W latach 70. dwudziestolatkowie mieli przejrzyste idee i jasną wizję przyszłości. Ich dzieci straciły wiarę w działanie, nie chciały wdrapywać się na barykady – mówi Mia Hansen-Love, reżyserka filmu „Eden”

Trwa ładowanie wpisu



Pani chyba lubi portretować dwudziestolatków.
Interesuje mnie młodość. Jej energia i bezkompromisowość. W poprzednim filmie „Goodbye First Love” sięgnęłam do własnych wspomnień z okresu dojrzewania i wchodzenia w dorosłość. Teraz chciałam wyjść poza krąg swoich niespełnionych miłości. Przyszła mi do głowy historia brata – didżeja.
„Eden” napisali państwo razem. To było dla pani istotne doświadczenie?
Dla nas obojga. Sven właśnie postanowił skończyć ze swoim dotychczasowym życiem. Po dwudziestu latach nieustannej imprezy obudził się spłukany, smutny, pogrążony w depresji i uzależniony od narkotyków. Myślę, że dzięki „Edenowi” spojrzał na minione dekady z dystansu, starając się nadać im sens. A ja, po dziewczęcej trylogii, żegnałam się z pewnym etapem swojej twórczości. Bardzo chciałam zrobić coś razem z bratem, połączyć nasze światy: kina i muzyki. Odnalazłam też w tej historii portret pokolenia młodych ludzi z lat 90.
Jakie ono jest?
Przede wszystkim zbuntowane wobec hierarchii wartości rodziców. W latach 70. dwudziestolatkowie mieli przejrzyste idee i jasną wizję przyszłości. Angażowali się w politykę i głośno manifestowali swoje poglądy. Ich dzieci, które wchodziły w życie dwadzieścia lat później, straciły wiarę w działanie, nie chciały wdrapywać się na barykady. Może dlatego często zarzuca się im pustkę i bezideowość? Zatracenie się w zabawie? A ja myślę, że jest w ich postawie coś lirycznego. Ci młodzi ludzie nie chcieli budować świata, tylko go przeżywać. Dusili się w zamkniętych strukturach i z premedytacją, ostentacyjnie trwonili czas. Byli wierni swoim pasjom, choćby do muzyki. A że nie pozakładali rodzin, nie dorobili się majątków i nie wspięli się w strukturze społecznej? Sukces nie zawsze jest sensem życia. Oni postawili na doświadczenie i porywy serca. Wystarczy posłuchać muzyki garage z „Edenu”: to są piosenki o miłości, przyjaźni, bliskości, braterstwie, tolerancji.
Pani też się w to wkręciła?
Ta muzyka wypełniła całe moje życie między 15. a 22. rokiem życia, kiedy zaczęłam robić filmy. Każdą noc spędzałam na imprezach, pękałam z dumy, że mój brat jest gwiazdą wśród didżejów. I choć generalnie byłam nastolatką depresyjno-melancholijną, czułam się szczęśliwa. Wtedy w klubach istniała wspólnota. Ludzie znali się, lubili, dzielili zainteresowania. Rozumieli się nawzajem. Także dlatego zrobiłam „Eden”. Chciałam zmienić obraz świata muzyki elektronicznej, pokazać jego wewnętrzne napięcie. To nie jest czcza zabawa. Ci ludzie naprawdę tym żyli. Wielu z nich zaprosiliśmy na imprezę po premierze filmu. I ten klimat odżył. Tyle że średnia wieku na parkiecie podniosła się o 20 lat.
Pani bohaterowie nie potrafią wziąć na siebie żadnej odpowiedzialności.
Tak. Dlatego filmowy Paul ma nieustanny problem z dziewczynami: nie inwestuje w związek. Wiele osób z kręgu mojego brata ma tę słabość. Oni nie porzucają nawyków z czasu młodości, żyją dla siebie, mieszkają w kawalerkach, palą jointy i nie są w stanie zrobić zakupów na obiad. Wszyscy im powtarzają, że powinni się zmienić, a oni nie umieją tego zrobić. Nie chcą poświęcić pasji i wolności, choć czują, że czas płynie. Ale to jest wciąż efekt buntu przeciw pokoleniu ich rodziców.
Mówi pani z dystansem, jakby to nie było pani pokolenie.
Jestem siedem lat młodsza od brata i widzę przepaść w naszym podejściu do życia. Także dlatego, że widziałam, jak rodzice martwili się o jego przyszłość. Jak ma się starszego brata, który stale sprawia problemy i uzależnił się od narkotyków, człowiek robi się bardziej odpowiedzialny. W ogóle dzisiaj młodzi są bardziej ogarnięci. Jesteśmy generacją uformowaną przez kryzys. Presja ekonomiczna wyczuliła nas na konieczność znalezienia pracy, zabezpieczenia się, zadbania o swoje CV, zdobycia pieniędzy na spłacenie kredytu. A mój brat? Zdanie prawa jazdy zajęło mu kilkanaście lat.
Dzisiaj znowu pisze, m.in. opowiadania.
Zawsze kochał literaturę, choć to muzyka stała się jego powołaniem. Kiedy jest się osiemnastolatkiem w latach 90. i zaczyna się odnosić sukcesy jako didżej, świat klubów wydaje się atrakcyjniejszy niż posada wykładowcy akademickiego. Dlatego mimo talentu, ku rozpaczy rodziców i swoich profesorów, porzucił naukę. Ale z czasem muzyka zaczęła go wykańczać, więc znalazł ratunek w książkach. Dorósł do uniwersytetu. Pisze, publikuje, studiuje kreatywne pisanie. „Eden” jest właśnie filmem o jego życiowym zakręcie. Ale pozbawionym moralizowania. Szanuję wybory brata. I jego prawo do błędów.
Pani od początku była zdecydowana na kino?
Weszłam do tego świata przez „Późny sierpień, wczesny październik” mojego przyszłego męża, Oliviera Assayasa. Wtedy pierwszy raz byłam na planie, zafascynowałam się panującą tam energią. Przy produkcji tego filmu spotkałam też moją przyjaciółkę, która w „Edenie” gra matkę. Mam wielką słabość do aktorów mówiących po francusku z obcym akcentem. Może dlatego, że pierwszym językiem mojego ojca jest niemiecki?
„Eden” to chyba w pani karierze przełom. Duży projekt, tętniący muzyką.
To Olivier miał na mnie zły wpływ, robiąc sześciogodzinnego „Carlosa”! Widziałam, ile mu to dało satysfakcji i energii. Pomyślałam: „Może trzeba rzucać się na większe wyzwania?”. Czułam się na to gotowa po trzech filmach, postanowiłam zrobić obraz z mnóstwem bohaterów, rozciągnięty w czasie, kręcony we Francji i w Stanach. No i z dużą ilością muzyki, do której przecież trzeba było kupić prawa.
Łatwo było pani zebrać na to budżet?
Przez brak pieniędzy zrobiłam pojedynczy film, a nie dyptyk. Producenci wiedzieli, że to nie będzie komercyjny obraz, a ja nie chciałam ich okłamywać. Próbowałam, ale nie umiałam. Ale czekając na finansowanie, kiedy stale przychodziły odmowy, mogłam się skupić na artystycznej stronie projektu, pracować nad tekstem, dyskutować z aktorami. Nie zostałam reżyserką, żeby całe życie rozmawiać o pieniądzach.
Pewnie sprawy nie ułatwiło to, że „Eden” nie ma klasycznej fabuły.
Rzeczywiście, nie ma w nim zwrotów akcji, wielkich konfliktów, przemocy. Szukałam dla tego filmu jego własnego rytmu. Nie chciałam, żeby sceny zaczynały się, rozwijały i kończyły. Wolałam, żeby płynęły jak strumień, by widz nagle wpadał w środek sytuacji, którą nie do końca rozumie, a potem pędził dalej. Nie napisałam typowego scenariusza, raczej notowałam, co powinno się wydarzyć, a potem zdałam się na atmosferę planu. Ale też robiłam mnóstwo dubli, żeby zmęczeni aktorzy zapomnieli, jakie mieli intencje i założenia, wczuli się w klimat opowieści i zdali na instynkt. Żeby wnieśli do filmu swoje emocje i by życie zlewało się z kinem.
„Eden” mógłby tak płynąć dalej?
Jasne. Nie znoszę, jak ktoś mi opowiada całą historię, nie chciałabym, żeby moje filmy kończyły się po napisie „Koniec”. Wolę czuć, że ten świat istnieje dalej, że poza kadrem toczy się życie, którego wycinek podejrzałam. Wyobrażam sobie, że wpadam do pędzącego pociągu, obserwuję, co się w nim dzieje, a potem wyskakuję, patrząc, jak wagony jadą dalej. Może jeszcze kiedyś do nich wsiądę? ©?