Tak jak Fellini budował na planie filmowym drugi Rzym, tak i ja mogę skonstruować własną wersję przeszłości. Jest w tym coś z zabawy – deklaruje znakomity angielski pisarz Andrew Miller
Powieści Andrew Millera, „Oczyszczenie” i „Przemyślny ból”, ukazały się nakładem Wydawnictwa Znak Litera Nova w przekładzie Michała Kłobukowskiego / Dziennik Gazeta Prawna
Dziennik Gazeta Prawna
W„Oczyszczeniu” Miller badał XVIII-wieczne marzenia o pozbyciu się balastu starego świata. W debiutanckim, nagrodzonym m.in. prestiżową nagrodą IMPAC „Przemyślnym bólu” przypatruje się karierze oświeceniowego geniusza chirurgii, Jamesa Dyera, człowieka, który osiąga mistrzostwo w swoim zawodzie, ponieważ nie jest zdolny do odczuwania cierpienia. Oświecenie wydaje się fascynować Millera – nie tylko jako przełomowa epoka, ale też pole do literackich eksperymentów.
Czym jest XVIII stulecie dla pana osobiście?
Po pierwsze, dorastałem w Bath, w mieście, którego XVIII-wieczne centrum pozostało praktycznie niezmienione do dziś, i bardzo lubiłem spacerować jego ulicami. Mieszkaliśmy, nawiasem mówiąc, w domu zbudowanym w 1790 roku. Ale jest jeszcze inna sprawa: XVIII wiek wydaje nam się wprawdzie odległy w czasie, lecz nie wywołuje jednocześnie poczucia obcości. Nie jest to odległość niemożliwa do pokonania, ponieważ dość łatwo możemy odnaleźć liczne połączenia między naszymi czasami a tamtą epoką: tkwią w niej korzenie nowoczesności.
Zgodnie z tym punktem widzenia napisanie powieści osadzonej w średniowieczu byłoby trudniejsze?
Przede wszystkim byłoby to całkiem odmienne zadanie, choćby przez wzgląd na religię – jej kluczowy wpływ na strukturę umysłów średniowiecznych kobiet i mężczyzn. Przekonujące odtworzenie tego stanu rzeczy jest dla nas niezmiernie trudne. Ów wpływ w XVIII wieku, w kulturze Zachodu naturalnie, był już dużo mniejszy. A jeszcze 100 lat wcześniej religijna motywacja twardo towarzyszyła codziennemu życiu większości ludzi, ich wielkim i małym sprawom. Zastanawia mnie ta przemiana, ten proces stawania się współczesnego człowieka. Z jednej strony mamy wtedy narodziny nauki, nie tylko jako filozofii, ale też racjonalnej praktyki działania, z drugiej jawną i nieskrępowaną wiarę w magię. Gdzieś między tymi biegunami wytwarza się interesujące napięcie. Wydaje mi się, jestem tego nawet pewien, że ludzie tamtych czasów czuli to napięcie, ono ich niepokoiło i napędzało – mówili o sobie, że są nowocześni, ich rodzice i dziadkowie wywodzili się jednak z całkiem innej epoki, spoglądającej wstecz, odwołującej się do średniowiecza albo nawet do ery przedchrześcijańskiej.
A jaka jest pana opinia na temat Oświecenia? Krytyczna czy pozytywna?
Jest ambiwalentna – tylko to możesz zrobić wobec tak złożonego zjawiska jak Oświecenie. Pamiętam, że kiedy ukazał się „Przemyślny ból”, pewien amerykański krytyk napisał, że Andrew Miller mocno uderza w Oświecenie. Nonsens! Oświecenie zaprojektowało naszą teraźniejszość, wynalazło rozum, pojęło, czym jest istota ludzka. Oczywiście częścią tej spuścizny jest też myślenie utopijne, pragnące zaprojektować idealny świat, jak również nieco złowieszcze przekonanie, że możemy dowiedzieć się wszystkiego i nad wszystkim zapanować.
Krytycy Oświecenia twierdzą, że da się poprowadzić prostą linię od ówczesnych rewolucyjnych utopii ku XX-wiecznym obozom koncentracyjnym.
Wydaje mi się, że w porównaniu z innymi przyczynami powstania obozów koncentracyjnych Oświecenie wypada całkiem niewinnie. Ale bez wątpienia rewolucje mają w sobie coś z szaleństwa – prowadzą do utraty stabilności, do zagubienia społecznego zaufania. W takich okolicznościach życie uratuje ci jedynie amoralna lojalność, a okrucieństwo może uchodzić za cnotę. Tyle że ta zasada nie odnosi się wyłącznie do rewolucji francuskiej, wystarczy spojrzeć na przerażającą sytuację w dzisiejszej Syrii.
Czy jednak nie jest tak, że idee Oświecenia były po prostu kolejnym wcieleniem mesjanistycznej religii?
To miałem właśnie na myśli, kiedy wspominałem o złożoności tego zjawiska – w końcu mówimy o czymś stworzonym przez ludzi, a ludzie bywają różni. Z jednej strony mamy fenomenalną świecką encyklopedię, z drugiej pompatyczne świątynie rozumu. Spójrzmy na kwestię dominacji Kościoła czy Kościołów: Oświecenie wysadziło Kościół z siodła, zdjęło jego jarzmo ze społeczeństw Zachodu, które mogły wreszcie powiedzieć o sobie: otwieramy umysły i zaczynamy myśleć na własny rachunek. I to był kluczowy moment dla całego procesu modernizacji. Niemniej w czasie rewolucji francuskiej doprowadziło to do masowych mordów popełnianych na Bogu ducha winnych księżach z prowincjonalnych parafii, do wyrzynania całych zakonów. I mówimy tu o tym samym zdarzeniu widzianym z różnych stron. Nie zmienia to jednak bezspornego faktu: Oświecenie było eksplozją ludzkiej kreatywności, postawiło nas przed tym, co nieznane, zasiało wątpliwości i pozwoliło przełamać lęk.
Jaka jest różnica między pisaniem powieści historycznej a pisaniem powieści dziejących się tu i teraz? Pomijam tu techniczne sprawy związane ze zbieraniem informacji.
Ta różnica nie jest zbyt duża, a przynajmniej ja jej nie odczuwam zbyt dotkliwie. Myślę, że tym, co lubię w pisaniu prozy historycznej, jest pewna doza wolności. Tak jak Fellini budował na planie filmowym drugi Rzym, tak i ja mogę skonstruować własną wersję przeszłości. Jest w tym coś z zabawy. Mam świadomość, że czytelnicy są uważni i lubią wytykać nieścisłości, a w czasach internetu dotarcie do pewnych informacji zajmuje im dosłownie chwilę, ale tak czy inaczej znajduję w tym przyjemność. Dobrze jest przeplatać pracę nad przeszłością z pracą nad teraźniejszością – chwalę sobie, że mogę uciec od dnia dzisiejszego do roku 1750, a potem z ulgą wrócić do swoich czasów, do epoki supermarketów, taksówek i hotelowych lobby. Powieściopisarze często czują coś w rodzaju społecznej odpowiedzialności, misji podejmowania wielkich problemów współczesności, podążania tropem prasowych tytułów i czerwonych pasków przesuwających się na ekranach telewizorów, ale to trochę trudne w realizacji: napisanie powieści zajmuje często parę lat, a po tych paru latach nikt już nie wie, o czym właściwie mówisz, bo tytuły i paski krzyczą już na całkiem inne tematy. W ogóle nie urządza mnie sytuacja, w której ktoś oczekiwałby ode mnie tego rodzaju zaangażowania. Lubię powieści za to, że można w nich oddawać różnorodny świat materii, emocji i ludzkich losów, a nie za to, że trzymają rękę na pulsie. Wychowywałem się w Wielkiej Brytanii lat 70. i 80., więc moim jedynymi tematami miałyby być rządy Margaret Thatcher, zbrojenia, strajki górników i wojna o Falklandy? Owszem, to ciekawe, ale nie aż tak, żebym czuł się zobligowany o tym pisać. Może gdybym urodził się, na przykład, w Polsce, byłoby inaczej.
Akurat w Wielkiej Brytanii, czy nawet szerzej, w świecie anglojęzycznym, powieść historyczna ma się dziś znakomicie. Dlaczego?
To właściwie nic nowego. Pamiętam, że w okresie dorastania zaczytywałem się prozą historyczną – podobało mi się, że różne oswojone i znane elementy rzeczywistości były kiedyś poskładane w całkiem odmiennych konfiguracjach. Mam wrażenie, że trwałość tej tradycji ma głęboki związek z brytyjskością jako taką, z tym, jak funkcjonuje brytyjska wyobraźnia, wyćwiczona w ciekawości innych czasów i miejsc, unikająca za to często owych wspomnianych wcześniej społecznych obciążeń i zobowiązań. Towarzyszy temu głód opowieści i rozrywki. Nagrodę Bookera może dostać z równym prawdopodobieństwem powieść współczesna, jak i fikcja bazująca na dość odległej historii, o czym najlepiej świadczy przykład Hilary Mantel (pisarka specjalizująca się powieściach historycznych, dostała Bookera dwukrotnie, w 2009 i 2012 roku – przyp. red.). Kiedy teraz myślę o sukcesach brytyjskiej prozy historycznej, przychodzi mi do głowy jeszcze jedno: teraźniejszość ma to do siebie, że nie daje komfortu spojrzenia z lotu ptaka, nie pozwala na szeroką perspektywę, bo jest skomplikowana ponad wszelką możliwość pojmowania – a współczesne media nadające na milionie kanałów 24 godziny na dobę nie ułatwiają zadania. Upływający czas wygładza kanty, to jest właśnie ten czas, który był nam potrzebny, żebyśmy mogli zrozumieć, co się właściwie wydarzyło, i przedstawić to w jakiejś klarownej formie. Ponadto kiedyś świat był mniejszy – w 1750 roku było nas jakieś 750 milionów, teraz 10 razy więcej. Może więc traktujemy literackie spoglądanie w przeszłość jako pewien szczególny rodzaj teatru, w którym postaci nie są po prostu częścią rozmazanego tłumu, ale zdają się bardziej spójne, bardziej wyraziste, jaśniej określone w tym, czego pragną. Choćby dlatego, że mają więcej miejsca na siebie i swoje plany.
Jednym z głównych tematów „Przemyślnego bólu” jest cierpienie. Dlaczego James Dyer, główny bohater powieści, który nie posiada zdolności odczuwania bólu, w pewnym sensie nie jest do końca człowiekiem?
To dość proste – jeśli chcesz być pełnoprawnym członkiem ludzkiej społeczności, powinieneś móc uczestniczyć w tym, co wspólne, powszechne, czyli również w doświadczeniu bólu i cierpienia. W innym przypadku jesteś, chcąc nie chcąc, wyrzutkiem. Wiele z tego, co nas kształtuje, wiąże się z odczuwaniem bólu i strategiami jego unikania. Również empatia, współczucie i litość. Muszę jednak podkreślić, że nie starałem się pisać o tajnikach rzeczywistej przypadłości, jaką byłaby patologiczna niewrażliwość na ból – mój bohater jest raczej postacią z baśni.
To właśnie mnie zafrapowało, kiedy czytałem pańską powieść – jej dalekie pokrewieństwo z „Królową Śniegu” Hansa Christiana Andersena. Zdawał pan sobie z sprawę z tego powinowactwa?
To ciekawe, co pan mówi. Nie, nie planowałem tego. Ale z baśniami tak bywa – nasiąkamy nimi jako dzieci, cała nasza kultura jest nimi przesycona, stanowią więc podświadomą osnowę dla naszych opowieści. Dopiero post factum możesz się zorientować, że w twojej piwnicy znowu wybiła baśń i zalała ci rękopisy. Wracając do Jamesa Dyera, w ogóle nie interesował mnie on jako ewentualny przypadek kliniczny – to, co chciałem zrobić, to wstawić postać o baśniowej konstrukcji do realistycznie odtworzonego świata połowy XVIII wieku i zobaczyć, co z tego wyjdzie.
Ale ten baśniowy wątek kłóci się z wielkim ludzkim marzeniem o świecie bez bólu i cierpienia.
Można powiedzieć, że mamy z bólem złożone relacje. Weźmy pod rozwagę choćby gigantyczny sukces „50 twarzy Greya” (śmiech).
Albo gigantyczny sukces Jezusa Chrystusa.
No właśnie. Oczyszczenie przez cierpienie, i tak dalej. Ale oczywiście nie chciałem napisać książki o bólu, bo gdyby tak było, zrobiłbym to zupełnie inaczej. Chodziło mi raczej o opowiedzenie historii o wydeptywaniu ścieżki do człowieczeństwa. James Dyer jest zimny, pozbawiony uczuć, a przez to tak perfekcyjny w sztuce chirurgii.
Przypomina menedżera z wielkiej korporacji.
Naturalnie. Zresztą reakcje czytelników bywały zaskakujące. „O, mój mąż jest taki sam” – słyszałem na spotkaniach autorskich. „Mój szef to wykapany James Dyer”. Nie spodziewałem się tego. Ale kiedy wymyśliłem Dyera i wrzuciłem go w świat, nie mogłem go ot tak porzucić, nie mogłem mu pozwolić, żeby pozostał taki, jaki był. Dlatego wysłałem go w podróż ku społeczeństwu, otworzyłem mu wszystkie rany, ale też pozwoliłem mu przez chwilę poczuć, czym jest miłość i – co chyba ważniejsze – czym jest przyjaźń.
Kolejnym tematem, który porusza pan w swoich powieściach – zarówno w „Przemyślnym bólu”, jak i w „Oczyszczeniu” – jest kwestia ludzkiej świadomości.
Zastanawiało mnie, na ile w ogóle rozumiemy to, co robimy i kim jesteśmy. Moi bohaterowie często działają bezrefleksyjnie, nie zdając sobie jasno sprawy z tego, co czynią. Wydaje mi się, że moje spojrzenie na tę sprawę da się sprowadzić do takiego oto stwierdzenia: przez większość czasu nie wiemy, co robimy, i nie rozumiemy tego, kim jesteśmy. Poczucie tożsamości jest szalenie kruche, może się w każdej chwili rozpaść i zniknąć albo zostać zastąpione przez całkiem odmienny konstrukt, któremu wciąż będziemy z uporem naklejać etykietkę z napisem „ja”. Wystarczy, że ktoś oberwie mocniej po głowie, jak inżynier Baratte, bohater „Oczyszczenia”. Nasze dumne idee na temat tego, co to znaczy być sobą, być świadomym, okazują się niejednokrotnie mało przydatne, w dodatku ustępują pod byle presją okoliczności. Jak powiedział Mike Tyson: „Każdy ma jakiś plan, dopóki nie dostanie po mordzie”.