Wszyscy chcą się uważać za jedynych w swoim rodzaju. Prawie wszyscy są w błędzie. Dorastaliśmy przecież poupychani w identycznych mieszkaniach, z meblościanką, wersalką i szydełkową serwetką na telewizorze. Chodziliśmy do takich samych szkół, biegaliśmy po korytarzach, nosiliśmy uniformy z poliestru, smarowaliśmy po ścianach toalet i buntowaliśmy się przeciwko noszeniu worków na kapcie. Dostawaliśmy czerwone odznaki wzorowego ucznia albo spędzaliśmy czas na dywaniku u dyra.
Dziennik Gazeta Prawna
Dziennik Gazeta Prawna
Dziennik Gazeta Prawna
KRYMINAŁ Wśród pisarzy w Polsce istnieje grupa zawodowa, która wyróżnia się warsztatowym przygotowaniem – to twórcy fantastyki. Wszelkie transfery z branży SF, fantasy i horroru do głównego nurtu należy śledzić z uwagą, bo mowa tu o ludziach przyzwyczajonych do tego, że piszą dla czytelników, nie zaś dla krytyków literackich. Ponieważ zatem Anna Kańtoch zyskała w świecie fantastyki zasłużoną sławę, to „Łaska”, jej pierwsza powieść kryminalna, od razu zwróciła moją uwagę. Mamy zimę 1985 roku w prowincjonalnym mieście Mgielnica – zapewne dolnośląskim, choć nie jest to powiedziane wprost. Nastolatek wiesza się w lokalnym parku, wcześniej jednak, podczas kartkówki, zamiast rozwiązanych zadań wręcza nauczycielce tajemniczy rysunek. Rysunek, który tylko ona może zrozumieć – 30 lat wcześniej jako sześcioletnia dziewczynka zaginęła na tydzień w otaczającym Mgielnicę lesie; odnalazł ją przypadkowy grzybiarz, zmarzniętą i pokrytą zaschniętą krwią. Spotkała wówczas Kartoflanego Człowieka. I to Kartoflanego Człowieka w towarzystwie czwórki dzieci narysował tuż przed śmiercią nastoletni samobójca. Problem z „Łaską” jest taki, że to nieźle napisana powieść o literacko przekombinowanej i kompletnie niewiarygodnej zbrodni. Smętne lata 80. Kańtoch portretuje udanie, bez zbędnego demonizowania ani koloryzowania. Para milicyjnych śledczych prowadzących sprawę – służbista karierowicz i empatyczna dziewczyna – też się sprawdza. Ale intryga kryminalna w „Łasce” pochodzi raczej z drętwego horroru i epatuje tanim demonizmem, a w dodatku jest tak bezładnie skomplikowana, że na 400 stron książki blisko połowa z nich służy nie tyle posuwaniu akcji w przód, ile rozplątywaniu zbędnych supłów. W sumie szkoda – wystarczyło trochę odpuścić.
Łaska | Anna Kańtoch | Czarne 2016
ESEJE „Nie ma wątpliwości – pole do krytyki jest duże, wręcz nie ma granic. Rzeczywistość nam skrzeczy, na każdym kroku natykamy się na dowody architektonicznej przesady, dzieła zbudowane z kiczu albo takie, w których ktoś postanowił odpuścić sobie troskę o jakąkolwiek formę. Ciasne osiedla, kolorowe bloki, pseudodrapacze chmur, weneckie pałace pośrodku mazowieckich równin” – Filip Springer bezlitośnie wymienia grzechy główne polskiej architektury powojennej. Historia pokazała, że do tego, by budynek zachwycał i wkomponowywał się w przestrzeń, nie wystarczy wybitny projekt. W latach PRL mieliśmy wielu znakomitych architektów, którzy śmiałe wizje starali się wcielić w życie. Ich wrogami bywały jednak wszędobylskie niedbalstwo, prowizorka i lichość materiałów sprawiająca, że perły architektury szybko zaczynały niszczeć i szpecić przestrzeń. Springer przywołuje wiele przykładów wyjątkowych realizacji architektonicznych, które w latach komuny, a potem transformacji straciły blask i popadły w ruinę. Choćby unikalny dom handlowy w Mławie czy Osiedle Grunwaldzkie we Wrocławiu. Ale są powody do optymizmu. Zapomniane, choć piękne budynki coraz częściej bywają odnawiane z poszanowaniem zamysłu architektów. Powstają też nowe wspaniałe projekty, nierzadko doceniane na światowych konkursach. Czasami prościej znaczy lepiej. Autor z dezaprobatą pisze o monumentalnych projektach warszawskiego drapacza chmur Żagiel autorstwa Daniela Libeskinda czy Sky Tower we Wrocławiu. Chwali za to bezpretensjonalne realizacje Służewskiego Domu Kultury albo świetlicy wiejskiej w Rakowni. „Księga zachwytów” to fascynujący przewodnik po Polsce śladami budynków, które warto zobaczyć na własne oczy.
Księga zachwytów | Filip Springer | Agora 2016
POWIEŚĆ Wszyscy chcą się uważać za jedynych w swoim rodzaju. Prawie wszyscy są w błędzie. Dorastaliśmy przecież poupychani w identycznych mieszkaniach, z meblościanką, wersalką i szydełkową serwetką na telewizorze. Chodziliśmy do takich samych szkół, biegaliśmy po korytarzach, nosiliśmy uniformy z poliestru, smarowaliśmy po ścianach toalet i buntowaliśmy się przeciwko noszeniu worków na kapcie. Dostawaliśmy czerwone odznaki wzorowego ucznia albo spędzaliśmy czas na dywaniku u dyra. W sumie dziś na jedno wychodzi. Bohater powieści Zośki Papużanki nie ma imienia. Wszyscy wołają na niego Śpik – to mało wyszukane przezwisko przyznano mu w pierwszej klasie podstawówki, a on potulnie je przyjął, tak jak wszystko inne. Nierozgarnięty i niezbyt lotny chłopak ma być uosobieniem przeciętności i miernoty. Każdy miał kogoś takiego w klasie. Kozioł ofiarny, obiekt pośmiewiska, poczciwy przygłup niezdający sobie nawet sprawy ze swojego dramatycznego położenia. Ale tak naprawdę bohater potrzebny jest wszystkim wokół po to, by mogli zrekompensować sobie kompleksy i zapomnieć, jak bardzo sami są przeciętni. Wiecznie rozczarowanej matce w gruncie rzeczy odpowiada rola cierpiętnicy. Nauczycielce polskiego piętnowanie tępoty ucznia pozwala się wywyższać. Kumple Śpika dzięki niemu mogą poczuć się zabawni. Papużanka celnie przywołuje świat dzieciństwa pokolenia dorastającego w latach 80. i 90. Doskonały słuch językowy pozwala autorce wyśmiewać klisze, jakimi wówczas obrosła codzienność. Ale jest w tym wszystkim również nieskrywana nostalgia i poetyckość. Jest też zadane z obawą pytanie o to, czy w ogóle jesteśmy w stanie wybić się ponad zwyczajność. Może jesteśmy po to, by powielać w nieskończoność to samo?
On | Zośka Papużanka | Znak 2016