Zbigniew Wodecki zachwyca kolejne pokolenia. Jak zdobyć młodą publikę na największych polskich festiwalach?
Stojąc pod sceną podczas pana koncertu z Mitch & Mitch na tegorocznym Open’erze, odniosłem wrażenie, że bawi się pan nie gorzej niż publika. Spodziewał się pan tego, co dzieje się wokół waszej wspólnej płyty, na której powraca pan do debiutu sprzed 40 lat?
Na Open’erze po raz kolejny czułem się dość dziwnie, widząc kilkadziesiąt tysięcy młodych ludzi słuchających i bujających się do moich piosenek sprzed lat. Przecież to pokolenie, które mnie w ogóle nie kojarzy, coś tam może słyszało o „Pszczółce Mai” albo „Chałupach”, ale przecież urodziło się już w innej rzeczywistości. Do tego w Gdyni szukali muzyki alternatywnej. Tak było w Trójce, jak graliśmy ten materiał trzy lata temu, i później na katowickim Off Festivalu. Byłem przerażony, bo po mocnych alternatywnych rockowych koncertach miałem wyjść z jakimiś moimi balladami. Widząc szalejących ludzi pod sceną i Macio Morettiego z Mitchów, myślałem, że to jakaś ukryta kamera. W szkole mnie uczyli, żeby cały czas wygrywać, zajmować pierwsze miejsce, żeby odnieść sukces. I przez kilkadziesiąt lat starałem się być na topie. A Mitch & MItch nauczyli mnie czy raczej przypomnieli to, co czułem jako siedemnastolatek, że muzyka to jest balanga, żeby się nią bawić. Ciężko było mi do tego wrócić, bo w pewien sposób „skażony” komercją, „Chałupami” i „Pszczołą” musiałem zagrać repertuar, którego nikt nie pamiętał, łącznie ze mną. Mój kolega, który był na naszym występie podczas pewnej gali w Teatrze Wielkim, gdzie publiczność nie była łatwa i ciężko nam się grało, trafnie to zwerbalizował: podobało mi się, bo wy nie gracie piosenek, żeby rozbawić ludzi, tylko żeby oni tego słuchali. To jest może tajemnica tego wydarzenia.
Podobno nie chciał pan zaśpiewać „Chałupy Welcome to”, gdy to panu zaproponowano, tak jak „Pszczółki Mai”. Z Mitchami było podobnie?
Te dwa stare przeboje to nie były moje kompozycje i wykonanie obu było przypadkowe. Pewna pani z postsynchronu „Pszczółki Mai” się uparła, żebym to ja zaśpiewał. Nie chciałem kopiować Karela Gotta, który to wykonywał oryginalnie w wersji niemieckiej, bo mam niższy głos. Musiałem sobie poradzić falsetem. Nagrałem to szybko, w zasadzie na próbę, żeby pokazać, że to nie moja tonacja, ale nie udało mi się ich przekonać, że nie pasuję (śmiech). Spodobało się i tak zostałem Pszczołą. „Chałupy Welcome to” też zaśpiewałem przez przypadek i stały się przebojem głównie przez teledysk z golizną. W propozycji Mitchów z kolei spodobało mi się to, że oni przestali mnie traktować jako piosenkarza popularnego. Macio Morettiego pewnie by szlag trafił, jakbym chciał z nimi na scenie wykonać „Pszczółkę Maję”. Te piosenki mają swoje miejsce, ale nie w tym projekcie. Powracając do debiutu po 40 latach, musiałem go się na nowo nauczyć, nie pamiętałem tych numerów. To jest fajnie zagrana muzyczka, bez nadęcia, przebojowa, ale wtedy praktycznie w ogóle nie była wylansowana. Okazało się, że teraz przyszedł na nią czas.
Na okładce płyty „1976: A Space Odyssey” w ogóle nie widać pana twarzy. To celowy zabieg, by podkreślić tutaj znaczenie całego zespołu?
To był znakomity pomysł Macia Morettiego. Pomijając fakt, że w moim wieku najlepiej wychodzę na zdjęciach tyłem, to pokazuje to kwintesencję naszej współpracy. Liczy się tu cały zespół, nie tylko Zbigniew Wodecki. A warto podkreślić, że to bardzo dziwni ludzie. Nie jedzą mięsa, nie palą, nie piją, przynajmniej niektórzy (śmiech). A przy tym olewają popularność, spełniają się w wielu dziwnych, bardzo alternatywnych projektach dla wąskiego grona odbiorców. Im nie chodzi o pieniądze i pewnie też dlatego tak dobrze mi się z nimi gra.
Dlaczego w PRL-u, przez okres ponad 20 lat kariery, nagrał pan tylko dwie solowe płyty? Nikt ich wtedy nie chciał?
Chciałem być znanym piosenkarzem, ale czułem, że to nie do końca jest mój czas, że jestem za bardzo romantyczny i może to zabrzmi nieskromnie, ale za bardzo wykształcony muzycznie. Od piątego roku życia siedziałem w filharmonii i słyszałem, jak ojciec gra Bacha, Beethovena, Szymanowskiego, Czajkowskiego. Potem przez kilka lat w szkole muzycznej w Krakowie sam codziennie grałem repertuar klasyczny. Musiałem zagrać dyplom na skrzypcach, udało mi się wykonać Karłowicza, romantyczny koncert na skrzypce. Bardzo trudny, a zagrałem go z wyróżnieniem. W tym samym niemal czasie jeździłem po świecie, grając z Ewą Demarczyk, z Anawą, w Piwnicy pod Baranami. Z jednej strony była cyganeria krakowska, a z drugiej paryska Olimpia. Targały mną sprzeczne emocje. Tu gram Karłowicza, Paganiniego, a obok mam zaśpiewać parę ładnych piosenek. To nie zabrzmi odkrywczo, ale jest różnica między zaśpiewaniem zwrotki i refrenu a „Kaprysem 9” Paganiniego. Można go ćwiczyć całe życie i nigdy dobrze nie zagrać. Miałem rozterki, bo zależało mi, żeby te moje pierwsze kompozycje były dobre, żeby koledzy, wybitni muzycy, się ze mnie nie śmiali. Tak jak potem nie czułem się dobrze z tym, że zaśpiewałem „Pszczółkę Maję” i na tym zarabiałem dużo więcej niż moi koledzy z orkiestry. Dzisiaj jestem nareszcie w sytuacji, w której nie muszę się starać komuś przypodobać, tylko chcę nauczyć publiczność słuchania tego, co mi się podoba. Dzięki temu czuję się potrzebny.
Powiedział pan jakiś czas temu, że jest tylu fantastycznych młodych muzyków nagrywających płyty, że pan postanowił sobie odpuścić. Niedawno się to jednak zmieniło. Pracuje pan nad nową płytą.
Pomyślałem sobie, że skoro sukces odniosła płyta nagrana 40 lat temu, to może na kolejny nie warto czekać drugie tyle, że teraz uda się wcześniej (śmiech). Mam masę pomysłów, do tego genialnych instrumentalistów. Chcę z tego skorzystać. Postanowiłem sobie trochę ułatwić pracę i nagrać płytę z numerami, które same będą niosły, żeby się ludzie dobrze bawili, ale nie rezygnować przy tym ze znakomitych aranży i wybitnych muzyków. To świetny zestaw, bo w pewnym sensie gwarantuje, że jak wychodzisz na scenę, to wiesz, że ta muzyka musi zadziałać. A jak nie, to znaczy, że publiczność jest mało muzykalna (śmiech). Z jednej strony cieszę się, że po ponad 40 latach wrócił mi luz grania. Z drugiej strony czuję w sobie jakieś posłannictwo. Wychodząc na scenę, chcę pokazać ludziom, że to są skrzypce, nie skrzypki, jak się gra fugę, że Bach był tak naprawdę jazzmanem. Uważam, że strasznie się zapuściliśmy w nauce słuchania muzyki. Jest duża przepaść między artystami a odbiorcami, dlatego ci pierwsi często zaniżają swoje umiejętności. To zresztą dzieje się nie tylko u nas. Na szczęście są jaskółki zmian, płyta z Mitchami pokazuje, że ludzie chcą słuchać muzyki. A tego trzeba się uczyć, tak jak oglądania obrazów, żeby odróżnić Bruegla od jelenia na rykowisku. Jak to się mówi: „trzeba poszerzać wachlarz doznań”. Uczyć powinni zresztą nie tylko artyści, ale też media, telewizja powinna kształcić ludzi. Kilka razy w tygodniu powinien być pokazywany taki występ, jak koncert niemieckiego big-bandu radiowego WDR Big Band z gdańskiego festiwalu Solidarity of Arts z zeszłego roku. Zespół, która tak gra, to najlepszy pokaz muzycznych możliwości. Ja też się przecież przez lata uczyłem muzyki. Przez dłuższy czas byłem fanem zespołów typu Chicago czy Blood, Sweet & Tears (w tym momencie pan Wodecki zaczyna śpiewać, a w zasadzie naśladować instrumenty z jednej z piosenek Chicago). To się zmieniło, kiedy pewnego razu zachorowałem na trasie. Kolega zostawił mi kasetę big-bandu nieżyjącego już puzonisty niemieckiego Petera Herbolzheimera. Miałem anginę, zapaliłem więc sporta, wypiłem piwo i tego posłuchałem. Fascynowało mnie, jak kilkadziesiąt osób może razem grać. Jaką oni mają świadomość wspólnej kreacji. Tak też poczuliśmy się z Mitchami.
Wiele zaszło zmian w ciągu kilkudziesięciu lat pana grania. Jakie widzi pan najważniejsze?
Zawsze ważna była świadomość tego, co się robi i żeby nie było wstydu. Tego mnie nauczyło granie na skrzypcach. Mam nadzieję, że tak samo mają muzycy dzisiaj. Oczywiście teraz „prostuje” się wszystko komputerem, przed laty trzeba było działać w zespole, nie liczyć na poprawki technologiczne. Żeby śpiewać, trzeba było po prostu umieć śpiewać. Teraz niekoniecznie będąc wybitnym muzykiem, ale znając się na technice, można tworzyć. Teoretycznie każdy może nagrać płytę. Gdyby Wagner miał takie możliwości, jakie są dzisiaj po wciśnięciu jednego klawisza, toby oszalał. Na szczęście jest też dużo fajnej muzyki i dużo młodych ludzi, którzy są artystami, ale widzę, że ciężko im się żyje. Szczęście, że mają gdzie grać. Jeżdżąc jako dziewiętnastolatek z Ewą Demarczyk pod koniec lat 60., występując w Kolonii, Hamburgu czy Paryżu, czułem inne zapachy, wdziałem inne sklepy, ale przede wszystkim sale koncertowe. Zazdrościliśmy im. Teraz my mamy najpiękniejsze sale na świecie. Wielu ludzi bało się, komu takie sale jak NOSPR w Katowicach są potrzebne, że nikt nie będzie przychodził. Powstały i są zabukowane na kilka miesięcy, nie ma miejsc. Ludzie potrzebują sacrum artystycznego. Dogoniliśmy pod tym względem Zachód. Przed laty, grając w takich miejscach na świecie, nie sądziłem, że będę grał w podobnych albo i lepszych w Polsce, i to przy wypełnionych salach. Tak było z Mitchami we wspomnianym NOSPR.
A propos technologii. Ma pan cały czas swój słynny mały kalendarzyk, nie korzysta z komputerów przy planowaniu koncertów?
Oczywiście. (Wodecki wyciąga z kieszeni mały, pogięty kalendarzyk i przewraca zapisanymi kartkami). Bogu dziękować wypełniony.
Był czas, kiedy ten kalendarzyk bywał pusty?
Tak, kiedy rozwiązałem umowę z Radiokomitetem i bojkotowało się telewizję po stanie wojennym. Pojechałem do Poznania i tu popełniłem błąd ideologiczno-socjalny, bo rozwiązałem umowę za obopólną zgodą, nie dałem się wyrzucić. Stałem się człowiekiem wolnym, co znaczyło, że nie musiałem występować w ramach etatu. To nie było łatwe, bo były z tego, nieduże, ale jednak, pieniądze, a miałem na utrzymaniu rodzinę. Ale Bogu dzięki grałem tak zwane chałtury, czy dzisiaj byśmy nazwali joby, i to z wybitnymi artystami. Pieniędzy nie było z tego dużych, ale przynajmniej sporo śpiewałem. I całe szczęście, wciąż mogę to robić.
Dziennik Gazeta Prawna
LEĆ, MAJU!
Z serialem o Mai, Guciu i innych małych bohaterach najbardziej kojarzony jest u nas utwór tytułowy Zbigniewa Wodeckiego. Jak pokazuje jednak właśnie wydany soundtrack z tej telewizyjnej serii, muzycznie „Pszczółka Maja” miała dużo więcej do zaoferowania. Poza znakomitymi wokalizami Wodeckiego (także w „Piosence Konika Polnego”) i polskim wkładem w soundtrack, czyli „Piosenką Gucia” z tekstem Wojciecha Młynarskiego w wykonaniu Jana Kociniaka, jest tu ponad 20 doskonałych instrumentalnych tematów muzycznych Karela Svobody. To pokaz kunsztu jednego z najpopularniejszych czeskich kompozytorów, porównywanych do naszego Andrzeja Korzyńskiego.
Pszczółka Maja | Karel Svoboda | GAD Records