Skąd fenomen Dylana Doga? Uroczo dandysowaty, noszący zawsze czerwone koszule, czarną kurtkę i dżinsy detektyw o twarzy Ruperta Everetta (to nie przypadek) oraz jego wierny, charakteryzujący się zgryźliwym poczuciem humoru asystent Groucho (również nieprzypadkowo podobny do słynnego komika Groucho Marxa) podejmują się rozwiązywania spraw paranormalnych, często z pogranicza jawy i snu
Dziennik Gazeta Prawna
Europejski komiks też ma swoich superbohaterów. Jednym z nich jest Dylan Dog – detektyw mroku, łowca potworów i spec od spraw paranormalnych. Popularna włoska seria komiksowa po kilku latach przerwy wraca do Polski. Ukazujący się nakładem wydawnictwa Bum podwójny album (złożony z dwóch osobnych tomów: „Golkonda!” i „Piąta pora roku”) to 16. wydana po polsku pozycja z tej serii (wcześniej cykl publikował Egmont). Wciąż mamy sporo do nadrobienia – w oryginale ukazało się już ponad 340 tomów.
Naturalne środowisko Dylana Doga to humor, horror, makabreska i misz-masz kulturowych wątków. Stworzona przez Tiziana Sclaviego seria do dziś ukazuje się w formie wydawanych przez oficynę Bonelli comiesięcznych zeszytów.
Skąd fenomen Dylana Doga? Uroczo dandysowaty, noszący zawsze czerwone koszule, czarną kurtkę i dżinsy detektyw o twarzy Ruperta Everetta (to nie przypadek) oraz jego wierny, charakteryzujący się zgryźliwym poczuciem humoru asystent Groucho (również nieprzypadkowo podobny do słynnego komika Groucho Marxa) podejmują się rozwiązywania spraw paranormalnych, często z pogranicza jawy i snu. Zombie, upiory, demony, nawiedzone domy i przeklęte cmentarzyska to stali bohaterowie i sceneria tych opowieści. Ale urocza dezynwoltura scenariuszy sprawia, że równie prawdopodobne będzie spotkanie na kartach tych komiksów zagubionego kosmity czy Aniołków Charliego.
Nic dziwnego, że Dylan Dog jest jednym z ulubionych komiksów Umberto Eco, guru postmodernistycznej rewolucji, bo łączenie tropów i motywów odbywa się tu na każdym poziomie narracji i konstrukcji. Już samo wpisanie elementów paranormalnej grozy w klasyczną strukturę opowieści detektywistycznej rozsadza ją od środka i dekonstruuje, czyniąc niemożliwym rozumowe rozwiązywanie zagadek, które z definicji wykraczają poza porządek racjonalnego poznania. W samą narrację z równą swobodą wpisują się rzeczy przynależące do zupełnie odmiennych kulturowych porządków – z jednej strony mamy malarstwo Renégo Magritte’a, a z drugiej tekst piosenki heavymetalowej kapeli – oba nawiązania równie istotne dla fabuły i funkcjonujące na tym samym prawie cytatu. Fani komiksu mogą też tropić odniesienia do innych dzieł tego gatunku – w tomie „Golkonda!” na wirujące w powietrznym tańcu wróżki trafia (i daje się im ponieść) niejaki profesor Philip Mortimer. Łatwo rozpoznać w nim bohatera kultowej francuskiej serii „Przygody Blake’a i Mortimera”, która łączy wątki szpiegowskie z SF.
Ponadto seria zaplanowana jest tak, by czytelnik, bawiąc się kolejnymi sprawami Dylana, sam rozpoczął własne śledztwo w mrocznej i niezwykłej przeszłości detektywa Doga oraz jego wiernego pomagiera Groucho. Misternie utkana z fragmentów rozsypanka, fabularne puzzle do samodzielnego złożenia po przeczytaniu wszystkich tomów pozwala odkryć wiele fascynujących sekretów, traum i niepokojących tajemnic dotyczących relacji Dylana z jego nietypowymi rodzicami, śmierci jego ukochanej żony czy aktorskiej przeszłości i późniejszej amnezji Groucho, który został na zawsze uwięziony w przybranej osobowości słynnego komika. Oczywiście bez tej wiedzy też można znakomicie bawić się lekturą, ale to jakby czytać „Hellboya”, nie wiedząc, kto i w jakich okolicznościach przywołał go na ziemski padół. Imię piekielnego chłopca pojawia się tu zresztą nie bez kozery: dzieło Mike’a Mignoli wiele zawdzięcza włoskiemu pierwowzorowi, a sam Mignola rysował okładki amerykańskich wydań „Dylana Doga”.