WYWIAD | Charakteryzujący dziś wielu moich rodaków lęk przed obcym jest stary jak świat. Wyobrażam sobie, że ludzie pierwotni również bali się, że obcy wtargnie do jaskini, zgwałci im żonę i ukradnie zapasy żywności – mówi francuska reżyserka Claire Denis, która była gościem festiwalu T-Mobile Nowe Horyzonty
Kilka miesięcy temu ogłosiła pani, że łączy siły z brytyjską pisarką Zadie Smith i razem tworzycie scenariusz filmu science fiction. Na jakim etapie znajduje się ten obiecujący projekt?
Obawiam się, że muszę pana rozczarować – ostatecznie nic z naszej współpracy nie wyszło. Żałuję, bo również wiele obiecywałam sobie po takim spotkaniu. Wszystko zaczęło się od tego, że jakiś czas temu zaczęłam przygotowywać swój anglojęzyczny debiut i napisałam pierwszą wersję scenariusza. Zwykle pracuję nad tekstem w duecie, więc poprosiłam producenta, żeby polecił mi jakiegoś brytyjskiego pisarza bądź pisarkę, którzy odznaczają się wyrazistym stylem i potrafią tworzyć błyskotliwe dialogi. W ten sposób trafiłam na Zadie. Od razu uznałam, że to autorka interesująca, posługująca się barwnym językiem, a przede wszystkim opisująca ciekawych bohaterów – takich, którzy sami w sobie nie są majętni, ale na każdym kroku ocierają się o świat ludzi uprzywilejowanych. Okazało się, że to wszystko jednak nie wystarczy, żebyśmy osiągnęły porozumienie artystyczne.
Gdzie pojawiły się problemy?
Gdy tylko po raz pierwszy spotkałam się z Zadie, poczułam się oszołomiona jej egzotyczną urodą, charyzmą i pewnością siebie. Okazuje się jednak, że takie cechy, jakże przydatne w codziennym życiu, wcale nie muszą być pomocne dla artysty. Kiedy Zadie przesłała mi fragmenty scenariusza, dostrzegłam, że zostały napisane przez kogoś, kto nie jest ciekawy świata, lecz pozostaje świadom panujących dziś w sztuce mód i potrafi doskonale się w nie wpisać. Długo się wahałam, ale po roku wspólnej pracy wsiadłam w samolot do Nowego Jorku i poprosiłam o rozwiązanie naszego kontraktu. Nie było to nic przyjemnego, ale od zawsze powtarzam, że reżyseria jest sztuką podejmowania trudnych decyzji.
W swojej twórczości chętnie sięga pani po kontrowersyjne tematy. W filmach takich jak debiutanckie „Chocolat”, „Piękna praca” czy „Biała Afryka” porusza pani wątek skomplikowanych relacji pomiędzy Francją a jej byłymi koloniami. Czy myśli pani, że właśnie w nich tkwi geneza współczesnych napięć pomiędzy rodowitymi Francuzami a imigrantami?
Po części na pewno tak, ale trzeba też pamiętać, że charakteryzujący dziś wielu moich rodaków lęk przed obcym jest stary jak świat. Wyobrażam sobie, że ludzie pierwotni również bali się, że obcy przybysz, który wtargnie do jaskini, dopuści się przemocy, zgwałci im żonę i ukradnie zapasy żywności. W naszych czasach poczucie egzystencjalnej niepewności stało się, oczywiście, bardziej gęste i wielowymiarowe. Globalizacja sprawiła, że zwiększył się dystans pomiędzy oligarchią a klasą średnią. Zwykli ludzie patrzący na rosnące w zawrotnym tempie, dzięki międzynarodowym interesom, fortuny garstki bogaczy czują się bezsilni i zgorzkniali. Zamiast marzyć o awansie społecznym, zaczynają obsesyjnie chronić to, co już osiągnęli, traktują imigrantów jako potencjalnych wrogów, a ci ulegają radykalizacji i w ten sposób tworzą się obustronne napięcia. Zaszłości historyczne na pewno nie ułatwiają sprawy, ale obawiam się, że obecna sytuacja to w głównej mierze wynik niewydolności państwa francuskiego, które nie potrafi zapewnić obywatelom bezpieczeństwa socjalnego.
Zapewne nie o taki świat walczyli pani rówieśnicy w maju 1968 roku. W momencie wybuchu protestów miała pani 22 lata. Jak zapamiętała pani ten czas?
Byłam dumna z tego, że ważne dla nas idee nie ograniczają swego zasięgu wyłącznie do Francji, lecz rozprzestrzeniają się niemal na cały świat. Szczególnie potrzebne wydawały się chyba Stanom Zjednoczonym, które nigdy nie wzbudzały we mnie specjalnego podziwu. Wręcz przeciwnie, dziwiłam się, jak za gwarant bezpieczeństwa i pokoju na świecie można uznawać państwo, w którym ginie prezydent, a kilka lat później zamordowany zostaje sławny działacz społeczny. Jako osobę urodzoną i mieszkającą długo w Afryce brzydził mnie również amerykański rasizm. Panująca w Stanach segregacja przypominała mi tę obowiązującą w Republice Południowej Afryki, którego to kraju nikt przy zdrowych zmysłach nie uznałby za ostoję demokracji. Dzięki ogólnoświatowym protestom z 1968 roku przynajmniej niektóre z tych patologii bezpowrotnie zniknęły.
Myśli pani zatem, że rewolucja zakończyła się sukcesem?
Oczywiście, że można i należy śmiać się z naiwności jej uczestników, którzy popełniali czasem kompromitujące błędy. Do dziś nie rozumiem na przykład, jak ja i moi koledzy mogliśmy fascynować się maoistowskimi Chinami. Niemniej uważam, że świat po 1968 roku jest inny i jednak odrobinę lepszy niż ten przed. W końcu w trakcie rewolty powiedzieliśmy wprost, że nie czujemy potrzeby, by nienawidzić Niemców, Algierczyków czy Wietnamczyków, i oczekujemy, by w relacjach między państwami pojawiło się więcej wzajemnego zaufania. Polityka to zresztą tylko jedna strona medalu, równie ważne były dla nas życie prywatne i walka, choćby o zrównanie statusu kobiet i mężczyzn. Oczywiście, po dziś dzień istnieją kraje, w których sytuacja jest pod tym względem daleka od ideału, ale jestem pewna, że nasze protesty mocno przysłużyły się równouprawnieniu.
Czy myśli pani, że ideały Maja znajdują dziś swoje odzwierciedlenie w koncepcji Unii Europejskiej?
Zdecydowanie tak. Unia, nawet jeśli targana kryzysami, jest najlepszym, co mogło nam się przytrafić. Cieszę się, że od jakiegoś czasu do jej członków zalicza się również Polska. Pamiętam zresztą, że zdziwiło mnie, gdy w trakcie pobytu w waszym kraju trafiłam na broszurę promocyjną pod tytułem „Czy Polska jest w Europie?”. Jako Francuzka musiałam uznać to pytanie za strasznie głupie. W końcu nie dalej jak kilka dni wcześniej lądowałam na lotnisku imienia Fryderyka Chopina, w latach 80. wspierałam Solidarność, a wśród znajomych mam wiele osób polskiego pochodzenia. Mam też poczucie, że we Francji całkiem cenimy waszą kulturę, na czele z literaturą. Mnie osobiście najbardziej fascynują szkice antropologiczne Bronisława Malinowskiego. Jak sam pan widzi, wasz wkład w europejskie dziedzictwo jest nieoceniony i nie mam pojęcia, jak ktokolwiek w ogóle mógłby go kwestionować.
Pani kino pozostaje jednocześnie intelektualne i bardzo zmysłowe. Co sprawia, że z tak wielką uwagą przygląda się pani na ekranie ludzkiemu ciału, a zwłaszcza twarzom?
Uwielbiam twarze za to, że – nawet jeśli człowiek nie wypowiada ani jednego słowa – one same sprawiają wrażenie, jakby mimowolnie się z nami komunikowały, chciały przekazać jakąś treść. Jako reżyserka jestem najbardziej zainteresowana twarzami, które nie są ostentacyjne, świadome swego piękna i epatujące nim za wszelką cenę. Cieszy mnie, gdy wraz z operatorką mogę dopiero dostrzec urodę w twarzy, która nie jest jej świadoma.
Twarze jakich osób wydają się pani najbardziej inspirujące?
Zawsze fascynowało mnie oblicze Anny Kariny, która – inaczej niż w przypadku wielu jej rówieśniczek – nie była tylko „sexy”, lecz piękna w najgłębszym znaczeniu tego słowa. Gdy patrzy się na twarz Anny, od razu widać, że jej uroda nie jest pozbawiona kontekstu, lecz wzbogacona o myśl i refleksję. Właśnie taki wizerunek Kariny najłatwiej było dostrzec w filmach Jeana-Luca Godarda, który jest nie tylko znawcą kina, lecz także malarstwa i sam ma w sobie coś z plastyka. Nie bez powodu całe moje pokolenie darzyło Godarda podziwem już w latach 60. i – choć od tego czasu minęło pół wieku – nic się pod tym względem nie zmieniło.