Łatwo powiedzieć o Andrzeju Żuławskim, że był artystą idącym pod prąd, aroganckim prowokatorem, łamiącym reguły wichrzycielem. Trudniej zobaczyć w nim kogoś, kto uciekał w sztukę, szukając w niej innej rzeczywistości, szaleństwa do okiełznania

Trwa ładowanie wpisu

W lipcu zachęcony doniesieniami o tym, że „Kosmos” według powieści Gombrowicza wyjątkowo się Żuławskiemu udał, pamiętając, że regularnie wracam do jego „Wierności” i uwielbiam większość francuskich filmów, jakie zrobił, postanowiłem porwać się na niemożliwe. Zdobyłem numer do Andrzeja Żuławskiego i zadzwoniłem z prośbą o radiowy wywiad. Z początku wyznał, że radia nie ma, nie ceni i nie rozumie; gdy nie dawałem za wygraną, poprosił o czas do namysłu. W końcu się zgodził. Za jakieś dwa tygodnie, bo teraz chciał mieć czas tylko dla przyjeżdżającego na wakacje syna.
Jechałem do Wesołej, gdzie mieszkał w położonym w lesie domu, z duszą na ramieniu. Żuławski wyprosił kiedyś z telewizyjnego studia przepytującego go dziennikarza, kogoś innego wdeptał w podłogę. Otworzył mi drzwi człowiek starszy, niż go zapamiętałem z medialnych obrazów, mówiący cicho, z ciepłym uściskiem dłoni. Pokazał dom, mówiąc gorzko coś bardzo osobistego. Potem w filmowym pokoju obejrzałem „Kosmos”, a on co dłuższą chwilę zaglądał, czy wszystko gra.
Rozmowa była piekielnie trudna, bo z Żuławskiego wyszedł ów dawny on. Chwilami atakował, zbijał pytania kpiną. Pożegnaliśmy się, gdy wiedziałem, że o kolejne spotkanie nigdy już nie poproszę. Jednak pozostał mi w oczach ten Żuławski, który witał mnie w progu. Stary artysta, samotny człowiek, jakoś bezradny w chyba nieakceptowanej przez siebie własnej sytuacji.
Choć jego filmowy dorobek liczy wraz z „Kosmosem” ledwie trzynaście tytułów, nie odważę się na jakąkolwiek próbę klasyfikacji. Pamiętam pierwsze wrażenie z „Diabła” i fenomenalną rolę Wojciecha Pszoniaka. Jednak jeszcze bardziej ekranowe szaleństwo świata. W jego opisywaniu najbardziej szalonymi metodami był jedyny w swoim rodzaju.
Nie znosił ograniczeń, nie zważał na głosy krytyki. W swych rozbuchanych wizjach być może wpadał chwilami w pułapkę maniery, ale miał to za nic. Tak miało być, to był wyłącznie jego charakter pisma. Choć trudno wierzyć, by tych uwag nie słyszał. Od zawsze jednak był w kontrze – tak widział swoją artystyczną strategię. Wobec konwencji, choć doskonale czuł kino gatunkowe, a przede wszystkim wobec autorytetów, większości kolegów, wreszcie oceniających. Najwyżej cenił publiczność, jej przyznając rację. Wolał sprawnie nakręcony thriller od nazwanego arcydziełem filmu z pozoru artystycznego. Takie kino uważał zwykle za artystowski bełkot. Jego twórców miał za osobistych wrogów.
„Kosmosem” wrócił na plan po piętnastu latach, namówiony przez swego portugalskiego producenta Paula Branco. Powieść Gombrowicza nieoczekiwanie złączyła się z jego widzeniem świata jako pułapki, gdzie nawet drobny szczegół jak wróbel powieszony na drucie może zwiastować grozę. Witold grany przez aktora o twarzy podobnej do twarzy młodego Żuławskiego jest w tym filmie reżyserem zdarzeń, świat filmowego planu współistnieje z tym wszystkim, co na zewnątrz. Rozedrgany „Kosmos” Żuławskiego udowadnia, że straciliśmy artystę w rozkwicie możliwości, chuligana kina i mędrca kina jednocześnie. Niech ten film wreszcie wejdzie na polskie ekrany i żyje jak najdłużej. Bardzo to mocne pożegnanie.