WSPOMNIENIE | „Dla Węgra porażka jest tak samo naturalna jak dla psa pchły”, pisał zmarły w ubiegłym tygodniu wielki Péter Esterházy
Jak się zostaje postmodernistą? Klasyczna ścieżka, ta wydeptana na Zachodzie, sugeruje, że następuje to w wyniku skrajnego zmęczenia światem i literaturą próbującą go opisać – to trochę tak, jakby codziennie przeżerać się do rozpuku w knajpie, w której nigdy nie zmieniono menu.
Ale jest jeszcze ścieżka wydeptana na Wschodzie, ścieżka nieklasyczna. Pisarzy, którzy zaczynali kariery w cieniu sowieckiego komunizmu, za żelazną kurtyną, a którym przyklejono później metki postmodernistów, trudno posądzić o wyczerpanie ogólną nudą i przesytem. Jeśli uciekali w tekst, w literaturę o literaturze, w krainę mistyfikacji, kolażu, kontrolowanego chaosu, to raczej po to, by ogrodzić słowami skrawek ziemi i ogłosić niezawisłość.
Zmarły przed tygodniem w wieku 66 lat Péter Esterházy był wśród nich, postmodernistów głodnych wolności, jednym z największych.
Esterházy, z wykształcenia matematyk, z pochodzenia zdeklasowany arystokrata – potomek starego magnackiego rodu, wnuk byłego węgierskiego premiera – pod koniec lat 70. zeszłego wieku wkroczył na literacką scenę z gotowym w zasadzie artystycznym projektem. Pokazuje to już jego debiut, „Nanizane na sznurek” (1976, wyd. pol. 2008), zbiór surrealistycznych mikroopowieści z życia ogarniętej kryzysem rodziny – Esterházy łączył w nim precyzję słowa z wariacką anarchią, powagę ze skłonnością do dziecięcej (ale nie dziecinnej) rozróby, tragedię z ironią, traktował realność i historię jak rodzaj wycinanek, które można posklejać w całkiem innej konfiguracji, albo jak urządzenia, które da się rozkręcić do ostatniej śrubki, a potem zmontować wedle odmiennego pomysłu.
„Różnica między prawdą a prawdą literacką tkwi w podziale na rzeczywistość i zabawę. Ale zabawy, w przeciwieństwie do ogólnie przyjętego myślenia na ten temat, nie można rozumieć jako czegoś niepoważnego, jako zajęcia dla dzieci, które z wiekiem po prostu z niego wyrastają. Trzeba tę zabawę pojąć w taki sposób, że stanowi ona pewną przestrzeń, która sama w sobie jest światem, a w tym świecie panują specyficzne prawa” – mówił w 2007 roku w wywiadzie dla „Dziennika”. Pisarz, dodajmy, bawi się tą integralną przestrzenią, powołuje ów autonomiczny byt do życia, nie tyle dla własnej przyjemności, ile dla własnej przykrości; to bowiem przewrotny sposób na rozdzieranie niezagojonych ran, docieranie do źródeł traum i lęków, demaskowanie fałszu rzeczywistości. To coś na kształt obozu koncentracyjnego z klocków, by przypomnieć słynną pracę Zbigniewa Libery.
„Dla Węgra porażka jest tak samo naturalna jak dla psa pchły. Kiedy komuś coś się uda, natychmiast staje się podejrzany” – pisał w niewydanej po polsku książce „Utazás a tizenhatos mélyére” („Podróż na głębokość szesnastu metrów”). Rodzinie Esterházych udawało się niemal wszystko przez jakieś 300 lat. Potem zaś, począwszy od czasów I wojny światowej, nastąpił ciąg katastrof zwieńczony stalinowską dyktaturą, pacyfikacją Budapesztu w 1956 roku i gulaszową normalizacją epoki Kádára. Tym trzem stuleciom z fatalnym appendiksem poświęcił Péter Esterházy swoje najwybitniejsze dzieło, powieść „Harmonia caelestis” (2000, wyd. pol. 2007). „Chciałem wykorzystać sytuację, że jestem członkiem wielkiego, historycznego rodu Esterházych – postanowiłem, że zgromadzę materiał biograficzny i posługując się nim, napiszę powieść. Ale na próżno znalazłem w historii mojej rodziny rozmaite fantastyczne postaci, niektóre równie fascynujące, co odpychające; to wszystko okazało się dla mnie niezbyt ciekawe” – wspominał w przywołanym już wywiadzie. Kluczem okazała się postać ojca, osobliwie zaś genialny zabieg stylistyczny, zmieniający w „ojczulka” wszystkich możliwych (i niemożliwych) przodków w linii męskiej: zwycięzców i pokonanych, zdrajców i zdradzonych. Pierwsza część „Harmonii caelestis”, olśniewający, szaleńczy katalog „ojczulków”, przechodzi w część drugą, dzieje upadku rodziny opowiedziane ze spokojnym, ironicznym dystansem naocznego świadka – ale i z miłością.
„Harmonii caelestis” towarzyszy gorzka puenta w postaci „Wydania poprawionego” (2002, wyd. pol. 2009): w węgierskim odpowiedniku IPN-u pisarz zapoznał się z dokumentami świadczącym o tym, że jego ukochany ojciec przez lata był informatorem tamtejszej bezpieki – informatorem pilnym i kreatywnym. I że była to w gruncie rzeczy cena, jaką reżim zażyczył sobie za karierę literacką Pétera (a sportową jego brata Mártona, który był nawet reprezentantem Węgier w futbolu). „Wydanie poprawione”, wielowarstwowy komentarz do utworów ubecko-literackich agenta Csanádiego, czyli hrabiego Mátyása Esterházy’ego, to rzecz podyktowana rozpaczą, pogardą, wściekłością i współczuciem, najlepsza książka, jaką napisano w Europie Wschodniej o paradoksach lustracji.