BIOGRAFIA | James Grissom zamachnął się na rzecz fundamentalną. Chciał namalować portret Tennessee Williamsa złożony z wielu głosów, barw i uczuć. Przerosły go zamiar i bohater
Dziennik Gazeta Prawna
Dramaty Tennessee Williamsa wróciły triumfalnie na polskie sceny. Dziś jest on już autorem pierwszego wyboru, w czym spora zasługa Jacka Poniedziałka, który najważniejsze teksty amerykańskiego pisarza nie tylko świetnie przetłumaczył, ale też regularnie powraca do nich jako reżyser. Najwyraźniej tego właśnie było trzeba, by odrodzenie popularności Williamsa na naszym gruncie stało się faktem – opowiedzenia jego sztuk w stylu odpowiadającym naszym czasom.
Jacek Poniedziałek rekomenduje też „Szaleństwa Boga. Tennessee Williams i kobiety z mgły” Grissoma. Widać, że już na długie lata otrzymał miano „tego od Williamsa” i stara się z godnością je nosić. Dowodzi więc, że jest dzieło Grissoma „podróżą do wnętrza genialnego pisarza, nadwrażliwca, celebryty i wielbiciela ludu, do którego odnosił się z największą czułością. Wiele perspektyw składa się na wielowymiarowy portret psychologiczny tego błyskotliwego straceńca”. Od siebie dodam od razu – mogło być.
Nie w tym rzecz, że autor do swego zadania podszedł lekceważąco albo prześlizgnął się po powierzchni tematu. Przeciwnie, „Szaleństwa Boga” dla niego samego miały ponad wszelką wątpliwość charakter formacyjny. Gdyby nie zaufanie, jakim obdarzył go Williams, Grissom poszedłby całkiem inną drogą. Spotkanie z autorem „Tramwaju zwanego pożądaniem” przeszło bowiem w najpoważniejsze życiowe wyzwanie. To właśnie jego, Grissoma, wyznaczył Tenn (tak mawiali na niego jego bliscy) do realizacji czegoś na kształt swego testamentu. Ma dotrzeć do osób ze specjalnie sporządzonej przez pisarza listy i zebrać wspomnienia o nim. Tyle że ma je wszystkie połączyć pytanie – czy on, Tennessee Williams tym razem, się kiedykolwiek liczył. Czy pozostawił w nich swój ślad.
Spisali zatem ową listę, a następnie Tenn poinstruował Jamesa, by dawał wspomnieniom płynąć i nie próbował ich ukierunkowywać. Resztę – wierzył – zrobią już sami rozmówcy. Grissom docierał do nich przez kolejne lata. Z jednymi spotykał się regularnie, stając się kimś na kształt cichego powiernika. Z innymi rozmawiał jedynie przez telefon, ich słowa nie wniosły wiele ciekawego do książki – czasem jakieś spostrzeżenie, anegdotę, refleks zapomnianego zdarzenia. Sam ten zamysł i proces powstawania książki każe uważać „Szaleństwa Boga” za zdarzenie bez precedensu. Idzie o skalę przedsięwzięcia, gdyż dla Grissoma nie było rzeczy niemożliwych. Stosował zasadę mówiącą, że kropla drąży skałę i koniec końców znajdował posłuchanie u wskazanych przez Tenna ludzi. Nikt nie odmówi mu zatem wysiłku badawczego, nikt nie zarzuci, że kogoś pominął. A choćby nawet... Nie widziałbym w tym większego problemu, „Szaleństwa Boga” bowiem nie roszczą sobie pretensji do obiektywizmu. Williamsowi i Grissomowi nie zależało na wyważaniu racji, na równoważeniu opinii jednych rozmówców sądami drugich. W założeniach tej książki jest pasja, bo bez niej nie da się opowiadać o jednej z najbardziej niezwykłych postaci światowej literatury ubiegłego wieku. Rację ma bowiem Poniedziałek – Tennessee Williams w tej samej mierze zbudowany jest z niewyobrażalnego talentu, desperacji w budowaniu wizerunku samego siebie, rozpięcia między alkoholem a igraszkami z coraz to nowymi kochankami, ale też kompleksów, niedocenienia własnej twórczości, jak i walki, aby przedłużyć swą sławę, przerwać twórczą niemoc, wciąż udowadniać sobie oraz innym własną siłę.
Ślady tych sprzeczności odnajdziemy w „Szaleństwach Boga”, ale nie sposób pozbyć się wrażenia, że właśnie – tylko ślady. Grissom dociera do wielkich postaci amerykańskiego kina i teatru, z którymi kiedyś łączyła Tenna zażyłość. Galeria bohaterów poszukujących siebie w swej relacji z Williamsem jest imponująca. Wśród aktorek są między innymi Maureen Stapleton, Lillian Gish, Jessica Tandy, Kim Hunter, Geraldine Page, wśród reżyserów najważniejsze miejsce należy się Elii Kazanowi, wśród pisarek Carson McCullers, wśród dramaturgów Williamowi Inge’owi, z którym najpierw połączyło go erotyczne zauroczenie, a potem podszyta zazdrością rywalizacja. Pojawia się na kartach książki nawet Marlon Brando, ale, w co trudno uwierzyć, mnogość głosów po krótkim czasie zaczyna nużyć, a nie fascynować. Może dlatego, że niemal wszyscy powtarzają jak jeden mąż, jaki to Tenn był dla nich ważny i jak głęboki połączył ich związek. Dobrze, może nie zawsze było łatwo, ale teraz patrzą z perspektywy lat i dochodzą do wspólnego wniosku: on cały z nich, a oni z niego. Można to wytłumaczyć faktem, że Grissom, siłą rzeczy, spotyka ludzi u kresu życiowej drogi. Wspominając Williamsa opisują więc i siebie w czasie, gdy mieli świat u stóp. A dziś nadchodzi czas pożegnań. I pod tym kątem – jako pożegnanie z dawnym kinem i teatrem, i dawną Ameryką – „Szaleństwa Boga” bywają przejmujące.
Jednak wyłącznie chwilami, bo książkę niszczy zalewający ją strumieniami patos. Oszczędzę cytatów, bo można byłoby nimi wypełnić cały ten numer „Kultury”. Powiem tylko, że Williams nazywa kokainę „cudowną i żałosną szafarką doraźnego szczęścia”, a to jedynie mało znacząca próbka dominującego w „Szaleństwach Boga” stylu. Zamienia je James Grissom w spiżowy pomnik swego przyjaciela, a tym samym odbiera siłę oddziaływania na czytelnika. Tę mają za to dramaty Tennessee Williamsa, dlatego „Szaleństwa Boga” przeczytać można, a je bezwarunkowo trzeba. Są nie do podrobienia.
Szaleństwa Boga. Tennessee Williams i kobiety z mgły | James Grissom | przeł. Michał Szczubiałka | Czarne 2016