„Hitman: Agent 47” to kolejne podejście Hollywood do ekranizacji jednej z najpopularniejszych gier ostatnich lat
Człowiek bez imienia, ale z numerem. Agent 47 to spreparowany przez nowoczesną naukę artysta zabijania, którego geny stanowią istną mieszankę wybuchową. A przynajmniej tak chcieli producenci gier z owym Leonem zawodowcem ery cyfrowej. Rzeczywistość filmowa jest jednak zupełnie inna. Hollywoodzcy scenarzyści zrobili z niego sierotę od małego ćwiczonego, aby mordować na zlecenie. Lecz żadna to niespodzianka, że dwa światy – gier i kina – od lat toczą ze sobą nieustanną batalię scenariuszową. Pierwsza potyczka została nierozstrzygnięta, bo przy miażdżących recenzjach film „Hitman” (2007, tytułową rolę grał wówczas Timothy Olyphant) zarobił całkiem sporą sumkę, ale producenci i tak zdecydowali się zrestartować serię i sięgnąć do komputerowych korzeni tej opowieści (przynajmniej jeśli chodzi o genezę tytułowej postaci). Oby na korzyść swoją i publiki, gdyż zwiastuny „Agenta 47” sugerują kolejny szeregowy spektakl akcji oddalony o całe lata świetlne od konwencji pierwowzoru zakładającego cichą eliminację kolejnych niegrzecznych osób.
Saga o Agencie 47 ciągnie się od piętnastu lat na komputerach i konsolach. Kolejna część, już na sprzęty nowej generacji, wyjdzie za parę miesięcy. Każda z czterech odsłon, które ukazywały się od 2000 do 2006 roku, sprzedawała się nieźle, zaś ostatnia jak do tej pory (nie licząc pomniejszych na urządzenia mobilne) „Hitman: Absolution” sprzed trzech lat zeszła w milionach egzemplarzy, co było koronnym dowodem na to, że w serii tkwi jeszcze potencjał. Graczowi zaoferowano niepowtarzalną okazję do sprawdzenia się w fachu zabójcy, którego sumienie oczywiście pozostawało czyste, bo kasował jedynie szumowiny (za zabicie nadprogramowego cywila ponosiliśmy kary punktowe lub finansowe), zaś atak frontalny nigdy nie był najskuteczniejszym sposobem działania. Należało kombinować, kryć trupy po kątach, czaić się z karabinem snajperskim albo przebrać się za kelnera, aby podać bossowi mafii zatrutą zupę. Im ciszej, tym lepiej. Po tylu latach spędzonych z Agentem 47 gracz dowiadywał się sporo o jego przeszłości, ale i razem z nim kroczył w przyszłość nierozerwalnie związaną z International Contracts Agency, pracodawcą zlecającym kolejne misje. Rzecz jasna, prócz postaci skazanych na śmierć przez gry przewijały się i inne osoby istotne dla fabuły, która nigdy nie była mocną stroną cyklu, stąd też pole do popisu dla Hollywood. Za pierwszym razem wyszło, no cóż, tak sobie, dlatego decyzję o realizacji rebootu, a nie sequela, można uznać za eleganckie przyznanie się do błędu.
„Agent 47” ma szczęście do obsady. Tytułowego bohatera gra znany chociażby z serialu „Homeland” Rupert Friend, a na drugim planie pojawi się Zachary Quinto jako funkcjonariusz CIA o nazwisku Smith. „Moja postać co prawda występuje w grze” – mówił prasie aktor podczas zeszłorocznego Comic-Conu w San Diego – ale będzie zupełnie inaczej skonstruowana”. Nic dziwnego, bo znany graczom Smith to pierdoła, któremu skórę co i rusz musi ratować zaprzyjaźniony płatny zabójca. Zresztą już w pierwszym filmie poddano go swoistej transformacji w całkiem kompetentnego agenta. Nie pomogło to zbytnio „Hitmanowi”. Quinto obiecuje jednak, że od tamtej pory kino, a szczególnie efekty specjalne, ewoluowały wystarczająco, by zaoferować widzom zupełnie inną jakość seansu: „To zupełnie dwa różne filmy, zarówno biorąc pod uwagę dynamikę, jak i oprawę wizualną. Oraz skalę produkcji. Ludzie mają dzisiaj znacznie większe oczekiwania”. A gracze są szczególnie skłonni do porównań. Głównie to oni wybiorą się do kin i to oni kupią hurtem rozmaite gadżety oraz produkty towarzyszące, jak chociażby komiksy. Quinto: „Rozumiem doskonale, że gracze podchodzą do tego projektu bardzo emocjonalnie, czują się z nim związani, ale moim zadaniem nie jest angażowanie się w podobne debaty, lecz zapewnienie materiału do owej dyskusji”. Bo że wybuchnie, to pewne.
Hitman: Agent 47 | USA, Niemcy 2015 | reżyseria: Aleksander Bach | dystrybucja: Imperial Cinepix | czas: 96 min