„Czasomierze” Davida Mitchella – osobliwe połączenie powieści obyczajowej z fantastyką i futurologiczną refleksją – wygrywają brawurową potoczystością świetnie napisanej prozy
Dziennik Gazeta Prawna
David Mitchell ma pisarską umiejętność, która wydaje się dzisiaj dość rzadka: dar snucia epickich opowieści z iście XIX-wiecznym temperamentem. I nie chodzi tu ściśle o ich treść, lecz o szeroki gest, swobodną frazę, wyczucie języka i epoki oraz znamienny brak egocentryzmu. Mitchell ma, krótko mówiąc, papiery na bycie współczesnym Balzakiem. Ale autorski pomysł brytyjskiego pisarza na literaturę nie wpisuje się w powyższy schemat – Mitchell robi, co chce i jak chce, mieszając realizm z fantastyką, wysokie rejestry zakłócając popkulturowymi cytatami, bawiąc się historią i futuryzmem.
„Czasomierze” po części korzystają z tej twórczej wolności, a po części (na szczęście mniejszej) padają jej ofiarą. Trzeba też od razu zauważyć, że ta monumentalna – blisko 700 stron drobnym drukiem – książka jest swego rodzaju wariacją na te same tematy, które przyniosły Mitchellowi sławę przed ponad dekadą, gdy wydał „Atlas chmur”: ukryte, quasi-metafizyczne związki między ludźmi żyjącymi w różnym czasie i miejscu, rozwój i upadek cywilizacji, nieco gnostycką (ale zarazem ateistyczną) wizję walki dobra ze złem.
Postacią, która spina sześć nowel wchodzących w skład powieści, jest Holly Sykes, pół Angielka, pół Irlandka z Gravesend, prowincjonalnego miasteczka leżącego u ujścia Tamizy. Poznajemy ją w 1984 roku jako zbuntowaną nastolatkę, żegnamy jako schorowaną staruszkę w roku 2043. Niemal wszystko, co wydarza się w jej życiu przez te 59 lat, jest konsekwencją pewnego spotkania w gorący, czerwcowy wieczór wspomnianego 1984 roku. 15-letnia Holly ucieka z domu, bo jest – wbrew rodzicom – zakochana w dwudziestoparoletnim cynicznym łajdaku. Kiedy wychodzi na jaw, że łajdak baraszkuje w łóżku z jej najbliższą przyjaciółką, powrót na łono rodziny staje się jeszcze trudniejszy: trzeba by się przyznać do porażki. Holly rusza więc przed siebie, bez planu. Starsza pani łowiąca ryby na pomoście częstuje ją zieloną herbatą, potem zaś prosi Holly o przysługę. „Mogę potrzebować domu – mówi. – Azylu, kryjówki”. Jak nastolatka na gigancie miałaby spełnić to życzenie? Holly jest przecież zwykłą dziewczyną. Czy to, że w dzieciństwie słyszała głosy i miała całkiem dorosłą wyimaginowaną przyjaciółkę, jakoś szczególnie ją predestynuje do pomagania zdziwaczałym wędkarkom? Przez kolejne 600 stron z okładem Mitchell wyjaśnia, że owszem.
„Czasomierze” mają w sobie parę świetnych mikropowieści. Poza pierwszą nowelą to przede wszystkim następne trzy, każda przypisana do innego narratora. Kolejno – do akademickiego karierowicza próbującego się przebić ze swoim marnym pochodzeniem wśród dzieci arystokratów i milionerów („Niosę mirrę, jej gorzką woń”, 1991); do reportera, który nie ma pojęcia, w jaki sposób wyleczyć się z narkotycznego uzależnienia od wojny („Wesele”, 2004); wreszcie do sfrustrowanego pisarza, niegdyś „enfant terrible brytyjskiej literatury”, obecnie – po druzgocącej recenzji wpływowego krytyka – podtatusiałego pośmiewiska salonów („Samotna planeta Crispina Hersheya”, 2015). W tych czterech wzajemnie powiązanych tekstach lśni literacki talent Mitchella – jego zdolność do społecznej obserwacji i podsłuchiwania środowiskowych żargonów, kostyczne poczucie humoru, psychologiczna wiarygodność ludzkich portretów. Wraz z częściami piątą i szóstą robi się, niestety, trochę mniej przyjemnie.
Zastanawiam się, w jaki sposób o tym napisać, żeby nie zdradzić clou całej fabuły. Będę więc oszczędny w słowach – idzie o to, że rzeczywistość ma także inny wymiar, praktycznie niedostrzegalny dla postronnych. Jeśliby opisać czas jako rzekę, bywalcy owego wymiaru mieszkają na brzegu, a do rzeki wchodzą wtedy, kiedy zechcą. W tym wymiarze – „atemporalnym”, by użyć terminu Mitchella, a nie używać słowa „nieśmiertelność” – trwa pewien zadawniony konflikt, który w pewnym momencie koncentruje się wokół osoby Holly Sykes. Na jej szczęście i nieszczęście.
Szkopuł w tym, że koncept fantastyczno-cywilizacyjno-teologiczny znacząco ustępuje tu jakością porywającej narracji obyczajowej. O ile w pierwszych czterech nowelach dawkuje się go czytelnikowi oszczędnie, o tyle później musi on przełknąć gorzką pigułkę dość pompatycznej powagi. Ale trudno: albo kupuje się Mitchella w całości, albo nie kupuje się w ogóle.
Czasomierze | David Mitchell | przeł. Justyna Gardzińska | Mag 2016