Nazywa się bogiem i championem. Twierdzi, że nagrał najlepszą płytę w historii. Na czym Kanye West opiera swoje wybujałe ego?

Trwa ładowanie wpisu

Jestem bardziej wpływowy od Boga”, „nowy album nie jest jedną z najlepszych płyt w historii, jest Najlepszą”, „to nie jest album roku, to wydarzenie życia” – to przykłady twittów Kanye Westa z ostatnich kilku tygodni. Raper, producent, projektant ubrań od lat słynie z wybujałego ego. Jego nazwisko można znaleźć na listach największych muzycznych megalomanów, obok Prince’a, braci Gallagher z Oasis czy Morrisseya. W ostatnim czasie ego Westa urosło jeszcze bardziej. Związane jest z premierą nowej płyty (według Westa miała nastąpić wczoraj), której tytuł zmieniał niemal tak często jak Liz Taylor mężów. Kanye ogłaszał już, że album będzie się nazywał „So Help Me God”, „Swish”, „Waves”, „T.L.O.P”, potem, że jeszcze nie zna ostatecznego tytułu, wreszcie rozwinął „T.L.O.P” w „The Life Of Pablo” (to wersja sprzed dwóch dni). Muzycznie zapowiadał historyczny album, nie po raz pierwszy zresztą, ale z fragmentów, których już można posłuchać, niespecjalnie bije ponadczasowość i geniusz Kanye. West nie penetruje niespotykanych wcześniej w jego twórczości rejonów, do tego posiłkuje się uznanymi gośćmi w stylu wokalistki i autorki wielu hitów dla innych wykonawców, Sia. Absurdalne tweety Kanye o jego boskości, wielokrotne zmiany tytułu, nowa linia ubrań – to wszystko zapewnia mu rozgłos, o jakim niemal wszystkie pozostałe muzyczne gwiazdy mogą pomarzyć. Muzyka jest za tym schowana, nie wychodzi z cienia, bo Kanye jest dzisiaj nie tyle gwiazdą muzyki, co popkultury. Nie zawsze tak było.
Kiedy pod swoje skrzydła na początku wieku przygarnął go Jay-Z, West był nieznanym producentem z Chicago, którego wiele wytwórni odrzuciło, bo nie pasował do gangsterskiego image’u hip-hopu: za mało mrocznych plam w biografii i zbyt schludny wygląd. Jednak przekonał do siebie fanów na debiucie z 2004 roku „The College Dropout” kreatywnym łączeniem sampli z muzycznych klasyków sprzed lat w melodie. Dołożył do tego poważne teksty, m.in. o swoim wypadku samochodowym podczas pracy nad płytą. Krążek w samych Stanach sprzedał się w ponad 3 milionach egzemplarzy. Jednak już na nim Kanye pokazał swoje skłonności do przepychu, liczba gości wypełnia kilka stron maszynopisu. Na drugim, bardziej eksperymentalnym albumie „Late Registration” liczba gości się zwiększyła, Kanye zaprosił też orkiestrę. Potem były „Graduation” ze sporą dawką elektroniki i „808s & Heartbreak” skręcające w stronę R&B. Rozbuchanymi aranżacjami i różnorodnością zachwycił fanów w „My Beautiful Dark Twisted Fantasy” z 2010 roku, o którym sam mówił, że jest hiphopowym arcydziełem. Przy tej płycie mówiło się już o Weście nie jako gwieździe hip-hopu, tylko popu. Sprzedający miliony płyt, zgarniający Grammy i zadufany w sobie szybko doczekał się też krytyki i docinek. Był parodiowany w „Simpsonach” i „South Parku”, w którym tylko on spośród bohaterów nie śmiał się z wypowiadanych żartów i mówił o sobie geniusz. Kanye, nie mając do siebie dystansu, powiedział wtedy, że fajnie został sparodiowany, ale jednak poczuł się trochę urażony.
Apogeum jego boskości ujawniło się przy albumie „Yeezus” sprzed trzech lat, na którym mówi o sobie: bóg. Płyta nie odniosła wielkiego komercyjnego sukcesu, doczekała się skrajnych opinii. Eksperymentujący na niej m.in. z elektroniką West jest ciężko strawny, tak jak jego ego.
Łatwo śmiać się z jego stwierdzeń w stylu „Kiedy myślę o konkurencji, to tak jakbym mierzył się z przeszłością. Myślę o Michale Aniele, Picasso. Wiesz, o piramidach” albo „Jestem Warholem, najbardziej wpływowym artystą pokolenia. Samym Szekspirem, Waltem Disneyem, Nike i Google’em”. Warto jednak pamiętać, że to on był jednym z tych, którzy wprowadzili hip hop na sam szczyt mainstreamu, rozwinął gatunek, jako jeden z pierwszych sprzeciwiał się homofobicznym treściom w hip hopie, wreszcie poślubił jedną z najbardziej rozpoznawalnych kobiet świata, Kim Kardashian. Kanye jest trochę jak Donald Trump. Kontrowersyjny, zakochany w sobie, wkurzający. Jeżeli jednak odłoży się jego osobiste wariactwo na dalszy tor, to Kanye potrafi zachwycić muzycznie. Tak było na świeżym debiucie „The College Dropout” i momentami na każdej późniejszej płycie. Oby nie inaczej było z „T.L.O.P” czy jak finalnie ta płyta się będzie nazywała.