PROZA | Karl Ove Knausgard bierze na warsztat skrajnie ograny temat traumy wieku dojrzewania – i robi z niego literacką perełkę
Dziennik Gazeta Prawna
Już Bohumil Hrabal udowodnił swoimi „Pociągami pod specjalnym nadzorem”, że wstydliwa kwestia przedwczesnego wytrysku może się stać siłą napędową wielkiej literatury (a nawet literatury bohaterskiej, zważywszy na to, jak nieszczęsny pomocnik zawiadowcy Miloš Hrma przełamuje swoją wewnętrzną słabość). Wspominam o tym, ponieważ czwarta odsłona „Mojej walki” Karla Ovego Knausgarda to opowieść o mękach wkraczania z wieku nastoletniego w wiek męski. Owemu przejściu towarzyszą rozmaite przykrości, przeważnie natury psychoseksualnej. Główną z nich – i naczelną metaforą całej tej historii – jest zaś ejaculatio praecox.
Knausgard narobił swoim cyklem sporo zamieszania w literackim światku. Jedni wysuwają jego kandydaturę na pisarskie ołtarze, inni odsądzają go od czci i wiary; cały czas trwa zresztą dyskusja o tym, jak zakwalifikować „Moją walkę”. Czy to szczere wyznanie, czy może fikcja? Czy to autobiografia, czy autokreacja? Czy to akt ekshibicjonizmu, czy wręcz przeciwnie – akt radykalnego ukrycia się za murem zbudowanym ze słów? Niezależnie od odpowiedzi na te pytania wydaje się już raczej jasne, że Knausgard to nie jest konfesyjny pisarz z przypadku („Czasami człowiek musi, inaczej się udusi”), ale prozaik wybitny. Norweg ma zdumiewającą umiejętność przykuwania uwagi czytelnika nawet wtedy – zwłaszcza wtedy – gdy pisze w zasadzie o niczym, o egzystencjalnych pustych przebiegach, o godzinach, miesiącach i latach spędzonych na czekaniu, aż nadejdzie owo wyśnione, prawdziwe życie.
Każdy z tomów „Mojej walki” jest inny. Pierwszy to rodzaj eksplozji, jaka się przydarza introwertykom, gdy zbyt długo milczą. Drugi szuka dla tej eksplozji usprawiedliwienia w rozpaczliwej potrzebie bycia kochanym (a także w pożądaniu własnego męczeństwa). Trzeci spogląda na świat oczami niewinnego dziecka. Czwarty wreszcie, jak już wspomniałem, opowiada o porzucaniu dzieciństwa na rzecz dorosłości. Jednym z patronów owego procesu jest naturalnie rodzący się popęd seksualny – siła, zwłaszcza gdy mowa o płci męskiej, zarazem mroczna i groteskowa. Jeśli jesteś albo byłeś dorastającym chłopakiem o minimalnej choćby wrażliwości, znasz to dobrze, tę mieszankę zażenowania, wstydu, poczucia obcości, bierności wobec nieuniknionej przegranej, strachu przed kompromitacją. To w sumie zadziwiające, że większość mężczyzn nie wychodzi z tego koszmaru po prostu wykastrowana.
Okazuje się jednak, że Knausgard, znany z narracyjnej powagi i klarowności, ma również wyczucie sytuacyjnego komizmu – czwarty tom „Mojej walki” bywa autoironicznie zabawny, co jest w tym cyklu znaczącą nowością. Oto w połowie lat 80. Karl Ove, wówczas 18-letni, trafia na daleką północ Norwegii, do małej wioski na parę miesięcy pogrążającej się w ciemnościach – przez rok ma tam pracować w lokalnej podstawówce jako niewykwalifikowany nauczyciel. Rzecz w tym wszelako, że Karl Ove jest niewykwalifikowany we wszystkim, co robi, mówi i myśli. Jednocześnie boi się ludzi i własnej samotności; pozuje na młodego pisarza, ale nie umie pisać; przełamuje nieśmiałość alkoholem, ale po większej wódce robi głupstwa, których potem nie pamięta; rozpiera go żądza, ale nieznaczna choćby bliskość dziewczęcego ciała wywołuje u niego natychmiastową, spontaniczną ejakulację. Krótko mówiąc, jest błaznem. I jest everymanem. I tu wyłania się największa pozaliteracka, czysto sentymentalna zaleta tej świetnie napisanej książki – wyczerpująca lista erotycznych katastrof Karla Ovego Knausgarda pozwala czytelnikowi przeżyć ponownie (a może i zrozumieć) swoje własne porażki.
Moja walka, t. 4 | Karl Ove Knausgard | przeł. Iwona Zimnicka | Wydawnictwo Literackie 2016