił objęcia tego niezwykłego wydarzenia patronatem, a wśród publiczności zabrakło przedstawicieli Urzędu Marszałkowskiego, któremu teatr administracyjnie podlega. Co przy okazji wyraźnie pokazało niechęć władzy do teatru. I to bez względu na jej przynależność partyjną. – Przez 10 lat dyrektorowania walczyłem z PO, PSL i PiS, ze wszystkimi, bez wyjątku – mówi Krzysztof Mieszkowski.
Teatr elitarny
Teatr, mimo wysiłków twórców, pozostał elitarny – spektakle ogląda głównie inteligencja. I właśnie ta ekskluzywność sprawia, że jest łatwym celem. – Wystarczy krzyknąć, że oni, inteligenci, za nasze pieniądze robią sobie swój teatr, by sprowokować protesty – mówi Aneta Kyzioł, recenzentka, dziennikarka „Polityki”. – Ale nie są to protesty spontaniczne. Schemat zawsze jest podobny: u źródeł protestu stoją zorganizowane grupy, potem dołączają politycy, którzy chętnie korzystają z okazji. Dawniej byli to członkowie ZChN, teraz pałeczkę przejęły organizacje religijne i PiS.
Wojciech Burszta, kulturoznawca z Uniwersytetu SWPS, twierdzi, że między władzą a teatrem trwa wojna kulturowa. Władza próbuje pchnąć teatry w stronę sceny narodowej, na której nie mają racji bytu tematy trudne, kontrowersyjne. Ludzie teatru, wierni tradycji, która nakazuje reagować, gdy dzieje się coś złego, stawiają opór. Ale w tej walce teatr wydaje się być na straconej pozycji.
W książce „Teatr a polityka” Zygmunt Hübner, wybitny znawca teatru, aktor, reżyser i publicysta, zauważa, że pozycja teatru jest z konieczności dwuznaczna, bo musi jeść z dwóch misek, pozostając w zgodzie z władzą i ze swoim odbiorcą, czyli społeczeństwem. A historia teatru poucza, że mecenas, ktokolwiek by nim był, sięga do sakiewki tylko wtedy, gdy teatr służy jego polityce. – Teatr nieposłuszny najłatwiej ukarać, cofając subwencję – pisze Hübner. I władza często po tę karę sięga.
Mimo że zespół Teatru Polskiego był jednym z najczęściej nagradzanych, mimo że ze swoimi przedstawieniami zjechał pół świata – od Seulu po Buenos Aires – wkrótce po wystawieniu „Śmierci i dziewczyny” Mieszkowski przestał pełnić funkcję dyrektora. Nie przedłużono z nim umowy. Oficjalnym powodem było zadłużenie teatru, choć, jak przekonywał Mieszkowski, to właśnie urząd obciął niezbędne do funkcjonowania teatru dotacje, wpędzając go w spiralę długów. Tak czy inaczej władze wyłoniły w konkursie nowego dyrektora, który szybko zdjął z afisza siedem przedstawień, w tym „Tęczową trybunę”, na którą bilety trzeba było zamawiać z dużym wyprzedzeniem. – Ustawa o prowadzeniu i organizacji działalności kulturalnej daje dyrektorowi pełną swobodę działania, więc władza nie ma wpływu na repertuar teatru – tłumaczy Mieszkowski. – Ale nie musi go mieć, bo ta sama ustawa jest tak skonstruowana, że pozwala, by w komisjach konkursowych, oceniających kandydatów na dyrektora, artyści byli w mniejszości. Większość mają urzędnicy i to oni ostatecznie wybierają dyrektora. I bez żadnych wątpliwości jest to wybór polityczny, a nie programowy.
By zmienić ustawę, która upolitycznia teatr, Mieszkowski sam stał się politykiem. Od 2015 r. jest posłem z ramienia partii Nowoczesna.
Teatr niepokorny
Nie ma wątpliwości, że teatry są zależne od władzy. W różnym stopniu, ale są. Dziś teatr nie jest jednak masowy, jak dawniej, jego oddziaływanie jest mniejsze. – Tym bardziej politycy powinni myśleć tak: dajemy pieniądze na utrzymanie miejsca, gdzie można usłyszeć coś innego, niżbyśmy chcieli, gdzie artyści mówią innym głosem, gdzie rodzi się dyskurs, gdzie możemy skonfrontować się z odmiennymi poglądami, choćby nie było to dla nas przyjemne – mówi Dariusz Kosiński. – Tak nakazywałaby mądrość polityczna. Niestety, nasi politycy z tego dobrodziejstwa nie korzystają.
Najlepszym przykładem – Jacek Kurski, prezes Telewizji Polskiej, który swój pogląd na wolność artystyczną streścił w krótkich słowach: „Wolność artystyczna – tak, eksperymenty artystyczne – proszę bardzo, ale nie za publiczne pieniądze”.
Konrad Dulkowski, współzałożyciel niezależnego teatru TrzyRzecze, dramaturg, autor „Dziesiony” i „Błazenady”, słowa Kurskiego uważa za skandaliczne. Przekonuje, że to tak, jakby od dziennikarzy Telewizji Polskiej, opłacanych przecież z pieniędzy podatników, żądać, by przestali być obiektywni i robili to, co im pracodawca każe. Nie wyklucza zresztą, że tak właśnie w elewizji dziś jest. – Kultura jest dobrem ogólnonarodowym – tłumaczy Dulkowski. – Jeśli popatrzymy na jej historię, zauważymy, że tworzą ją ludzie, których dzieła były często przez współczesnych niezrozumiałe. Jeśli przyjmiemy narrację, że państwo nie musi dofinansowywać teatrów, które mówią innym głosem, zabijemy kulturę.
Wie, co mówi, bo niewykluczone, że zespół teatru TrzyRzecze jako jeden z nielicznych może dziś o sobie powiedzieć, że jest niezależny. Od trzech lat nie dostali od państwa ani złotówki. Co więcej, musieli wynieść się z ich rodzimego Białegostoku.
Zaczęło się od warsztatów dla licealistów i studentów. W ramach programu Unii Europejskiej mieli przygotować z TrzyRzeczem jednoaktówki. W wyborze tematyki dostali wolną rękę. Postanowili zrobić spektakle o gejach i ateistach. Tematy aktualne, kontrowersyjne.
Na ripostę z urzędu miasta nie trzeba było długo czekać. Przyszła i pozbawiła teatr dotacji na inne, zaplanowane wcześniej warsztaty. Wiceprezydent miasta nie omieszkał przy okazji zapowiedzieć, że jeśli nadal będą poruszać podobne tematy, więcej pieniędzy od miasta nie dostaną.
Poruszyli. I w ciągu roku mieli osiem kontroli finansowych, które praktycznie sparaliżowały prace teatru. Wszystkie dotacje wstrzymano, bo jak jest kontrola, jest podejrzenie. A jak jest podejrzenie, dotacji przyznać nie można.
Gwoździem do trumny okazał się spektakl Rodriga Garcii „Golgota Picnic”, który po protestach środowisk prawicowych został wycofany z programu teatralnego Festiwalu Malta. Teatr TrzyRzecze zareagował błyskawicznie i zdecydował się na pokaz wideo sztuki i czytanie jej fragmentów. Pod teatrem protestowali oburzeni tym członkowie Obozu Narodowo-Radykalnego i Młodzieży Wszechpolskiej. Zebrało się kilkaset osób.
Pikietować każdy może, więc nie to Dulkowskiego zdziwiło. Zdziwiło go, że żaden z pikietujących nie znał i nie chciał obejrzeć spektaklu. Ale to najwyraźniej nikomu nie przeszkadzało.
Przeszkadzał teatr. Pojawiły się groźby podpalenia drewnianego budynku TrzyRzecza, a do urzędu miasta trafił list 21 organizacji katolickich, które zażądały od władz wstrzymania wszelkich dotacji. Wreszcie, gdy wydawało się, że gorzej być już nie może, na wniosek Narodowego Odrodzenia Polski władze zamknęły salę teatralną. Pretekstem była droga, która przebiegała zbyt blisko starego budynku teatru.
TrzyRzecze musiało się z miasta wynieść. – Wyprowadziliśmy się z Białegostoku do Warszawy, wynajęliśmy zdewastowany lokal dawnego kina Tęcza, remontujemy go i nie poddajemy się – mówi Dulkowski.
Teatr dokumentalny
Dlaczego właśnie teatr wywołuje takie emocje? Dlaczego na przykład nie kino? – Produkcja filmu kosztuje ogromne pieniądze. Żeby je zdobyć, trzeba przejść wiele etapów, a na każdym z nich często nieco podporządkować się, wygładzić kanty. To dlatego filmy rzadziej budzą kontrowersje. Wystarczy uświadomić sobie, że ostatnio w polskim kinie pojawiły się tylko dwa takie obrazy: „Ida” i „Pokłosie” – tłumaczy Aneta Kyzioł.
Istotny jest też czas. Film powstaje długo, miesiącami, a nawet całymi latami. Teatr jest zdecydowanie szybszy, potrafi błyskawicznie zareagować na bieżące wydarzenia. Spektakle powstają w kilka tygodni, sprawy, którymi się karmią, nic nie tracą na aktualności. To budzi w widzach dodatkowe emocje. – Istnieje cały nurt teatru dokumentalnego – mówi Dulkowski. – W Moskwie jest Teatr.doc, który potrafi przygotować przedstawienie w tydzień. Tak szybka reakcja, bieżący komentarz to zagrożenie dla polityków.
Tak w ubiegłym roku powstała sztuka „Polska krew” Przemysława Wojcieszka. W czerwcu gotowy był tekst, w sierpniu premiera na scenie teatru TrzyRzecze, po której, znany z antysemickich i homofobicznych wypowiedzi, ksiądz Międlar (od niedawna były ksiądz) mówił o polujących na prawdziwych patriotów artystach i nawoływał, by ich (artystów) wykończyć. Sam Wojcieszek tłumaczył, że to spektakl o przemocy Polaków wobec innych Polaków. – To chyba jedna z mocniejszych, jeśli nie najmocniejsza rzecz, jaką napisałem (...), uderza we wszystkich, a to nie jest kombinacja, która się w tej chwili dobrze sprzedaje. Trwa wojna obecnej władzy z kulturą i wszystkie teatry są pod presją. Teatr polityczny w Warszawie właściwie nie istnieje, (...) ale póki co jest jeszcze w Polsce kilka miejsc, gdzie można opowiadać o tym, co się dzieje, w czym uczestniczymy, a moim zdaniem absolutnie trzeba o tym mówić – tłumaczył w wywiadzie dla DGP.
A Dulkowski, definiując jego rolę, mówi, że widz po wyjściu z teatru powinien mieć w głowie więcej pytań, niż gdy do niego wchodził.
Teatr ocalenia
Teatr w Polsce często szedł pod prąd. Lubił atakować politykę państwa, jego retorykę, uwielbienie prostego, książkowego patriotyzmu. Przestrzegał przed nim, pokazywał, jak łatwo przejść od niego do ksenofobii czy nacjonalizmu. Często bywał również przeciwko widzowi. Atakował go za mieszczaństwo, obłudę, bigoterię, wytykał strach przed innymi. Im bardziej rosła temperatura życia społecznego, tym na teatralnej scenie bywało goręcej.
Może dlatego, że – jak twierdzi Krzysztof Mieszkowski – teatr z natury jest polityczny. Każdy spektakl jest robiony dla kogoś, przeciwko komuś, w ostateczności obok kogoś. I dobrze, bo sztuka jest po to, by pokazywać rzeczywistość. Wbrew wszystkiemu i wszystkim. – Carravagio był ścigany za swoje obrazy, bo jego święci mieli twarze pospolitych ludzi – przypomina.
Aneta Kyzioł zauważa jednak, że dziś, gdy temperatura życia społecznego niebezpiecznie wzrosła, teatr zrobił krok w tył. Nie piętnuje widza, wyciąga do niego rękę. Tworzy utopię, by wbrew wszystkiemu powiedzieć coś dobrego o ludziach. – W czasach, gdy społeczeństwo jest dramatycznie podzielone, chce do widzów dotrzeć z pozytywnym przesłaniem, zbudować wspólnotę – twierdzi Kyzioł.
Być może rację mają więc ci, którzy twierdzą, że to nie politycy ocalą świat, tylko artyści. Że nadchodzi czas przewartościowania, zrównania wartości kulturalnych z ekonomicznymi. I że to właśnie kultura stanie się bazą, na której w niedalekiej przyszłości będziemy budować nowe modele społeczeństwa. A kiedy powstaje wybitne przedstawienie, świat staje się na chwilę lepszy.