Dwie legendy muzyki wydały swoje nowe solowe płyty tego samego dnia. Bob Dylan i Eric Clapton spoglądają na nich w przeszłość.
W ostatnich latach w karierze obu gigantów zdarzają się płyty powalające. / Dziennik Gazeta Prawna
W ostatnich latach w karierze obu gigantów zdarzają się płyty powalające. W przypadku Claptona jest to chociażby jego kolaboracja z geniuszem jazzowej trąbki Wyntonem Marsalisem na koncertowej płycie „Play the Blues: Live from Jazz at Lincoln Center” z 2011 roku. Dylan zachwycił rok później genialnym autorskim materiałem „Tempest”. Swoimi najnowszymi krążkami muzycy nie zachwycają już tak bardzo, choć fani solidnego bluesa i folku odnajdą na nich wciągające dźwięki.
Wśród zdjęć, jakie znalazły się w książeczce dołączonej do 23. solowej płyty Claptona „I Still Do”, jest znacząca fotografia jego dłoni trzymającej gitarę. Końcówki palców mają odciski po strunach, na każdym z nich widnieje plaster. Clapton nie oszczędza się, kiedy trzyma gitarę w ręku. Tak było zresztą, jak grał z The Yardbirds, Johnem Mayallem, Cream czy Derek and the Dominos. Tak było też chociażby na jednej z jego najlepszych i najbardziej popularnych solowych płyt (w samych Stanach sprzedała się w czterech milionach egzemplarzy) „Slowhand” sprzed niemal 40 lat. Wyprodukował ją legendarny producent, który dopieszczał brzmienie m.in. Led Zeppelin, Rolling Stones czy Boba Dylana, Glyn Johns. Po niemal czterech dekadach brytyjski producent powrócił do pracy z Erikiem. Wywiązał się ze współpracy znakomicie, bo „I Still Do” brzmi świetnie. Klimatem powala już pierwszy numer „Alabama Woman Blues”. Doskonała, surowa, bluesowa gitara Claptona, harmonijka, solówka na pianinie. Każdy dźwięk tej klasycznej bluesowej piosenki nagranej już w latach 30. zeszłego wieku powoduje dreszcz. Od razu wciąga też następny numer, kawałek mentora Claptona – J.J. Cale’a – „Can’t Let You Do It”. Jest tu też zresztą inny numer Cale’a, pulsujący „Somebody’s Knockin’” z solówkami Erica oraz klawiszami hammonda. Clapton gra również klasyki Roberta Johnsona i Boba Dylana z połowy lat 60. („I Dreamed I Saw St. Augustine”). Co charakterystyczne dla Claptona, na płycie miesza covery tradycyjnych pieśni z własnymi kompozycjami, tu są dwie. Niestety te nie powalają tak jak wspomniane wersje klasyków. Clapton bywa w nich zbyt zachowawczy, a same numery niespecjalnie zostają w pamięci. Słabsze są balladowe fragmenty płyty. To oczywiście wciąż przyzwoity wysoki poziom, ale dla takiego artysty jak Clapton są zbyt zwyczajne. Jego „Catch the Blues” jest usypiające i się dłuży. Podobnie jak minimalistyczne „Little Man, You’ve Had a Busy Day” z lat 30. „I Still Do” to bez wątpienia album wart uwagi, choć nierówny. Nie inaczej jest z „Fallen Angels” Boba Dylana.
Podobny pomysł na płytę Dylan miał przy poprzedniku „Fallen Angels”, „Shadows in the Night” sprzed ponad roku. Starszy o cztery lata od Claptona muzyk na „Fallen Angels” sięga po kompozycje z lat 40. i 50. Jedenaście z 12 piosenek wykonywał wcześniej Sinatra. Rodzynkiem jest w tym towarzystwie „Skylark” z lat 40., którą śpiewały chociażby niezapomniane Anita O’Day i Aretha Franklin. W bujającej wersji Dylana z delikatnymi skrzypkami jest jedną z bardziej urokliwych kompozycji na tej płycie. Pozostałe nie robią już takiego wrażenia. Dylan nie ma tak ciepłego i wszechstronnego wokalu jak Sinatra, co powoduje, że raczej skłaniam się ku wersjom Franka. Z drugiej strony jak zwykle u Dylana artysta stara się przerobić te numery na swoją modłę. Jest bardzo gitarowo, nieśpiesznie, aranżacje są ciepłe, stonowane, choć niekoniecznie minimalistyczne. Dylan potrafi też zaskoczyć swoim głosem. Zawadiacko bawi się nim w „All or Nothing at All”, raz schodząc do niskiej chrypki, innym razem wchodząc w wysokie tony. To jednak jedna z tych płyt, które wylatują z głowy po przesłuchaniu. Czas spędzony z „Fallen Angels” nie jest czasem straconym, ale tylko przyjemną wyciszającą przerwą od rzeczywistości.
Zarówno Dylan, jak i Clapton nie silą się na łapanie nowej publiki. Robią swoje, realizując płyty według własnych zasad. Nie zawsze potrafią zmontować z tego zestaw wyłącznie wciągających piosenek, to jednak dzięki nim klasyczny blues i amerykański folk wciąż żyją.