Robiliśmy ten film za niewielkie pieniądze, prawdziwie po partyzancku. Opłaciło się jednak podjąć ryzyko – mówi Grzegorz Jankowski, reżyser „Polskiego gówna” nagrodzonego na festiwalu Młodzi i Film w Koszalinie

Trwa ładowanie wpisu

Triumfujące w Koszalinie „Polskie gówno” ujmuje dezynwolturą, odwagą i świadomym niechlujstwem. Czy masz poczucie, że nakręciłeś film prawdziwie rockandrollowy?
Trudno było zrobić inny film z taką ekipą, z ludźmi tak niezależnymi jak Tymon Tymański czy Robert Brylewski. „Polskie gówno” nie ma tradycyjnej struktury. Nie dbałem o to, czy ktoś mądry z podręcznikiem będzie mógł analizować film, szukając tam elementów klasycznej narracji. W scenariuszu Tymona Tymańskiego było tyle świetnych scen, jednak czasem tak do siebie podobnych, że w klasycznie opowiedzianej historii nie miałyby racji bytu. Oczywiście w projektach bardziej tradycyjnych nie widzę niczego złego. „Polskie gówno” to jednak z definicji zupełnie inna bajka. W przypadku tego filmu byłem w stanie poświęcić wszystko w zamian za emocjonalną szczerość. W jej utrzymaniu pomogli mi operator Tomek Madejski i montażystka Agnieszka Glińska, którzy pilnowali, bym pozostał wierny swojej wizji i nie starał się być zanadto poprawny.
Czy podczas pracy nad „Polskim gównem” miałeś poczucie twórczej wolności?
Wojciech Marczewski w Szkole Wajdy powtarzał: „Im mniej pieniędzy, tym więcej niezależności”. Do naszego filmu idealnie to pasuje. Przy produkcji „Polskiego gówna” nie mieliśmy nad sobą żadnego „menago”, który mówiłby, co mamy robić, albo torpedował niektóre pomysły jako zbyt hermetyczne czy niekomercyjne. Ta wolność ma oczywiście swoją cenę, bo robiliśmy „Polskie gówno” za niewielkie pieniądze, prawdziwie po partyzancku. Opłaciło się jednak podjąć ryzyko. Tu muszę powiedzieć, że w ostatnim etapie filmu przy postprodukcji bardzo nam pomógł Darek Pietrykowski, producent filmów Wojtka Smarzowskiego. Wracając do wolności, w dużym stopniu pomogła w niej otwartość Tymona, który był głównym pomysłodawcą całego projektu. Bez większych problemów przekonałem go na przykład, by kręcić „Polskie gówno” w dużej mierze metodą paradokumentalną.
„Polskie gówno” fascynuje mnie jako film o napięciu pomiędzy niezależnością a pragmatyzmem. Scenariusz opiera się głównie na doświadczeniach Tymona, Roberta i ich kolegów z branży muzycznej. Domyślam się jednak, że rozważane przez nich dylematy nie są obce także tobie. Stałeś się kiedyś wyznawcą – portretowanego w waszym filmie – bożka Szołbiza?
Tak. Kiedyś angażowałem się w projekty, w których kasa była bardzo dobra, ale okupowałem to gigantycznym kacem moralnym, który odbił się na moim zdrowiu i życiu prywatnym. Jeśli czujesz, że zarabiasz pieniądze w sposób nie do końca etyczny, chcesz je szybko roztrwonić i odreagować, na przykład za pomocą nałogów. Dopada cię przekleństwo samoświadomości i poczucia, że nie robisz tego, co kochasz. Na szczęście w odpowiednim momencie byłem w stanie powiedzieć „stop” dzięki rodzinie. Dziś żyję może na trochę gorszej stopie finansowej i spłacam wzięty wtedy kredyt we frankach, ale przynajmniej angażuję się tylko w przedsięwzięcia, które wzbudzają we mnie autentyczny entuzjazm. Reżyseruję wspólnie z Elżbietą Rottermund program kulturalny „WOK” dla Programu 2 Telewizji Polskiej i współpracuję z TVP Kultura. Do Koszalina przyjechałem wprost z festiwalu Malta w Poznaniu, by od razu pojechać na festiwal Dwa Teatry w Sopocie. Wypełnianie misji, poznawanie projektów i ludzi, którzy tworzą kulturę, ma dla mnie sens i jest ogromną nauką. Zresztą podobnie myśli wielu członków naszej ekipy. Tymon w Rock Radiu mówi często o debiutujących zespołach muzycznych, Marcin Gałązka pracuje w domu kultury w Słupsku, gdzie prowadzi zespoły muzyczne, a w Gminnym Ośrodku Kultury w Potęgowie organizuje warsztaty z młodzieżą.

Gorycz „Polskiego gówna” często neutralizuje rubaszne i wulgarne poczucie humoru. W jaki sposób znalazło się ono w filmie?

To zasługa Tymona. Prześmiewcza energia jego i Grzesia Halamy opanowała cały film. Kiedy blisko 10 lat temu poznałem Tymona przy okazji realizacji programu Łossskot , jego dowcip walnął mnie w pysk, wydawał mi się zbyt mocny. Oczywiście znałem jego płytę „P.O.L.O.V.I.R.U.S.”, ale i tak byłem zaskoczony. Dopiero po jakimś czasie nauczyłem się od Tymona , że może to być jedyny sposób na strawienie i zaakceptowanie tego, co nam przeszkadza. Rezultaty tej lekcji było widać podczas pracy nad filmem. W umieszczonej pod koniec filmu scenie zaspokajania bożka Szołbiza Czesław Skandal wkłada sobie do ust jego kciuk, by zrozumieć, jak odnieść sukces. Na planie zasugerowałem, by pójść dalej: „Kciuk jest świetny, ale niech weźmie do ust kamiennego fiuta Szołbiza”. Spotkało się to z pełną akceptacją całego zespołu, łącznie z Janem Peszkiem. Bardzo lubię tę scenę: choć jest wulgarna, idealnie według mnie obśmiewa polski szołbiz. Gdyby nie lata zadawania się z Tymonem, nigdy w życiu bym się na podobny pomysł nie odważył.

Wielokrotnie podkreślacie, że „Polskie gówno” to także film o przyjaźni. Czy w środowisku artystycznym wartość ta wydaje się szczególnie istotna?

Przede wszystkim jest o nią szalenie trudno. Wszyscy funkcjonujemy w nieustannych rozjazdach, więc jesteśmy skazani głównie na kontakt telefoniczny bądź internetowy. Jeśli już jednak uda nam się zobaczyć, takie spotkania mają w sobie szczególną wartość. Poza tym czujemy, że wprawdzie nie widujemy się na co dzień, ale możemy na siebie liczyć w sytuacjach ekstremalnych. Mogliśmy odczuć to także przy pracy nad filmem. Sceny, które wielu osobom mogą wydawać się wyłącznie śmieszne, dla nas były też głęboko osobiste, a przez to wzruszające. Bez wsparcia przyjaciół trudno byłoby je zrealizować.

W nobliwym światku polskiego kina wasz film narobił sporego zamieszania już ze względu na sam tytuł. Czy masz swoją ulubioną przygodę związaną z „Polskim gównem”?

Najbardziej rozczuliła mnie świadomość, że w Koszalinie – oprócz Złotego Jantara dla najlepszego filmu – zwycięzca otrzymywał w tym roku również pióro od Bronisława Komorowskiego. Prezydent RP nagrodził więc „Polskie gówno”!