My czujemy się wielkimi zwycięzcami. Co prawda bez oscarowego namaszczenia, ale przeżyjemy. Jesteśmy wciąż młodymi pokornymi producentami. I będziemy chcieli udowadniać swoją wartość kolejnymi filmami - mówią w rozmowie z Magdaleną Rigamonti Aneta Hickinbotham i Leszek Bodzak, producenci filmu „Ostatnia rodzina”.
Magdalena i Maksymilian Rigamonti / Dziennik Gazeta Prawna
No i znowu wygrała starość z młodością.
Aneta Hickinbotham: O czym pani mówi?
Hm. O tym, że „Powidoki” Wajdy są polskim kandydatem do Oscara, a nie państwa „Ostatnia rodzina”.
Leszek Bodzak: Taką decyzję podjęła komisja oscarowa i nie wypada nam jej komentować. Zresztą „Powidoki” Andrzeja Wajdy to zupełnie inne kino niż nasza „Ostatnia rodzina”.
Też o artyście malarzu.
L.B.: Ale na tym porównania się kończą. To są filmy z innej szkoły, innego pokolenia, z innymi środkami wyrazu. Pewnie zdaniem naszej komisji te środki wyrazu, którymi operują „Powidoki”, lepiej trafią do akademików. Pytanie, jaki gust ma obecnie Akademia Amerykańska, pozostaje otwarte, o czym świadczą ostatnie werdykty, choćby ten dotyczący debiutanckiego „Syna Szawła”.
A.H.: Wystawienie „Powidoków” jest pewnie również uhonorowaniem twórczości Andrzeja Wajdy.
Na Boga, dostał już Oscara za całokształt twórczości, potem jego „Katyń” był polskim kandydatem do Oscara, potem „Wałęsa” miał być uhonorowaniem twórczości mistrza i przez to „Ida” kandydowała dopiero po roku.
L.B.: „Ida” Pawła Pawlikowskiego przeszła specyficzną drogę, bo rzeczywiście została kandydatem do Oscara rok później, ale to jej dało dodatkowy rok na skuteczną promocję, udaną dystrybucję kinową w USA, uznanie amerykańskiej publiczności, co spowodowało, że miała status faworyta.
I tak może być z „Ostatnią rodziną”?
A.H.: Nie można tego założyć – w przyszłym roku swoje filmy kończą Agnieszka Holland, Joanna Kos-Krauze... Będzie pewnie dużo dobrych filmów.
L.B.: Zasadniczą kwestią są sprawy regulaminowe, to, czy w ogóle będziemy mogli aplikować za rok, i to, jak nasz film zostanie odebrany w USA. W październiku mamy premierę na międzynarodowym festiwalu filmowym w Chicago i zobaczymy, czy i jakiego dystrybutora tam znajdziemy oraz czy film sobie poradzi z amerykańskimi krytykami, dziennikarzami i publicznością.
A.H.: Po festiwalu w Locarno prestiżowe „Variety” i „Hollywood Reporter” dały bardzo dobre recenzje.
L.B.: I napisali je krytycy, którzy słyną z tego, że są ostrzy w swoich opiniach. Daje to nam nadzieję, że film się w Ameryce spodoba.
W Polsce dostał Złote Lwy na Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych w Gdyni, role Aleksandry Koniecznej i Andrzeja Seweryna zostały uznane za najlepsze, do tego Nagroda Publiczności, Nagroda Dziennikarzy, ale kandydatem do Oscara jest film Wajdy. O co w tym chodzi?
L.B.: „Powidoki” miały pokaz specjalny w Gdyni, nie startowały w konkursie i na tym pokazie zostały przyjęte owacyjnie.
Może mistrz bał się przegrać z debiutantem Matuszyńskim i jego „Ostatnią rodziną”.
L.B.: Myślę, że mistrz już od dawna nie startuje w gdyńskich konkursach, żeby właśnie nie było takich kłopotliwych sytuacji, w których mógłby być posądzony o to, że blokuje drogę młodszym.
Tylko przy okazji Oscarów robi wyjątek. Oj, mam wrażenie, że bronią państwo Wajdy, a ja państwa filmu.
A.H.: Ale my czujemy się wielkimi zwycięzcami. Co prawda bez oscarowego namaszczenia, ale przeżyjemy. Jesteśmy wciąż młodymi, pokornymi producentami. I będziemy chcieli udowadniać swoją wartość kolejnymi filmami.
I nie chcecie zadzierać z wielkimi baronami polskiej kinematografii.
L.B.: Nie wiem, czy na dobre tory skręca ta rozmowa. Nie o to chodzi. Mnie obchodzi głównie to, byśmy byli dobrymi producentami i robili jak najlepsze filmy. Przygotowujemy się teraz m.in. do filmu Borysa Lankosza „Ciemno, prawie noc”.
A.H.: Wiosną rozpoczynamy zdjęcia do komedii.
Romantycznej?
A.H.: Nie, uciekamy od tego stereotypu. Chcemy zrobić komedię obyczajową, w szlachetnym starym stylu. To ekranizacja sztuki „Exterminator” Przemka Jurka z Pawłem Domagałą w roli głównej. Zresztą nie wiem, czy możemy mówić o jakiejś przegranej młodości ze starością, bo kiedy przystępowaliśmy do produkcji „Ostatniej rodziny”, to nie wiedzieliśmy, że się skończy konkursem głównym w Locarno, deszczem nagród w Gdyni. Niech dziennikarze, krytycy i publiczność to komentują. Film wchodzi do kin, więc zaraz będzie wiadomo, jak przyjmie go zwykły widz.
Są dwie grupy przeciwników „Ostatniej rodziny” – krewni Beksińskich i wyznawcy, fani Tomasza Beksińskiego, autora kultowych audycji w Trójce.
L.B.: Jacy krewni Beksińskich? Słyszałem tylko wypowiedzi jednego dalekiego krewnego od strony Zofii Beksińskiej i nie przywiązuję do nich specjalnej wagi. Zresztą autor scenariusza próbował kontaktować się z jego ojcem na etapie pisania, ale ten nie chciał rozmawiać. A co do Tomka Beksińskiego, to z częścią ludzi, którzy go naprawdę dobrze znali, współpracowaliśmy i film bardzo im się podoba. Anja Orthodox na przykład była na premierze i jest teraz w świetnych relacjach z Dawidem Ogrodnikiem, który zagrał Tomka. Zawsze oczywiście jest ryzyko, kiedy się robi film o prawdziwych ludziach i prawdziwych historiach, bo okazuje się nagle, że jest wiele osób, które znały Beksińskich i wiedzą swoje, ba, każdy wie, jak jego zdaniem było NAPRAWDĘ.
A.H.: Ale skoro było tylu bliskich, tylu przyjaciół rodziny, to dlaczego Zdzisław Beksiński jedynym spadkobiercą swojego dorobku i majątku uczynił Muzeum Historyczne w Sanoku...?
L.B.: Niedawno usłyszałem od kogoś, kto znał Zdzisława Beksińskiego, że Beksiński nie chodził po domu w skarpetkach. Pytanie, czy Beksiński nie chodził po domu w skarpetkach, czy też ta osoba go nigdy nie widziała w skarpetkach? Część fanów Tomka na przykład ma problem ze sceną, kiedy Tomek demoluje kuchnię rodziców. Nie biorą jednak pod uwagę tego, jakie sceny w filmie są przed tą sceną, a jakie po tej scenie i jak to funkcjonuje w całym łańcuchu wydarzeń. To jest pozbawione wrażliwości wyrywanie scen z kontekstu.
A.H.: Poza tym zrobiliśmy film fabularny, a nie dokumentalny.
L.B.: Są argumenty, że powinien być inspirowany historią Beksińskich, a nie na niej oparty. Ale twórcy mają prawo do interpretacji faktów, do interpretacji rzeczywistości. Zatem film oparty na prawdziwych wydarzeniach, które twórcy poddali analizie tego, dlaczego w domu Beksińskich doszło do pewnych wydarzeń.
A.H.: Dla nas najważniejsze jest to, że wieloletni przyjaciel rodziny, dyrektor Wiesław Banach z Sanoka oraz Piotr Dmochowski, człowiek, który bywał w domu, rozmawiał z Beksińskim, nagrywał go, napisał książkę o naszym bohaterze – obaj są naszymi sprzymierzeńcami i pomagali przy filmie. To ma dla nas największą wartość.
Zagrany przez Andrzeja Chyrę jest do pewnego momentu takim cwaniaczkiem wykorzystującym Beksińskiego.
L.B.: Nie zgadzam się – raczej wielkim pasjonatem Beksińskiego. Widział film dwa razy. To od niego i od Wiesława Banacha zależało, czy my ten film zrobimy. Wyrazili zgodę, pomagali i teraz są entuzjastami tego, co powstało.
O Beksińskich zrobiło się głośno, kiedy wyszła świetna książka Magdaleny Grzebałkowskiej „Beksińscy. Portret podwójny”.
A.H.: Okazało się, że dwie różne osoby, czyli Magda Grzebałkowska i Robert Bolesto, niezależnie zajęły się rodziną Beksińskich.
L.B.: Robert scenariusz „Ostatniej rodziny” napisał w 2010 r. i najpierw szukał reżysera, kogoś, kto przeprowadzi jego wizję. Dopiero kiedy poznał Janka P. Matuszyńskiego, wiedział, że to on powinien wyreżyserować ten film, i obaj zaczęli szukać producenta.
Wiem, że scenariusz był odrzucany przez innych producentów.
L.B.: Do nas scenariusz trafił już po tym, kiedy głośno było o książce. Przyznam, że nigdy wcześniej czegoś takiego nie czytałem. Niezwykły czarny humor, język postaci, oryginalna struktura dramaturgiczna... Myślę, że do czasu powstania książki Magdaleny Grzebałkowskiej o Beksińskich producenci mogli się obawiać, że jest to historia zbyt świeża i kontrowersyjna, ludzie pamiętają Beksińskich, każdy ma swoje wyobrażenie o tej historii i o tym, co się wydarzyło.
A.H.: Grzebałkowska niewątpliwie rozbudziła zainteresowanie rodziną Beksińskich, odkryła mroczniejsze karty życia tej rodziny, do tego zrobiła to doskonale.
L.B.: Zagranicznych widzów jednak nie bardzo interesuje, że to jest film o Beksińskich, bo większość po prostu nie wie, kim oni byli. Dla nich wartością jest uniwersalna historia o ludziach, o tym, jaki ból może wywołać w człowieku dogłębna świadomość tego, co go otacza. Mówiąc wprost, często ludziom bezrefleksyjnym żyje się łatwiej. A tu mamy do czynienia z ludźmi, którzy mają wrażliwość, wiedzę, talent i świadomość siebie samych. Oczywiście niektórzy mogą odbierać ten film jako obraz o śmierci, o fatum, sztuce, o tym, jak sztuka rzutuje na relacje w rodzinie, jak w jednym domu nie ma miejsca dla dwóch geniuszów. Duża część widzów dostrzeże, że Beksińscy to nie grupa freaków i dziwaków, tylko ludzie o wrażliwości nieosiągalnej dla przeciętnego człowieka. Oczywiście są tacy, którzy mogą uważać, że Tomek jest wariatem, inni jednak zrozumieją, że on miał bardzo głęboki stopień wrażliwości. Obrazuje to filmowa scena rozmowy Tomka z mamą, która w rzeczywistości trwała prawie trzy godziny. Akceptujemy jednak to, że nie każdy ma w sobie empatię pozwalającą to zrozumieć.
Beksiński ją nagrał?
L.B.: Tak, ale nie w formie wideo, tylko audio.
A.H.: Beksiński nagrywał i tak, i tak.
B.L.: To jest niezwykle szczere, tam czuć tę wrażliwość, to, że dla niego każda skaza na ideale jest przeżyciem. Dla niego to, że dziewczyna, w której się zakochał, zaczęła palić papierosy, jest czymś, co ją przekreśla. Ktoś może się z tego zaśmieje, a ktoś inny zrozumie, że ideał przestał istnieć. Opowiadamy o rodzinie, która jest wobec siebie bardzo szczera. Bardzo bym chciał, żeby ci wszyscy ludzie, którzy pielęgnują wartości rodzinne, potrafili tak szczerze ze sobą rozmawiać, tak się otwierać, jak robili to Beksińscy.
Boję się o skutki. Tomek popełnił samobójstwo, Zosię zabił tętniak, a Zdzisława zamordowano.
B.L.: To, co ich spotkało, nie było efektem tego, że byli wobec siebie szczerzy. Szczerość u Beksińskich jest dowodem miłości i zaufania, o których w rodzinach zazwyczaj się tylko mówi.
A.H.: Do tego oni wszyscy mieli niesamowite poczucie humoru, którymi próbowali dezaktywować te bomby, te napięcia, jakie między nimi się tworzyły.
B.L.: I do pewnego momentu to jest możliwe. Ale po rozmowie matki z synem czujemy, że apokalipsa w mikroskali rodzinnej nadciąga. Ten film ma ludzi przejąć i sprawić, żebyśmy analizowali go przez pryzmat naszych relacji rodzinnych.
Ile jest nagrań?
B.L.: Tysiące godzin audio i wideo. Jakby całe życie.
Po co Beksiński to nagrywał?
A.H.: Jest taka teoria, która mówi, że kiedyś, w młodości, chciał być reżyserem filmowym.
B.L.: Ta kamera dawała mu częściowe poczucie, że reżyseruje. W pewnym sensie reżyserował rzeczywistość. Podobno rejestrował wszystko też dlatego, żeby nikt mu nie wmawiał, że powiedział coś, czego nie powiedział.
A.H.: Janek Matuszyński twierdzi, że Beksiński wyprzedził reality show.
L.B.: Dzięki tym nagraniom mogliśmy zrobić taki, a nie inny film. To najlepiej udokumentowana rodzina, jaką można sobie wyobrazić.
A.H.: Słuchaliśmy i oglądaliśmy.
B.L.: Ale nie wszyscy z nas słuchali i oglądali wszystko. Janek Matuszyński podzielił te materiały pomiędzy aktorów, scenografów, całą ekipę. Chodziło o to, żeby zrobić film, a nie zaspokajać swoją ciekawość. Na przykład we mnie nie było potrzeby, żeby poznawać pikantne szczegóły z życia Beksińskich.
Ale dawno nikt tak nie wlazł z butami w żadną rodzinę.
L.B.: Jednak przewrotnie powiem, że żadna rodzina chyba aż tak się o to nie „prosiła”.
A.H.: Jeszcze raz powtarzamy: ci ludzie, od których powstanie filmu było uzależnione, w pełni zaakceptowali „Ostatnią rodzinę”. A oglądanie archiwaliów było elementem pracy. Kiedy pracowałam przy „Monachium” Spielberga, czytałam i oglądałam materiały dotyczące tego, co się stało podczas igrzysk olimpijskich w Monachium. Kiedy z kolei pracowałam przy „Pianiście” Polańskiego, czytałam o Szpilmanie, o II wojnie światowej. Ale w pewnym momencie trzeba było przerwać to oglądanie. Aleksandra Konieczna, filmowa Zosia Beksińska, powiedziała, że musiała odłożyć te archiwalne nagrania po to, żeby znaleźć swoją przestrzeń do zagrania roli.
Ile wydaliście na ten film?
L.B.: Budżet to prawie sześć milionów. Połowę dał PISF.
Swoje zainwestowaliście?
A.H.: Musieliśmy. Na pewno więcej niż wymagane pięć procent. W filmie była cała masa wyzwań inscenizacyjnych, np. katastrofa samolotu.
Lepiej zrobiona niż w filmie „Smoleńsk”.
L.B.: Wygląda bardzo realistycznie.
A.H.: Okazało się, że Antonow, samolot, którym leciał Tomek Beksiński z Warszawy do Rzeszowa, jest już tylko na Ukrainie. Niestety, nie pasażerski. Poza tym pomalowany na zielono, więc dla nas nieprzydatny.
L.B.: Tu pomogło doświadczenie Anety w pracy przy wielkich hollywoodzkich produkcjach, takich jak „Legenda Zorro” czy „Troja”.
A.H.: Koledzy z tych ekip filmowych pomogli koncepcyjnie wymyślić, jak tę katastrofę zrobić. Śmieję się, że gdybym im powiedziała, za ile to zrobiliśmy, nigdy by mi nie uwierzyli. W Krakowie zbudowaliśmy kawałek samolotu z sześcioma rzędami krzeseł z Muzeum Lotniczego na specjalnej naczepie, która była przyczepiona do TIR-a. W Warszawie, na planie, naczepa z tym kawałkiem samolotu, aktorami, operatorem, ekipą była ciągana tak, żeby symulować szarpanie maszyny w trakcie katastrofy. Jechała, hamowała, jechała, hamowała. Potem sam moment katastrofy. Wielkie wyzwanie. Na początku myśleliśmy, że blokowisko będziemy mogli kręcić na Służewiu nad Dolinką, czyli tam, gdzie mieszkali Beksińscy. Okazało się jednak, że to niemożliwe, gdyż ten świat zbyt diametralnie się zmienił i trzeba było zbudować kawałek Służewia. W Konstancinie zbudowaliśmy trasę pomiędzy blokami, otoczyliśmy ją bluescreenami, resztę zrobili mistrzowie od efektów specjalnych.
L.B.: Kiedy pokazywaliśmy film za granicą, to ludzie pytali, gdzie są takie osiedla w Polsce. W ogóle nie zauważyli, że to dzieło grafików komputerowych. Kiedy im to uświadamialiśmy, to pytali, jak ogromny był budżet naszego filmu?
A.H.: Starą windę w wieżowcu znaleźliśmy na warszawskim Bemowie. Ale już kawałek klatki schodowej i oczywiście obydwa mieszkania zbudowaliśmy w hali zdjęciowej.
A obrazy?
A.H.: Były drukowane ze skanów oryginałów bardzo wysokiej rozdzielczości, potem patynowane. Część obrazów została też zarejestrowana w Muzeum Historycznym w Sanoku.
Kilka miesięcy temu minister Piotr Gliński zapowiedział, że stawiał będzie na kino historyczne sławiące Polskę.
L.B.: Wydaję mi się, że „Ostatnia rodzina” promuje Polskę.
A.H.: Sam temat nie decyduje o wartości filmu, potrzebny jest jeszcze dobry scenariusz, a jeżeli dobry scenariusz jest na ważny temat, to super.
Czyli jest jeszcze szansa dla filmu np. o katastrofie smoleńskiej.
L.B.: Być może.
Minister Gliński mówił o hollywoodzkich produkcjach sławiących Polskę.
A.H.: Zrobienie takiego filmu jest możliwe tylko za amerykańskie pieniądze w języku angielskim, a to się znów sprowadza do tego, że nie temat jest tu najważniejszy, ale dobry scenariusz.
Czyli politycy nie wiedzą, o czym mówią.
L.B.: Nie o to chodzi, w Polsce po prostu nie ma takich wielkich pieniędzy. Politycy nie muszą wiedzieć, jak się robi film, mogą chcieć i marzyć. Co więcej, gdyby zapytać Polaków, czy chcieliby, żeby powstało wielkie epickie hollywoodzkie dzieło dotyczące jakiegoś ważnego wydarzenia z historii Polski z Melem Gibsonem w roli głównej, to pewnie większość powiedziałaby, że tak, jasne. Natomiast, tak czy owak, najpierw potrzebny jest świetny scenariusz, napisany przez fachowca, w języku angielskim, który zainteresuje jakiegoś reżysera i wytwórnię hollywoodzką. Mówię o scenariuszu na temat, który zainteresuje świat.
Tadeusz Kościuszko na przykład.
L.B.: Kościuszko żył w czasach tworzenia się państwowości amerykańskiej sportretowanych przez hollywoodzkie produkcje, takie jak choćby „Rewolucja” z Pacino czy „Patriota” z Gibsonem, które nie były sukcesami finansowymi. Mam więc wątpliwości, czy ktoś w Hollywood tak ochoczo zająłby się Kościuszką. Przecież nawet „Lincoln” Spielberga, z późniejszego okresu historycznego, nie był światowym sukcesem. Zauważony był tylko w Stanach.
A.H.: Za to, o dziwo, okres starożytnego Rzymu to czas, który zaowocował świetnymi, kasowymi i uniwersalnymi filmami.
L.B.: Powstaje teraz hollywoodzki film o skrawku polskiej historii – „The Zookeeper’s Wife” o Antoninie i Janie Żabińskich, którzy w warszawskim zoo podczas wojny ukrywali Żydów. Znakomita Jessica Chastain w roli głównej. Film jest już chyba skończony.
Był realizowany w Polsce?
A.H.: Nie, w Czechach. Producenci na początku nawet nie wiedzieli, że willa Żabińskich istnieje, że stoi nadal w warszawskim zoo i że jest tam muzeum poświęcone Żabińskim, a co więcej, kanały, którymi przechodzili Żydzi, też istnieją i żadna bomba tego nie zniszczyła. A film nie powstał w Polsce z prostego powodu – bo nikt u nas nie zachęcił do tego producentów.
Na czym ta zachęta miałaby polegać?
A.H.: Na pieniądzach oczywiście, na ulgach podatkowych, których nie mamy.
L.B.: Ale może będziemy mieć, bo chyba zaczął działać specjalny zespół roboczy, który zajmuje się tą sprawą.
A.H.: Amerykańscy producenci myślą matematycznie. Wybierają Węgry czy Czechy, bo tam od każdego wydanego dolara dostają 20 centów zwrotu. Nie wystarcza zatem to, że świadczymy dobre usługi, mamy profesjonalne ekipy.
L.B.: Na razie więc my jedziemy z „Ostatnią rodziną” w świat.
Bez szans na Oscara.
A.H.: Świat się nie zawali.

Kup w kiosku lub w wersji cyfrowej