Dziennik Gazeta Prawna
Dziennik Gazeta Prawna
Dziennik Gazeta Prawna
LITERATURA FAKTU Sierżant Szymon Mutwicki w rozmowie z Magdaleną Rigamonti opowiada o strachu. O tym, jak podczas międzylądowania w drodze do Afganistanu marzył, żeby uciec. Gdyby tylko któryś z żołnierzy powiedział, że zawraca, on zrobiłby to samo. Ale wszyscy zachowywali pozory. To wstyd przyznać, że czuje się lęk, trzeba być twardzielem. Szymon nie wróci już na wojnę, ale wielu bohaterów książki Magdaleny i Maksymiliana Rigamontich wypatruje kolejnej misji jak wybawienia. Na tym polega cały paradoks: wojna odbiera zdrowie, rodzinę, szanse na prawidłowe funkcjonowanie w społeczeństwie, ale jednocześnie uzależnia. Ten, kto wraca z Afganistanu, nie jest już człowiekiem, którego znali jego najbliżsi. Po powrocie nikt go nie rozumie, nikt nie potrafi z nim rozmawiać, nikt nie zna go tak dobrze jak kompani z jednostki. Tytułowe „Straty” dla bohaterów książki mają różny wymiar. Autorzy rozmawiają z rodzicami, którym Afganistan odebrał synów, z weteranami, którzy potracili kończyny, więzi i poczucie stabilności, ich żonami, które straciły życiowe oparcie. Fotograf Maksymilian Rigamonti kilkakrotnie był w Afganistanie, tam zawarł wiele znajomości z polskimi żołnierzami. Jego żona, ceniona dziennikarka, przeprowadziła rozmowy z tymi, którzy wrócili. Maks zresztą w tych rozmowach uczestniczy. On umie patrzeć, ona słuchać – oboje stanowią doskonały zespół. „Straty” to książka świetna i wstrząsająca zarazem. Poszczególne wywiady są jak elementy układanki, która tworzy przerażający obraz wojennej patologii. Co chwilę powraca tu uporczywy refren: bohaterowie książki jadą na misję, marząc o przygodzie i chcąc się sprawdzić jako mężczyźni, wracają pokonani, nawet jeśli na froncie osiągali sukcesy. Wojna przyciąga jak magnes i wyniszcza do cna.

Malwina Wapińska

Straty. Żołnierze z Afganistanu | Magdalena Rigamonti, Maksymilian Rigamonti | PWN 2015
ESEJ „Jabłko Olgi, stopy Dawida” to w bibliografii Marka Bieńczyka niby nic nowego. Powracają tu te same problemy i zainteresowania, wypracowany styl i wielokrotnie udowodnione już erudycja, fascynujące skojarzenia i wyśmienite frazy. A jednak – to „niby nic nowego” to jak dotąd najlepsza książka w dorobku pisarza. „Jabłko...” jest jak współczesna biblioteka aleksandryjska. Teraźniejszość wynika w niej z przeszłości, dziś jest efektem wczoraj i przedwczoraj, człowiek – sumą doświadczeń własnych i innych. Krzyżują się tu sfery tak różne, że właściwie trudno uwierzyć w istnienie powiązań między nimi. Bo co może mieć wspólnego gest Kozakiewicza, dokrętka Alaina Resnais’go, smak jabłka, tusza matki, Santorka, pochód w Rio de Janeiro i „W poszukiwaniu straconego czasu”? A jednak Bieńczyk znajduje wspólny mianownik w porywających wywodach o gestach („nie ma nowych gestów”) i ruchu („Trzeba uciekać!” – krzyczał Tołstoj na łożu śmierci), melancholii i idylli, cywilizacji i Republice Nie Tutaj. Ta ostatnia jest dla autora miejscem samotnią. To w niej, którą charakteryzuje swobodny bezczas i brak współrzędnych geograficznych, chowa się przed ludźmi, jednocześnie wiedząc, że bez innych by nie istniała („dobrze, że wciąż istnieje koniec świata”). Chociaż liczba odwołań jest ogromna, czytelnik nie jest nimi przytłoczony. Bieńczyk pisze konkretnie i zrozumiale, szanując odbiorcę i to, jak bardzo zasypywany jest informacjami we współczesnym świecie. Autor, zamiast popisywać się znajomością anegdot, kontekstów i odniesień, zręcznie między nimi lawiruje, dając nam możliwość zagłębienia się we wnętrzu jego samego, zapoznania się po części tylko z biografią, częściej z jego kulturową anatomią, a także zajrzenia w głąb nas samych. Smaku „Jabłka...” nie da się zapomnieć.

Artur Zaborski

Jabłko Olgi, stopy Dawida | Marek Bieńczyk | Wielka Litera 2015
PROZA „Szyfr” to być może najdziwniejszy thriller, jaki przeczytacie w tym roku. Raz – że chiński. Dwa – że o matematyce. Trzy – że mocno metafizyczny. Mai Jia w swojej debiutanckiej książce nie stawia ani na suspens, ani nawet na zawiłą polityczną intrygę. To właściwie mało powiedziane: „Szyfr” po prostu nie jest żadnym thrillerem, przynajmniej w tradycyjnym sensie. To zapis prywatnego śledztwa bezimiennego narratora w sprawie losów niejakiego Rong Jinzhena, geniusza kryptologii, w latach 50. i 60. zeszłego wieku pracownika Jednostki 701 zajmującej się kontrwywiadem i łamaniem szyfrów. Rong Jinzhen to trochę chiński Alan Turing, a trochę John Nash – matematyk obdarzony fenomenalną intuicją, postrzegający świat liczb jako rodzaj poezji, w życiu codziennym zaś wycofany, autystyczny milczek. Narrator, a za nim i sam Mai Jia, skupia się na relacji, jaka połączyła Ronga z jego mentorem, polsko-żydowskim profesorem Liseiwiczem (takie nazwisko konsekwentnie pojawia się w książce), uciekinierem z ogarniętej wojną Europy – nie zdradzając zbyt wiele, mogę wyjawić, że są oni w tej powieści zarówno przyjaciółmi, jak i rywalami, zaplątanymi nie tylko w wojnę wywiadów, lecz także w osobistą, obsesyjną rywalizację.
Tym, co najbardziej interesuje autora „Szyfru”, nie jest ani sama kryptologia, ani owa wojna wywiadów, lecz coś na kształt psychologii, a może nawet teologii matematyki – na pewnym etapie staje się tu jasne, że łamanie szyfrów jest w istocie dekodowaniem Boga. Od tego już ledwie krok do rozwiązania zagadki rzeczywistości albo, co dużo pewniejsze, do szaleństwa. Jeśli więc „Szyfr” jest thrillerem, to przede wszystkim (miejscami trochę zbyt rozwlekłym) thrillerem metafizycznym. Czego po pragmatycznych Chińczykach raczej się nie spodziewaliśmy.

Piotr Kofta

Szyfr | Mai Jia | przeł. Alicja Siewior-Kuś | Prószyński i S-ka 2015