Dwa legendarne filmy François Truffauta – „400 batów” oraz „Jules i Jim” – znów trafiły na ekrany polskich kin studyjnych

François Truffaut był chuliganem o manierach arystokraty. Na szlaku między domem, ulicą a poprawczakiem zawsze niósł pod pachą grube tomiszcze Balzaka. Jedyne w swoim rodzaju połączenie dezynwoltury i wyrafinowania zaprocentowało później w karierze reżysera. Podczas gdy inni twórcy związani z Nową Falą dryfowali najczęściej w stronę hermetyczności lub zapomnienia, Truffaut zawsze potrafił utrzymać się na powierzchni. Gdy umierał na raka w wieku zaledwie 52 lat, był uznawany za jednego z największych filmowców świata. Choć niedawno minęły trzy dekady od jego śmierci, właściwie nic się w tej kwestii zmieniło.

Najszczęśliwsze chwile dzieciństwa młody François spędził u boku babci. Po śmierci seniorki chłopiec dostał się pod skrzydła jędzowatej matki i niewiele od niej sympatyczniejszego ojczyma. Wiele lat później wychłoszcze oboje w słynnych „400 batach”. Zanim jednak Truffaut sięgnął po kamerę, zdążył się w filmie zakochać od pierwszego wejrzenia. Debiut na sali kinowej zaliczył w wieku ośmiu lat, oczywiście w towarzystwie babci. Dziełem, które tak zachwyciło małego chłopca, był „Raj utracony” Abla Gance’a. Tytuł to niefortunny o tyle, że obecny na seansie dzieciak odkrył przecież właśnie schronienie od rozczarowującej rzeczywistości.

Truffaut, w późniejszych latach niepoprawny kobieciarz, pozostał bezwzględnie wierny X muzie. Nieraz udowadniał, że potrafi efektownie bronić jej czci. Anegdota głosi, że pewnego dnia zabrał autostopowicza i zaczął wypytywać go o filmowe fascynacje. Gdy chłopak wyszedł na ignoranta, Truffaut bez zastanowienia kazał mu wysiąść z samochodu. Innym razem, już jako dojrzały mężczyzna, postanowił poznać swego biologicznego ojca. Po miesiącach poszukiwań wynajęta przez reżysera agencja detektywistyczna ustaliła w końcu adres zamieszkania emerytowanego dentysty żydowskiego pochodzenia. Truffaut udał się we wskazane miejsce, ale ostatecznie stchórzył i poszedł do kina na „Gorączkę złota”. Cóż, w jednym z wywiadów powiedział przecież: „Zawsze preferowałem rozmyślanie o życiu niż samo życie”.

Kto wie jednak, jaką drogą ruszyłby ostatecznie Truffaut, gdyby za młodu nie spotkał na swojej drodze przewodnika w postaci Andrégo Bazina. Słynny teoretyk filmu uratował chłopaka od tarapatów i wciągnął za uszy do redakcji „Cahiers du cinéma”. Niepokorny François szybko wyrósł w swoich tekstach na enfant terrible krytyki filmowej. Za pomocą opublikowanego w 1954 roku pamfletu „O pewnej tendencji kina francuskiego” zburzył pomniki wielu dotychczasowych mistrzów kina. Nie było tajemnicą, że wkrótce sam zechce zająć miejsce na cokole. Wykształcone jeszcze na ulicy cechy przywódcze sprawiły, że właśnie François stał się nieformalnym hersztem bandy nowofalowców. Grupa młodych krytyków z „Cahiers…”, która zamieniła w końcu pióro na kamerę wywołała we francuskim kinie prawdziwą rewolucję. Jeszcze w 1958 roku Truffaut, zbuntowany krytyk filmowy, został pozbawiony akredytacji na festiwal w Cannes. Już rok później pojawił się jednak na tej imprezie jako autor „400 batów” i zasłużenie zgarnął nagrodę dla najlepszego reżysera.

Tak oto łobuz zadomowił się na salonach, a przy okazji wprowadził tam także grupkę podejrzanych typów zza oceanu. Zgodnie z założeniami postulowanej przez Truffauta „polityki autorskiej” reżyser urastał do rangi głównego twórcy dzieła filmowego odpowiedzialnego za jego styl, przesłanie i charakter. Reguła ta miała obowiązywać także w Hollywood, a za jednego z największych autorów w historii kina Truffaut uznał Alfreda Hitchcocka. Uzasadnienie tej tezy przyniósł wywiad rzeka „Hitchcock – Truffaut”, który po dziś dzień uważany jest za błyskotliwe kompendium wiedzy o sztuce reżyserii. Truffaut nie tylko promował twórczość innych autorów, lecz potrafił także znakomicie zadbać o własną karierę. Francuskiemu twórcy udało się w pełni zdyskontować sukces „400 batów”. Pełen autobiograficznych odniesień film o trudach dzieciństwa doczekał się udanych kontynuacji. Truffaut co kilka lat ponownie spotykał się z aktorem Jeanem-Pierre’em Léaudem, by odtwarzać kolejne etapy w życiu Antoine’a Doinela. W kolejnych częściach sagi młody paryżanin ze zmiennym szczęściem próbował radzić sobie z dylematami uczuciowymi i wyzwaniami dorosłości. Popełniane przez siebie błędy, a nawet najzwyklejsze świństwa każdorazowo potrafił usprawiedliwić wrodzonym wdziękiem.

Ciepło i wyrozumiałość okazywane Doinelowi szybko stały się wyróżnikami całej twórczości reżysera. W „Strzelajcie do pianisty” Truffaut potrafił rozjaśnić swym poczuciem humoru nawet mroczną intrygę kryminalną. W „Julesie i Jimie” przedstawił wyzbytą perwersji historię urokliwego trójkąta uczuciowego. Za sprawą „Fahrenheita 451” udowodnił natomiast, że namiętność wobec kobiety i miłość do literatury potrafią sprowokować upadek systemu totalitarnego. Charakteryzująca kolejne filmy delikatność nie oznaczała bynajmniej, że ich autorowi brakuje wyrazistości. Prawdziwą próbą charakteru okazał się dla Truffauta rok 1968. Początkowo reżyser był jednym z inicjatorów protestów, których pretekst stanowiło zwolnienie z funkcji dyrektora Filmoteki Francuskiej Henriego Langlois. Wielki znawca kina znacznie słabiej orientował się w księgowości i został odwołany pod zarzutem nadużyć finansowych. Truffaut dopatrzył się w całej sprawie motywów politycznych i namówił kolegów, by stanęli murem za dotychczasowym dyrektorem. Niewinne protesty bardzo szybko zamieniły się w wielką społeczną rewoltę, która jednak nie interesowała już Truffauta. Po osiągnięciu celu i odzyskaniu stanowiska dla Langlois reżyser przestał się już pojawiać na barykadach. Zamiast tego kręcił w Paryżu utrzymane w ostentacyjnie staroświeckiej tonacji „Skradzione pocałunki”, kolejną część przygód Doinela. Decyzja reżysera ściągnęła na niego niechęć bardziej rozpolitykowanych twórców Nowej Fali. Szczególnie ostry przebieg uzyskała scysja z Jeanem-Lukiem Godardem. Truffaut obraził się na dawnego przyjaciela w sposób jak najdosłowniej śmiertelny i nigdy więcej się do niego nie odezwał.

Choć Nowa Fala systematycznie traciła na znaczeniu, jej najważniejszy przedstawiciel wciąż poczynał sobie całkiem nieźle. Kino twórcy „400 batów” stawało się przy tym coraz bardziej różnorodne. Truffautowi udało się na przykład spełnić dziecięce marzenie i stworzyć kilka przewrotnych adaptacji drugorzędnej literatury kryminalnej. W „Syrenie z Missisipi” reżyser zabawił się rolami płciowymi i kobiecą bohaterkę graną przez Catherine Deneuve uczynił postacią bardziej samczą od jej ekranowego partnera. Nieciesząca się sympatią samego Truffauta „Panna młoda w żałobie” po latach stała się natomiast jedną z najważniejszych inspiracji dla „Kill Billa” Quentina Tarantino. Francuski reżyser nie zapominał także o kinofilskiej pasji. W 1973 roku zrealizował „Noc amerykańską” – autotematyczne arcydzieło, reżyserski dziennik dokumentujący frustracje i uniesienia towarzyszące procesowi twórczemu. Choć, inaczej niż mistyczne „Osiem i pół” Felliniego, francuski film zwracał się raczej w stronę nieefektownej codzienności planu filmowego, końcowy efekt okazał się co najmniej równie magiczny. Za scenariusz do „Nocy amerykańskiej” Truffaut otrzymał jedynego w karierze Oscara. Na tym nie koniec jednak jego kontaktów z Hollywood. Nie zwracając uwagi na permanentne kłopoty z opanowaniem angielskiego reżyser przyjął propozycję Stevena Spielberga i zagrał francuskiego naukowca w „Bliskich spotkaniach trzeciego stopnia”.

Po powrocie ze Stanów Truffaut rzucił się w wir pracy. Sprawiał wówczas wrażenie, jakby za wszelką cenę chciał zrealizować dawny plan nakręcenia 30 filmów w karierze i przejścia na emeryturę, podczas której miałby się zająć pisaniem powieści. Niestety, los zadrwił z planów reżysera i zatrzymał licznik na liczbie 25. Podczas pracy nad zamykającym dorobek twórcy „Aby do niedzieli” wcale nie czuć było jednak atmosfery schyłku. Truffautowi spadła niedawno z nieba kolejna gwiazdka – młodziutka Fanny Ardant, która stała się jego życiową partnerką. Choć reżyser wiązał ze swoją muzą wielkie plany zawodowe, nie zdążył ich realizować. Rak mózgu wykończył go kilkanaście miesięcy po postawieniu diagnozy. Umierający twórca dopuszczał do siebie coraz węższy krąg przyjaciół, do którego zaliczał się m.in. Miloš Forman. Czeski reżyser, który zawdzięczał francuskiemu koledze pomoc w realizacji wczesnego arcydzieła „Pali się, moja panno”, do końca wierzył, że Truffaut doczeka premiery jego „Amadeusza”. Niestety, stało się inaczej. Wirtuoz kina powinien być jednak zadowolony z filmu o muzycznym geniuszu. Jeśli nie, możemy być pewni, że napisał w zaświatach zabójczo złośliwą recenzję.