Kiedy aktorka Joanna Szczepkowska ogłosiła koniec komunizmu, nie powiedziała, czy do historii przejdzie również cenzura. Choć upłynęło ćwierć wieku, polskie kino nie jest w pełni niezależne. Bo z ekranu tu i ówdzie grzmi alarmująca przestroga: „Emisja kontrolowana, emisja kontrolowana...”
Koniec ubiegłego roku. Do drzwi Polskiego Instytutu Sztuki Filmowej zapukał reżyser Dariusz Zawiślak. Chciał zgłosić projekt filmu dokumentalnego i wystarać się o dofinansowanie. Jak sam o sobie mówi, jest spoza mainstreamu polskich filmowców i zwykle nie prosi o jałmużnę, ale postanowił się przełamać, bo do zakończenia prac nad filmem zabrakło mu środków. Kręcił dokument o aferze wokół przyznawania doktoratów na warszawskiej Akademii Sztuk Pięknych. – Kwota dofinansowania, o którą aplikowałem, nie była wysoka. Potrzebowałem dodatkowych środków przede wszystkim na ekspertyzy prawne oraz zakup praw do materiałów archiwalnych – opowiada Zawiślak. Pieniędzy nie dostał, bo dyrekcja PISF nie zgodziła się nawet przedłożyć jego wniosku ekspertom pod ocenę. Reżyser może tylko domniemywać, dlaczego tak się stało. – Projekt filmowy był śmiałym głosem w dyskusji na temat podległemu Ministerstwu Kultury szkolnictwu artystycznemu, ukazując patologię panującą na warszawskiej ASP. Mimo trybu odwołania i tak został odrzucony. Nie ma wątpliwości, iż ukazywałby w złym świetle znanych artystów i kuratorów powiązanych z prominentnymi politykami – mówi reżyser i wymienia nazwiska Andy Rottenberg, Tomasza Tomaszewskiego, Tomasza Sikory czy Ryszarda Horowitza, którym doktoraty organizował dziekan Janusz Fogler.
Zawiślak się jednak nie poddaje. W tym roku ponownie złożył projekt i tym razem PISF go przyjął, choć wnioskujący o dofinansowanie złożył te same dokumenty. Nie ma jednak żadnej informacji, czy film „Lewe doktoraty ASP” przejdzie przez eksperckie sito. Reżyser liczy się z tym, że nieprawomyślną produkcję będzie musiał kręcić wyłącznie za własne pieniądze. – Rozumiem, że za błędy ASP płaciłaby z pieniędzy otrzymywanych z dotacji ministerstwa, które jest również organem nadzorującym PISF i logiczne jest, że roztrząsanie tej sprawy raczej w tym nie pomoże.
W podobnej sytuacji co Zawiślak znalazł się Konrad Szołajski, który w tym samym czasie złożył do PISF projekty dwóch filmów – fabularnego i dokumentalnego. Oba dotykały niewygodnych z punktu widzenia nowej władzy tematów polityczno-obyczajowych i oba nie przeszły. Fabuła o tytule „Zlecenie” opowiadała historie osób opętanych przez demona i odprawiania nad nimi egzorcyzmów. Szołajski zrobił kiedyś o tym dokument – jego „Walka z szatanem” puszczana była w HBO oraz w publicznej telewizji w Szwecji, Danii, Irlandii, Austrii i Niemczech. Teraz reżyser planuje napisać powieść i nakręcić film. Pomysł zarekomendował jeden z krakowskich księży, pisząc że „dzieło dotyczy bardzo aktualnych wydarzeń w Polsce, o których nikt nie chce się oficjalnie wypowiadać, chociaż wszyscy o tym dyskutują”. Ekspertom PISF pomysł wydał się intrygujący, ale nie na tyle, aby zasłużył na dofinansowanie. „Niestety widać, że autor nie wie, na co się zdecydować: czy na czarny kryminał, czy na kino o wynaturzeniach” – napisano w recenzji.
Z kolei dokument Szołajskiego miał traktować o podzielonej Polsce pod rocznymi rządami „dobrej zmiany”. Reżyser nachodził się ze swoim projektem. Złożył raz – i nic. Złożył drugi raz – i znowu nic. Choć propozycja została dopuszczona pod głosowanie. Głosy ekspertów dały remis, więc zadecydowała dyrektor PISF Magdalena Sroka. – Zamiast podjąć samodzielnie pozytywną decyzję, umyła ręce, bo pewnie nie chciała brać na siebie odpowiedzialności. Film o polityce zawsze może zaszkodzić w karierze urzędnika, nawet jeśli jest obiektywnie zrobiony; wszak nie wiadomo, kto wygra następne wybory. Zawsze bezpieczniej dofinansować dzieła historyczne – pokpiwa Szołajski, licząc, że do swoich pomysłów pozyska niezależnych sponsorów, możliwe, że z zagranicy.
O dofinansowanie z PISF wcale nie jest łatwo. W latach 2011–2015 za pieniądze instytutu zrealizowano 190 filmów dokumentalnych, a tylko w tym roku złożono aż 151 takich wniosków do rozpatrzenia. – Wśród złożonych projektów zdarzają się słabe artystycznie lub niewiarygodne od strony budżetowej. O dofinansowanie produkcji ubiegają się także projekty nieprzygotowane, które zamiast wnioskować o dotację na produkcję, powinny raczej ubiegać się o środki na rozwój projektu, tak zwany development. Wnioski odpadają też ze względów formalnych, bo np. nie ma wszystkich obligatoryjnych załączników, kosztorys projektu zawiera istotne błędy, wniosek jest źle wypełniony – wyjaśnia rzecznik PISF Rafał Jankowski. Poza tym liczba składanych wniosków stale rośnie, a środki na dofinansowanie produkcji – nie. Przez PISF przechodzą najważniejsze produkcje filmowe (i mogą liczyć na 50–70-proc. dofinansowanie produkcji). W dużej części środowiska panuje jednak pogląd, że po dojściu PiS do władzy – tylko starannie wybrane. Jedni filmowcy mówią o powrocie cenzury, drudzy o powrocie do łask kina patriotycznego. A jeszcze inni o politycznym zamachu na Polski Instytut Sztuki Filmowej, który może wkrótce zmienić szyld na „państwowy”. Czy to oznacza powrót do czasów, gdy na półkach zamiast filmów kolekcjonerskich lądowały zakazane produkcje?
Generał też był „półkownikiem”
Filmy, którym odmawiano prawa do emisji w poprzednim ustroju, nazywano potocznie półkownikami. Dziś, w dobie platform cyfrowych, kinowych multipleksów czy telewizji internetowej, trudno uwierzyć, że w czasach PRL-u aresztowano nie tylko opozycjonistów, ale również taśmy filmowe. Na najdłuższą odsiadkę skazano Jacka Butrymowicza i jego „Kwiat paproci”, który – choć zrealizowany na początku lat 70. – oficjalnej premiery doczekał się dopiero w 2009 r., czyli po 37 latach półkowej poniewierki. Długo nie można było obejrzeć „Ósmego dnia tygodnia” w reżyserii Aleksandra Forda (wyrok 25 lat poza ekranem), „Długiej nocy” Janusza Nasfetera (22 lata) czy „Rąk do góry” Jerzego Skolimowskiego (18 lat). Peerelowska cenzura zatrzymywała dzieła najwybitniejszych – Agnieszki Holland, Krzysztofa Kieślowskiego czy Ryszarda Bugajskiego. – Przed 1989 r. był praktycznie tylko jeden kanał dystrybucji – państwowy. Zdarzało się więc, że jakiś film zatrzymywano na półce z powodów politycznych – rzadziej z powodu miernej wartości artystycznej. Ale wtedy i tak się przyczyn politycznych dopatrywano – tłumaczy krytyk filmowy Tomasz Jopkiewicz.
Główny Urząd Kontroli Prasy, Publikacji i Widowisk, oglądający filmy przed emisją, dokonał żywota w 1990 r. Dlatego dziś pojęcie półkowników – wyjęte z ust peerelowskiej nomenklatury – uchodzi za niedorzeczne przejęzyczenie. Nawet o serii dokumentów pokazywanych od początku tego roku na antenie TVP Historia trudno mówić, że to produkcje zaaresztowane przez poprzednią władzę, chociaż opatrzono je cierpiętniczą etykietką „Półkowniki III RP”. Na wyrost, czego nie kryje nawet dyrektor stacji Piotr Gursztyn. – Nie były to półkowniki w sensie peerelowskim, czyli że nigdy nieemitowane, ale filmy z jedną emisją, a potem kilkuletnią przerwą, tak jak otwierający nasze pasmo „Towarzysz generał”. A także takie, które z powodu tematu puszczano raz na kilka lat w najgorszym możliwym czasie antenowym – mówi Gursztyn. Czyli zwalniały półkę na czas krótkiego widzenia z telewidzami. Jak się dowiadujemy, seria została wyczerpana i nie ma w zasobach TVP Historia „produkcji wchodzących w te kryteria”.
– Pojęcie półkownik dziś tak na dobrą sprawę niewiele znaczy. Może oprócz słynnego przykładu „Witajcie w życiu” Henryka Dederki z 1997 r., którego rozpowszechnianie zablokowano wyrokiem sądowym, co było groźnym precedensem – wysila pamięć Jopkiewicz. Chodzi o film o amerykańskiej firmie Amway, która na początku lat 90. weszła na polski rynek, propagując sprzedaż bezpośrednią popartą agresywnym marketingiem. Dederko pokazał, że rekrutowanie przyszłych milionerów jest de facto kursem okłamywania klientów, a z tej biznesowej kuźni nie wychodzą rekiny finansjery, tylko akwizytorskie płotki. Film zaskarżono przed emisją – firma domagała się od reżysera finansowanego zadośćuczynienia za narażanie jej wizerunku na utratę zaufania publicznego. Sprawa nie jest jeszcze rozstrzygnięta, więc choć TVP zakupiła licencję na pokazanie filmu, nie może go wyemitować (emituje za to You Tube).
Prawda czasu prawdą ekranu
Co do jednego wszyscy są zgodni: filmy można podzielić na dobre i złe. Dobre to takie, które nadają się do emisji, a złe nadają się do kosza albo do poprawek, czyli czekają na półce. Paweł Czarzasty stracił cztery lata na szlifowanie gotowego filmu „1409. Afera na zamku Bartenstein”, choć po taśmę filmową sięgał już do kubła na odpadki. – Mimo ekspresowego tempa nie udało się wszystkiego nakręcić. Ekipa i obsada nie mogła się doczekać i gdy montażyście „wyrwano” pierwszą wersję montażową, wszystkim nieco zrzedły miny i entuzjazm wyparował. Po wielu miesiącach pracy, drobnych dokrętkach wszyscy się ostatecznie poddali i film umarł – wspomina reżyser. Po ponownym montażu pokazał nową wersję producentowi i ten wziął jednak film do dystrybucji. Z komedią „Komisarz Blond i Oko sprawiedliwości” też poszło Czarzastemu opornie. Od chwili poczęcia do dnia premiery upłynęły trzy lata. – W przypadku filmu komediowego montaż wymaga czasu i wypróbowania różnych dróg, aby osiągnąć odpowiedni timing. Robi się też projekcje testowe w celu sprawdzenia skuteczności i „śmieszności” filmu. To wszystko wydłuża cały proces – wyjaśnia Czarzasty.
Autor „1409” i „Komisarza” miał więc dużo szczęścia, że prześlizgnął się na ekran. Istnieją filmy, których nie chce nikt dystrybuować, bo nawet w regale z odrzutami nie zajmują górnej półki. Produkcje niechciane jak „Eukaliptus” Marcina Krzyształowicza czy „Owoce miłości” Marka Żydowicza uchodzą za marne warsztatowo. O takich filmach mówi się dyplomatycznie, że nie rokują potencjału komercyjnego lub – mniej dyplomatycznie – że nawet szkoda dla nich miejsca na półce.
Ciągle najważniejszym kanałem pośrednictwa między wytwórnią a widzem są kanały telewizji publicznej i prywatnych stacji. Do 1989 r. TVP była potentatem i nie miała żadnej konkurencji, a teraz jest w mniejszości. Musi więc w rywalizacji o widza nadrabiać – jeśli nie dobrą miną – to dobrą ramówką, czyli realizować misję. Ale skoro co wybory wędruje z rąk jednej partii do drugiej, to co cztery lata ma inną misją do spełnienia. Papierkiem lakmusowym jej publicznego posłannictwa są produkcje, w których prawda czasu ma równać się prawdzie ekranu. A żaden inny rodzaj filmu tak naprawdę jej nie oddaje jak reportaż czy dokument. – Powiedzmy, że raz na sto filmów zdarzy się nieudana produkcja. Po prostu słaba. I taki film nie nadaje się do emisji. Nie pokażemy również filmów na granicy porno ani bardzo brutalnych lub traktujących o jakichś dewiacjach. Nie pójdzie też na antenę film tendencyjny, który przedstawia tylko rację jednej strony – wylicza dziennikarka z Redakcji Reportażu i Dokumentu TVP 1. Film kiepskiej jakości, kręcony własnoręcznie smartfonem, też jest bez szans. W dodatku nie może być ani za długi, ani zbyt krótki, bo w Jedynce chodzą głównie okołogodzinne produkcje, więc jeśli redakcja dostanie 15-minutowy materiał, nic z nim nie zrobi. – Ale zamówione filmy nie spadają. Staramy się pomagać twórcom i w przypadku filmu o niepasującym do profilu pasma czasie trwania rekomendujemy go innym naszym stacjom – zastrzega rozmówczyni.
Po zakupie licencji TVP teoretycznie musi wyemitować film. Jeśli tego nie zrobi, naraża się na kary za niegospodarność. Czasami rzeczywiście z premedytacją nie emituje i chowa na półkę, ale na wyraźną prośbę reżyserów, którzy chcą, aby film zjeździł najpierw wszystkie najważniejsze festiwale w kraju i za granicą i jak już się najeździ i zachwyci kinowych koneserów, niech dopiero wtedy trafi pod strzechy.
Przemysława Orcholskiego – który zerwał umowę z TVP na emisję swojego filmu w proteście przeciw twittowi szefowej „Wiadomości TVP 1” Marzeny Paczuskiej: „Andrzej Wajda R.I.P. Walcie się #NieOddamyWamKultury” – trudno podejrzewać o sympatyzowanie z imperium prezesa Jacka Kurskiego. Mimo to zapewnia, że kupiona licencja to rzecz święta i nikt na Woronicza nie mebluje ścian półkownikami. – Nie spotkałem się ze zjawiskiem odmowy emisji z powodów pozamerytorycznych. Zdarzały się oczywiście spady, ale dlatego, że film był absolutnie denny. Jeśli natomiast przeszedł kolaudacje, to ostatecznie trafiał do ramówki. Nie ma półkowników, są co najwyżej zapasy. One powstają na ogół w newsach. To są jakieś ponadczasowe historie, gotowe „nekrologi” leżakujące czasem latami oraz rzeczy, które nie weszły, bo wypchnęło je coś nagłego – twierdzi Orcholski, który z TVP współpracował i w roli dziennikarza, i producenta.
„Marianna” idzie w ślady „Idy”
Pod koniec ubiegłego tygodnia „Gazeta Wyborcza” napisała o półkownikach Jacka Kurskiego. W ten poniedziałek TVP Kultura zapowiadała emisję nagrodzonej Oskarem „Idy” Pawła Pawlikowskiego. Film jednak ostatecznie wycofano z ramówki, podobno na polecenie samego prezesa, który decyzję przekazał telefonicznie. Z „Idą” telewizji publicznej jest od początku nie po drodze, a jej premierową emisję w lutym tego roku poprzedzono komentarzem z instrukcją obsługi, co myśleć o tym, co widać na ekranie. W rzeczony poniedziałek zamiast kontrowersyjnej „Idy” pokazano „Ucieczkę z kina Wolność” – jak na ironię film o cenzorze, któremu odechciało się zakuwać filmy w kajdanki.
Nie tylko „Ida” ma pod górkę. Karolina Bielawska i jej „Marianna” również nie mogą się doczekać telewizyjnej premiery. Film Bielawskiej opowiada historię transseksualnej dziewczyny, którą stała się po zmianie płci. Losy bohaterki urzekły widzów na całym świecie, nic więc dziwnego, że poruszający dokument zdobył ponad 20 nagród na całym świecie – w Locarno, Lizbonie czy Petersburgu. Polska publiczność mogła obejrzeć „Mów mi Marianna” jedynie podczas projekcji festiwalowych. Film, którego koproducentem jest TVP, na razie nie może liczyć na dużą oglądalność. – Telewizyjna premiera zaplanowana była na jesień tego roku, ale niestety została odwołana. Nie wiem, skąd wzięła się ta decyzja, ponieważ w filmie nie ma niczego, co mogłoby kogokolwiek urazić czy zbulwersować. I nie jest to film, który opowiada się po którejkolwiek stronie politycznej. To uniwersalna opowieść o człowieku, o jego potrzebie bliskości, akceptacji i wolności – zapewnia Bielawska. TVP uspokaja, że i na „Mariannę” przyjdzie kolej. – Emisję filmów, do których mamy prawa, planujemy na bieżąco. Wszystko zależy od tego, jak dany film radzi sobie na festiwalach. Dajemy mu szansę „wykazania się” przed festiwalową publicznością przez dwa, dwa i pół roku. Tak było w przypadku „Końca świata” Moniki Pawluczuk, który wyemitujemy na naszej antenie w grudniu, ale możliwe jest przesunięcie go na dalszy termin. Nie ma czegoś takiego jak odwołana premiera. Choć zdarza się, że filmy wypadają z ramówki, ponieważ na ich miejsce wchodzi jakiś film okolicznościowy albo nagle trzeba transmitować wydarzenia sportowe – wyjaśnia Barbara Paciorkowska, szefowa Redakcji Filmu Dokumentalnego i Reportażu TVP 2.
Obawy o losy „Marianny” nie są bezpodstawne, ponieważ Ministerstwo Spraw Zagranicznych za pośrednictwem Instytutów Polskich blokuje film Bielawskiej również za granicą. – Z gazet dowiedziałam się, że mój film jest na jakiejś czarnej liście, że został wycofany z programu festiwalu w Kalkucie na skutek interwencji Instytutu Polskiego. Niestety o kolejnym takim przypadku dowiedziałam się osobiście na Festiwalu Filmowym Transylwania w rumuńskim Klużu, gdzie organizatorzy również otrzymali podobnego typu telefon. Na szczęście nie ugięli się i zaprezentowali „Mariannę” – w głosie reżyserki słychać ulgę. Dyrektor IP w New Dehli Roland Chojnacki odpiera zarzut o niesprzyjanie polskiej produkcji. – Film „Mów mi Marianna” został przez nas, na nasz wniosek i za zgodą departamentu dyplomacji publicznej i kulturalnej MSZ pokazany w czwartym kwartale ubiegłego roku podczas festiwalu „Kinoteka”, na który przybyła liczniejsza publiczność niż na festiwal w Kalkucie. Na powtórne pokazanie filmu nie uzyskaliśmy zgody.
Nagana za Urbana
Perypetie Bielawskiej nie dziwią reżyserów starszych stażem, którzy też przerabiali temat cenzury i półkowników, ale w wolnej Polsce. I twierdzą, że po 1989 r. nic się w tej materii nie zmieniło – cenzura zniknęła, ale problemy z nią pozostały. Maciejowi Gawlikowskiemu pierwszą produkcję telewizyjną zaaresztowano na początku lat 90. Przygotowywał reportaż do „Ekspresu Reporterów” Elżbiety Jaworowicz na temat skandalicznej prywatyzacji krakowskiego zakładu Techma. Zakład sprzedano dwóm biznesmenom zaprzyjaźnionym z Donaldem Tuskiem i Januszem Lewandowskim – wtedy politykami Kongresu Liberalno-Demokratycznego – za kwotę niższą, niż wynosił roczny zysk firmy. – Reportaż nie ujrzał światła dziennego, został wstrzymany, nie wiadomo przez kogo. Pani Jaworowicz nabrała wody w usta. Przegrałem go na taśmę VHS i dałem przewodniczącemu Solidarności Techmy, który w nim występował. Materiał posłużył jako dowód w sprawie sądowej przeciwko Lewandowskiemu – opowiada Gawlikowski.
Reżyser miał później podobne problemy podczas kręcenia filmu „Pod prąd” o historii Konfederacji Polski Niepodległej. Produkcję zamówiła TVP w okresie krótkiej prezesury Piotra Farfała. Gdy film był gotowy i miał pójść do emisji, rządzącej telewizją koalicji PiS-SLD nie spodobały się niektóre sceny. SLD protestowało z powodu cytowania fragmentów „Dziennika Telewizyjnego” z epoki stanu wojennego, PiS z kolei nie zgadzał się na pokazanie wątku współpracy ówczesnego szefa MSW Antoniego Macierewicza z wysokim rangą oficerem SB Andrzejem Anklewiczem. – Ponurą rolę w całej sprawie odegrał zaprzyjaźniony z ministrem Macierewiczem reżyser Jerzy Zalewski, który dzwonił do mnie z pogróżkami, informując, że jeśli w filmie znajdzie się coś niepochlebnego o Macierewiczu i Kaczyńskich, film nie pójdzie, a nikt przyzwoity nie poda mi ręki – wspomina Gawlikowski. Film poszedł, ale nie od razu. Choć był gotowy do emisji w 2009 r., leżakował na półce do grudnia 2012 r.
Wspomniany Konrad Szołajski dyskryminowanych produkcji nakręcił przynajmniej kilka. Najpierw skonfiskowano mu kabaret „Czerwony kapturek”, który miał parodiować polski Sejm po przemianach okrągłostołowych. Planowano kilka odcinków, ale skończyło się na jednym, bo reżyser zadrwił z wypowiedzi szefa Radiokomitetu Andrzeja Drawicza. Szołajski podpadł także reportażem „Parafia księdza kustosza” o proboszczu budującym bizantyjskie sanktuarium w biednej wiosce bez kanalizacji. Obrazek sługi Bożego opływającego w faraońskie luksusy kłócił się z wizerunkiem Kościoła dla ubogich, więc reportaż nawet nie doczekał się kolaudacji. Do tej pory reżyser czeka na emisję nakręconego w 2005 r. dokumentu „Wkręcacze” o historii „dziennikarstwa wcieleniowego”, którego prekursorem był Jerzy Urban. – Jak do TVP przyszła nowa władza i jeden z nowych redaktorów cenzorów zobaczył szeroko uśmiechniętego Urbana na ekranie, doznał szoku i bezceremonialnie kazał mi go wyciąć – zdradza Szołajski. – Nie wyciąłem, argumentowałem że Urban prowokator to klasyk, ma miejsce w encyklopedii, niezależnie od oceny, jaką mu wystawiają dziś polityczni przeciwnicy. Czy wymażemy z historii Machiavellego? Talleyranda? Goebbelsa? Stanęło na tym, że „Wkręcacze” nigdy nie ujrzeli ekranu TVP. I nie dość, że TVP nie wyemitowała tego dokumentu, to nie zgodziła się na możliwość odkupienia filmu przez jedną z zainteresowanych stacji komercyjnych.
Teraz Szołajski przeżywa powtórkę z rozrywki. Podobnie jak Zawiślak i wielu innych reżyserów, którzy wolą nie mówić pod nazwiskiem, doświadcza sytuacji, w której nie ma lepszych i gorszych filmów – są mile widziane albo zbędne. Dlatego nie nakręci dokumentów o „dobrej zmianie” i egzorcyzmach, przynajmniej nie za pieniądze z PISF, bo – jak twierdzi – w komisyjnych gremiach dokonała się zmiana, niekoniecznie dobra. – Są teraz nowi eksperci, pozornie świeża krew – ironizuje Szołajski. – Nie mając wielkiego dorobku, wyrokują np. o tak zwanym rozwoju ocenianego projektu, często zdradzając przy tym swoją kompletną niewiedzę, co do tego, jak się profesjonalnie pracuje, szuka partnerów, koproducentów. Są przez to – nawet być może bezwiednie – cenzorami i stosują metodę swoistego rewanżyzmu, starając się być gorliwymi strażnikami obowiązującej polityki. Minister Gliński powiedział o nich, że byli dotychczas „defaworyzowani”, więc on teraz przywraca proporcje.
Już słychać głosy w środowisku, że twórcy wycofują się z pomysłów na film, który ugodzi w miękkie podbrzusze społecznego tabu. – Dzisiaj na półkę nikt niczego nie zrobi, bo nie dostanie kamery. Realizowane są rzeczy jedynie słuszne i w pełni podległe obecnej władzy. Biznes też nie przebiera z niecierpliwością nogami, żeby z własnej kieszeni wspierać filmowców. Trudno będzie znaleźć i namówić sponsorów oraz koproducentów na projekt, który nie jest kościółkowy – twierdzi Orcholski.
Jeśli te głosy nie są przesadzone, twórcom kina ambitnego pozostanie szukać prywatnych sponsorów tudzież zbywać licencje internetowemu emitentowi albo robić filmy za granicą. – Rumuni kręcą w dużej mierze za pieniądze europejskie. Zdarza się, że Niemcy i Francuzi w lwiej części finansują produkcje afrykańskie, jak chociażby z ostatnich dwóch lat „Timbuktu”, „Mustang” czy „Tramontane” – wylicza Jopkiewicz. Zawsze można się przesiąść z polskiej półki na wyższą, zagraniczną i rozejrzeć za hojnym mecenatem. Z wysoka lepiej widać.
Po zakupie licencji TVP musi wyemitować film. Jeśli tego nie zrobi, naraża się na kary za niegospodarność. Czasami z premedytacją nie emituje i chowa na półkę, ale na wyraźną prośbę reżyserów, którzy chcą, aby film zjeździł najpierw festiwale w kraju i za granicą