W powieści Krzysztofa Vargi „Masakra” bohater gada z pomnikiem Bolesława Prusa. Gdyby Prus zszedł z cokołu i zobaczył „Lalkę” w Teatrze Powszechnym, mógłby już na Krakowskie Przedmieście nie wrócić o własnych siłach
Miasto. Między utopią a rozczarowaniem” – tak się nazywa szerszy projekt warszawskiego Teatru Powszechnego, którego clou miała stanowić nowa sceniczna adaptacja „Lalki”. Wybór to zrozumiały. Nie dość, że dzieło Bolesława Prusa nie bez przyczyny uważane jest wciąż za polską powieść wszech czasów, to na dodatek wcale nie trzeba w nim grzebać. Wystarczy uważnie książkę przeczytać i postawić na wybrane przez siebie wątki, bo skróty oczywiście są konieczne. Jednak „Lalka” broni się sama doskonale jako ponadczasowa opowieść o mieście deprawującym swych mieszkańców, napędzającym ich i wysysającym z nich energię oraz wciąż aktualna analiza kapitalistycznego wyzysku, i to nie tylko w polskich warunkach. Wystarczy tylko zaufać autorowi i sukces gwarantowany. Przekonało o tym choćby znakomite przedstawienie Wojciecha Kościelniaka z Teatru Muzycznego w Gdyni. „Lalka” jako musical? Nawet to okazało się możliwe.
W Teatrze Powszechnym został zarys fabuły, kilka wątków, niektóre postaci. Jedni bohaterowie ocaleli na scenie mniej więcej tacy, jakich stworzył ich Prus, inni zmienili profesje, ktoś nawet płeć. Nie mówię, że należało wystawić „Lalkę”, niewolniczo trzymając się powieści, gdyż i to byłoby całkowicie niemożliwe. Tyle że autorzy scenariusza Wojciech Faruga i Paweł Sztarbowski postanowili przepisać „Lalkę” po swojemu, dodając jej w zamierzeniu chyba ironiczny podtytuł „Najlepsze przed nami”. Kłopot w tym, że ich wersja nijak nie ma się do siły powieści. Wygląda na sklecony naprędce bryk, pisany bez zrozumienia motywacji bohaterów i słuchu na ich język. Skutek jest kompromitujący. W scenicznym kształcie nadanym przez Farugę sceniczna „Lalka” w Powszechnym stała się „Lalki” karykaturą, boleśnie obnażającą słabość warsztatu reżysera oraz bezradność pozostawionych samym sobie aktorów.
Próbuje się ta „Lalka” wdzięczyć do widowni niezrozumiałym w tym przypadku ogrywaniem teatru w teatrze; w pierwszej sekwencji Wokulski (Marcin Czarnik) rozmawia z Łęcką (Anita Sokołowska) o tym, że przyszli na przedstawienie. Całość rozgrywa się w pustej przestrzeni, przy obnażonej maszynerii, z uwypukleniem wszelkich scenicznych szwów. Do tego mamy konieczne atrybuty niby nowoczesnego teatru w postaci ekranowych projekcji oraz atrakcje nadprogramowe w rodzaju karaoke jako sposobu na wyznawanie uczuć. Kompozytorka Joanna Halszka Sokołowska gra Davida Bowie w odpowiedniej charakteryzacji, ale nie wiedzieć czemu śpiewa „We Are the Champions”. Wszystkie postaci obniżono w randze i kazano im albo retorycznie perorować (Wokulski), albo uciekać się do trudno zrozumiałej histerii (Łęcka, Wąsowska). Marcin Czarnik powtarza więc siebie z „Do Damaszku” Jana Klaty i jest bladą kopią siebie z „Nie-boskiej komedii” Moniki Strzępki, nawet tak świetne aktorki jak Anita Sokołowska oraz Julia Wyszyńska przegrywają z indolencją reżyserskich i scenariuszowych pomysłów. Patrzyłem na nie, przypominając sobie ich świetne role w Bydgoszczy. I było mi zwyczajnie żal...
Udało się dyrektorowi Pawłowi Łysakowi zmienić atmosferę wokół Teatru Powszechnego, wielością różnorodnych działań tchnąć w jego mury nową energię. Przyzwoicie wypadły pozycje spoza głównego nurtu – na inaugurację „Dzienniki Majdanu”, potem „Iwona, księżniczka z Burbona”, całkiem z boku „Zofia”. Jednak na głównej scenie klapa goni klapę – „Szczury”, „Wojna i pokój”, teraz „Lalka”. Cała nadzieja w „Fantazym” Michała Zadary...
„Lalka. Najlepsze przed nami” wg Bolesława Prusa | reż. Wojciech Faruga | Teatr Powszechny w Warszawie