Lou Doillon popularnością zapewne nigdy nie dorówna gwiazdom w stylu Lany Del Rey czy Taylor Swift. Jeżeli jednak szukacie alternatywnego popu, to na jej drugą płytę warto zwrócić uwagę.
Zdumiewa mnie to, że dziś ktoś ze mną rozmawia jak z muzykiem. Jestem w grupie, która nigdy nie miała znaleźć się na scenie! Fantazjowałam o tylu muzykach stojących na niej, ale nigdy o tym, że sama tam stanę” – powiedziała radiowej Trójce Lou Doillon przy okazji premiery swojej debiutanckiej płyty „Places” trzy lata temu. Teraz powraca z drugim krążkiem „Lay Low”, równie osobistym, ale bardziej surowym i lepszym od debiutu.
Lou Doillon jest gwiazdą przede wszystkim w rodzinnej Francji, nie znajdziecie jej na listach przebojów na Wyspach, w Stanach czy w Polsce. Tu wśród kobiet królują ostatnio Lana Del Rey czy Taylor Swift. Na ich płyty na pewno warto zwrócić uwagę, ale poza nimi jest cała masa znakomitych wokalistek, debiutantek i tych z dorobkiem, których nowe albumy są przynajmniej tak samo ciekawe jak „Honeymoon” Lany. Lou Doillon to jedna z nich.
Zanim córka reżysera Jacques’a Doillona (m.in. „Raja” i „Ponette”) oraz znakomitej aktorki i wokalistki Jane Birkin zaczęła muzykować na serio, grała w filmach („Gigola”) i pracowała jako modelka (Givenchy, kalendarz Pirelli). Poważnie muzyką zajęła się trzy lata temu, wydając na swoje 30. urodziny debiutancki krążek „Places”. Wymyślony w domowym zaciszu album bardzo spodobał się we Francji. Druga płyta powstawała już w zupełnie innych okolicznościach. Lou była po wielomiesięcznej trasie koncertowej, nabrała doświadczenia, jednocześnie przekonała wielu, że ma nie tylko nazwisko i artystyczne korzenie, ale też talent. Jednocześnie czuła zwiążaną z wydaniem drugiego albumu presję. By się od niej odciąć i znaleźć inne inspiracje, wyjechała do Kanady. Materiał zarejestrowała wraz z tamtejszymi muzykami z zespołu Timber Timbre. W jednym z wywiadów o „Lay Low” powiedziała: „Jest w niej coś chaotycznego, coś nieokiełznanego. Jest cała analogowa, nagrana na starym sprzęcie. Chciałam, żeby ludzie słyszeli, co tam się naprawdę działo”. A słychać przede wszystkim, że Lou poszła w mroczną stronę. Jej ballady przypominają momentami dokonania Nicka Cave’a albo Leonarda Cohena. Doillon czaruje, nisko schodząc głosem w „Good Man” albo „Above My Head”, niemal szepcze erotycznie w „Robin Miller”, sprawdza się również w rytmicznym, szybszym numerze tytułowym. Całość doprawia balladami zagranymi jedynie przy akompaniamencie gitary akustycznej. To mniej słodka i przebojowa płyta od jej debiutu, możliwe, że nie powtórzy tamtego sukcesu sprzedażowego. Bez wątpienia jest jednak płytą ciekawszą, wciągającą na dłużej.
Lou Doillon | Lay Low | Universal Music