Iñárritu pysznie ironizuje na temat niedouczonych dziennikarzy, pretensjonalnych diw i aktorów fanatycznie oddanych metodzie Stanisławskiego

Pierwszorzędne studium kabotyństwa i ironiczna biografia herosa, który przegrywa pojedynek z własnym ego. Riggan Thomson – przebrzmiały gwiazdor, wsławiony niegdyś rolą tytułowego superbohatera – desperacko pragnie odzyskać dawny rozgłos. W tym celu porywa się na sceniczną adaptację opowiadania Raymonda Carvera „O czym mówimy, kiedy mówimy o miłości”. Thomson szybko uzmysławia sobie, że ratowanie świata to znacznie łatwiejsza robota niż wystawienie sztuki na Broadwayu. Klęska mężczyzny oznacza jednak także triumf przyglądającego się jego mękom Alejandro Gonzáleza Iñárritu.

Meksykański reżyser z pewnością potrafi wczuć się w położenie swojego bohatera. Autor drapieżnego „Amores Perros” bardzo szybko zamienił się w natrętnego domokrążcę, który zanudzał odbiorców prawdami objawionymi w „21 gramach” i „Babel”. Wbrew pozorom „Birdman” ma jednak sporo wspólnego z poprzednimi dokonaniami reżysera. W nowym filmie – jak zwykle u Iñárritu – bohaterowie pozostają uzależnieni od kaprysów otaczającej rzeczywistości. Różnica polega na tym, że okrutny los wreszcie rozdziawił gębę w szerokim uśmiechu. Przez to „Birdman” świetnie sprawdza się jako środowiskowa satyra. Iñárritu pysznie ironizuje na temat niedouczonych dziennikarzy, pretensjonalnych diw i aktorów fanatycznie oddanych metodzie Stanisławskiego. Najczęstszym obiektem żartów okazuje się, rzecz jasna, Thomson. Mężczyzna zużywa energię na jałowe mocowanie się z Carverem i traci z oczu własne życie, które stanowi modelowy materiał na tragikomedię. Gdy – odziany wyłącznie w szlafrok – bohater defiluje główną ulicą miasta, na swój sposób powtarza przecież marsz Normy Desmond z „Bulwaru Zachodzącego Słońca”.

Trwa ładowanie wpisu

Iñárritu próbuje być dla swojego bohatera jednocześnie okrutny i wyrozumiały. Choć sprawia wrażenie, jakby chciał wymierzyć mu cios w twarz, ostatecznie tylko klepie go po plecach. Dzięki temu postępuje znacznie rozważniej niż David Cronenberg, który w „Mapach gwiazd” z perwersyjną rozkoszą chłostał hollywoodzkich celebrytów. Podczas gdy kanadyjski mistrz został wymownie zignorowany przez kolegów po fachu, Iñárritu urasta do rangi oscarowego faworyta. Meksykańskiego reżysera można oskarżać o zachowawczość, ale jednocześnie trudno odmówić mu trafności spostrzeżeń. Charakteryzujące Thomsona rozchwianie pomiędzy ambicją a próżnością wydaje się właściwe niemal każdemu gwiazdorowi z Fabryki Snów. Dzięki temu „Birdman” pozostaje skazany na sukces, a samo życie z pewnością dopisze mu jeszcze wiele interesujących sequeli.

Birdman | USA 2014 | reżyseria: Alejandro González Iñárritu | dystrybucja: Imperial – Cinepix | czas: 119 min | Recenzja: Piotr Czerkawski | Ocena: 4 / 6