W powieściach Kurt Vonnegut z ironicznym uśmiechem na ustach wieszczył apokalipsę. W jego listach nie jest już tak wesoło. Zdarza się.
„Listy” Kurta Vonneguta w opracowaniu Dana Wakefielda i przekładzie Rafała Lisowskiego ukazały się nakładem wydawnictwa Albatros / Dziennik Gazeta Prawna
Ponieważ Kurt Vonnegut lubił się pojawiać na kartach swoich powieści – a nawet uczynił z tego procederu swoistą specialité de la maison – nie mam żadnych oporów, by zrobić tutaj to samo.
W pułapkę zastawioną przez Vonneguta wpadłem w dziwnym roku 1989, kiedy wszystko wokół miało czelność stanąć na głowie. Przyjaciel położył przede mną książkę z kolorową, krzykliwą okładką i powiedział: „Masz, przeczytaj, spodoba ci się”. Było to „Śniadanie mistrzów”, powieść traktująca z grubsza o tym, że wszystko wokół miało czelność stanąć na głowie. Spodobało mi się.
Na tym nie kończą się zasługi przyjaciela w dziedzinie edukowania mojej skromnej osoby – pół roku później sprezentował mi dezodorant. Dezodorant nazywał się Irische Frühling. „Śmiało, wszyscy na tym skorzystamy”, rzekł troskliwie przyjaciel.
Rozsiewając woń irlandzkiej wiosny, z Vonnegutem pod pachą, mogłem swobodnie wkraczać w dorosłość. A przynajmniej sądziłem, że mogę. Każdemu wolno się mylić.
***
To, co pisał Vonnegut, w 1989 roku brzmiało dla mnie jak sygnał z innej planety. Tym bardziej że nie miałem pojęcia, jak wygląda autor – autoportret na ostatniej stronie „Śniadania mistrzów” niewiele wyjaśniał w tej materii. Przyjąłbym do wiadomości nawet to, że przypomina Tralfamadorczyka. „Mają dwie stopy wzrostu, są zieloni i kształtem przypominają gumowe przyssawki używane przez hydraulików do przetykania zlewu”.
Ale gdy zobaczyłem w końcu jego zdjęcie, zdziwiłem się. Był stary, zmęczony i nosił wąsy. Miał tak smutne oczy, że chciało się go pogłaskać. Łączyło nas jednak to, że obaj byliśmy kudłaci. Punkt dla Kurta.
Łapczywie dorwałem się do tych jego książek, które byłem w stanie dorwać – do „Kociej kołyski”, „Rzeźni numer pięć”, „Niech pana Bóg błogosławi, panie Rosewater”. Nie żebym coś z nich zrozumiał, w ogóle nie o to szło.
Vonnegut z dziecięcą dezynwolturą niszczył rozmaite wyobrażenia na temat poważnej literatury, jakie próbowano mi wpoić. Powieść z obrazkami? Proszę bardzo. Rozdziały na trzy linijki tekstu? Voila! Bóbr – t e n bóbr – w towarzystwie amerykańskiej flagi? Jasne. Czerstwe dowcipasy zmiksowane z encyklopedią? Męczeńska śmierć za kradzież zardzewiałego czajnika? Przyjazna, pokojowa religia zbudowana na słodkich kłamstwach? Bierzcie i jedzcie z tego wszyscy.
Kurt Vonnegut na spółkę ze Stanisławem Lemem i Jaroslavem Haškiem nieodwracalnie zepsuł mój mózg.
***
„Tak czy owak, dziś nie przydam się pani ani pani studentom, bo w wieku 84 lat przypominam głównie legwana, nie cierpię podróżować i nie mam nic do powiedzenia. Równie dobrze w moim zastępstwie mógłbym wysłać sztuczne ognie” – odpowiedział Vonnegut, gdy zaproszono go w lutym 2007 roku na gościnne wykłady na Uniwersytecie Cornella. W miesiąc później potknął się na schodach własnego domu, uderzył się w głowę i zapadł w śpiączkę. Zmarł 11 kwietnia.
Być może przyjął to z ulgą, ponieważ twierdził, że żyje stanowczo za długo. „Wszyscy chcielibyśmy umrzeć tak młodo jak F. Scott Fitzgerald, ale się nie udało” – powiedział pewnemu dziennikarzowi. „Nie tylko wszyscy moi współcześni (...) odeszli do raju, ale zniknął już bez śladu kraj, dla którego pisałem” – deklarował w 2004 roku w liście do znajomego ze Szwecji. W roku 2000 omal nie zginął w zaprószonym przez samego siebie pożarze: niedogaszony papieros czy pragnienie śmierci? „Od czasu pożaru nie przeżyłem chyba ani jednego dnia wartego przeżycia i rzygam z nudów we własnym towarzystwie” (list do Roberta Weide’a z 6 lipca 2004 roku).
Ostatnie lata Vonneguta były dość ponure – w zasadzie były też dość groteskowe, gdyby spojrzeć na nie przez pryzmat jego powieści. „83-latek, który dzwoni do kogoś w środku nocy, żeby pogadać, zapewne jest samotny”, pisze Charles J. Shields we wstępie do biografii autora „Slapsticku” (biografia ukaże się w Polsce 1 kwietnia – swoją drogą, trafna data). Vonnegut tkwił w dziwacznym małżeństwie, w którym odgrywał w pewnym sensie rolę więźnia w areszcie domowym. Uciekał, wracał. Składał papiery rozwodowe i je wycofywał. Portretował się w listach jako pustelnik na odludziu. Media traktowały go jako upierdliwego, zrzędliwego dziadunia, który siedzi w kącie przykryty kocykiem i co jakiś czas zgrzyta: „Nasz prezydent jest idiotą!”. To nie miało się tak skończyć. Ale czy mogło się skończyć inaczej?
***
Vonnegut należał do jedynego w swoim rodzaju pokolenia w amerykańskiej literaturze – genialnego pokolenia wojennych rozbitków. Nazwiska mówią wszystko: Joseph Heller, J.D. Salinger, James Jones, Norman Mailer, William Styron – i wielu innych. Mimo to czuł się pariasem w tym zacnym towarzystwie. Pochodził z prowincji, rodzinną fortunę trafił szlag w czasie Wielkiego Kryzysu, brakowało mu wykształcenia, brakowało też publiczności, która byłaby zainteresowana tym, co ma do powiedzenia. W dodatku musiał zarabiać na siebie, żonę i liczne potomstwo. Do trójki własnych dzieci Vonnegutów w 1958 roku doszlusowało trzech synów jego starszej siostry – w odstępie paru godzin siostra zmarła na raka, zaś jej mąż zginął w katastrofie kolejowej „w jedynym pociągu w historii amerykańskiego kolejnictwa, który stoczył się z otwartego mostu zwodzonego”. Zdarza się.
Vonnegut nadrabiał uporem i determinacją. Szczęśliwie przytrafiła mu się w domu święta kobieta, gotowa znosić jego apodyktyczne humory, jego whisky, pall malle, depresje i napady szału, a także wychować w jego imieniu szóstkę nieletnich.
Próby zarobkowania były niejednokrotnie rozpaczliwe: postanowił zostać dilerem Saaba, został z długami i ryzą firmowego papieru listowego. Wymyślił grę planszową, którą wszyscy mieli gdzieś. W redakcji „Sports Illustrated” kazano mu sporządzić artykuł o spłoszonym koniu wyścigowym, który uciekł z toru. „Koń przeskoczył przez pieprzony płot” – napisał po godzinie rozmyślań i poszedł do domu.
Niemniej szczęśliwie przytrafiło mu się również życie w złotej erze czasopism: jedno opowiadanie sprzedane do wysokonakładowego kolorowego periodyku przynosiło dochód półtora raza przewyższający miesięczną pensję, jaką był w stanie wyciągnąć, pracując w dziale PR koncernu General Electric.
A potem szczęśliwie, w 1965 roku, przytrafiła mu się fucha w postaci zaproszenia do prowadzenia zajęć z kreatywnego pisania na Uniwersytecie Iowa. Podchodził do tego sceptycznie – zapytany niedługo po przybyciu na miejsce o to, czy spodziewa się odmiany swego losu, odparł: „Nigdy nie spodziewam się niczego dobrego. Nie spodziewałem się, że zatrudni mnie uniwersytet. Myślałem, że umrę z głodu”. Tymczasem trafił wreszcie, już po czterdziestce, w objęcia literackiej socjety. Nie dość, że uwiódł wszystkich swoim smolistym poczuciem humoru, uroczym nieokrzesaniem i niechlujstwem, pragmatyzmem self-made mana ze Środkowego Wschodu, to jeszcze mógł przez dwa lata nie wracać do domu. „Dla człowieka w moim wieku to lepsze niż przeszczep jąder małpy” – skomentował.
W „Śniadaniu mistrzów” skondensował swoje trudne lata w postaci Kilgore’a Trouta, niedocenionego, zdziczałego autora science fiction, wizjonera, którego teksty skłonne są publikować jedynie magazyny porno, między bobrem a bobrem.
***
A potem szczęśliwie okazało się, że książka, którą próbował napisać od dwóch dekad, ekstrawagancka, metafikcyjna powieść o tym, jak przeżył alianckie naloty dywanowe na Drezno zamknięty w rzeźni ze 150 innymi jeńcami wojennymi, okazała się niespodziewanie kontrkulturowym manifestem, jednym z zaczynów postmodernizmu. I gigantycznym bestsellerem. „W pewnym sensie jestem kaznodzieją. Piszę książki i wyrażam w nich wstręt do ludzi, którym łatwo przychodzi zabijanie i którzy uważają to za coś rozsądnego”.
Co robi kaznodzieja na fali wnoszącej? Oczywiście rozwodzi się i zaczyna nowe życie. Jak również zapuszcza wąsy i hoduje sobie na głowie ptasie gniazdo.
Vonnegut miał jednak świadomość, że to nowe życie przyszło za późno. Cóż z tego, że wygramolił się z getta SF, że stał się bogaty, że wszyscy chcą poznać jego zdanie na dowolny temat. „Śniadania mistrzów” nie lubił, choć świetnie się sprzedało, żadna inna jego późniejsza książka nie dorównała tym, które cenił najwyżej: „Syrenom z Tytana”, „Matce nocy”, „Kociej kołysce” czy „Rzeźni...”. Czuł, że wyczerpał swój potencjał, zanim dotarł na szczyt. Może to i prawda.
***
Istnieją co najmniej dwa rodzaje krzywd, jakie można, samemu się starzejąc, wyrządzić idolom z młodości. Po pierwsze obrazić się na nich, że nie okazali się tak wesołymi, fajnymi, zdystansowanymi facetami bądź dziewczynami, jak to sugerowały ich książki. Po drugie uznać ich twórczość za owoc przemijającej mody tylko dlatego, że owa moda w naszych oczach dawno straciła swoją atrakcyjność.
Nie pamiętam już zapachu irlandzkiej wiosny. A kiedy czytam Vonneguta, nie widzę w nim buntownika na barykadach – widzę humanistę, który zgubił gdzieś wiarę w ludzkość, człowieka rozczarowanego własnym sukcesem, a także zawiedzionego konserwatystę marzącego o pełnych, ciepłych, szczęśliwych rodzinach: ten motyw pojawia się u niego wręcz obsesyjnie, może dlatego, że w jego własnym dzieciństwie zabrakło tego ciepła i wsparcia.
Widzę też Billy’ego Pilgrima, nieudacznego szeregowca z „Rzeźni numer pięć”. „Nie wyglądał wcale na żołnierza. Przypominał raczej złachanego flaminga”.
***
Do córki Nanny, 21 października 1978 roku: „Wyczekiwałem pierwszych dowcipów o polskim papieżu. Dziś usłyszałem trzy: (1) Dokonał pierwszego cudu: sprawił, że ślepy okulał. (2) Jego pierwsza decyzja: rozgrzeszenie Romana Polańskiego. (3) Wszyscy czekają, jaką tapetę wybierze do Kaplicy Sykstyńskiej”.