Tadeusz Sobolewski pyta, Maja Komorowska odpowiada. A może pytają oboje – o role, które tak mocno zrosły się z życiem aktorki w ostatnim dwudziestoleciu, że naznaczyły ją na trwałe. Tak jest, kiedy w teatrze gra się o najwyższe stawki

Nie wiem, czy Maja Komorowska tak precyzyjnie to sobie zaplanowała, czy jest to zbieg okoliczności albo siła wyższa. W każdym razie tak się złożyło, kolejne jej książki ukazują się mniej więcej co dekadę. Pierwszą – „31 dni maja” – wydała w roku 1993, dokumentując w niej maj roku 1991. Czynności codzienne, rytm przedstawień w warszawskim Teatrze Współczesnym – grano w tym czasie jej ulubioną „Letycję i lubczyk” Shaffera, gdzie stworzyła wspaniały komediowy duet z Zofią Kucówną – zajęcia w Szkole Teatralnej, spotkania z przyjaciółmi oraz tymi wszystkimi, którzy czekali na jej pomoc. Poza tym wybuchała wiosna i jej obserwowanie sprawiało aktorce niekłamaną, naturalną radość. 31 majowych miniatur poświęciła Komorowska życiu we wszystkich jego wesołych i smutnych aspektach. To była lektura budująca – przywracająca wartość pamięci oraz tym gorzkim chwilom, które koniec końców wychodzą na dobre. Maja Komorowska na ile mogła, na ile było to w ogóle możliwe, pomagała ludziom oswoić cierpienie. Dzięki niej mniej ich bolało. Wiem o tym, bo doświadczyli tego także moi bliscy.

Po 11 latach przyszedł „Pejzaż” – cykl rozmów z Barbarą Osterloff. Tutaj zbliżyły się obie może najmocniej jak się dało do istoty aktorskiego zawodu, z czasem przeistaczającego się w misję albo sposób na życie. Tyle że postrzeganie aktorstwa zaczyna się nie na scenie, a w rodzinnym domu, od najdalszych wspomnień. Liczy się to wszystko, co wokół, co maluje aurę, i to, co pod słowami. Dzięki wnikliwej pracy i ludzkiej uważności Barbary Osterloff Maja Komorowska powiedziała o sobie w „Pejzażu” najwięcej. Zbudowała swój pejzaż – od dzieciństwa w Komorowie, potem teatru Jerzego Grzegorzewskiego, poprzez współpracę z Jerzym Jarockim, Erwinem Axerem, Maciejem Englertem aż do spotkania z Krystianem Lupą w „Wymazywaniu”, gdzie grała Marię i wypowiadała słowa mogące uchodzić za jej nie tylko artystyczne motto – „Nie można pisać samym bólem”.

„Pejzaż” uznałem swego czasu za najważniejszą (obok „Spotkań teatralnych” Tadeusza Łomnickiego) książkę aktora o jego sztuce. Po niej w miesięczniku „Teatr” ukazał się jeszcze jeden wywiad Barbary Osterloff – znowu o Mai Komorowskiej w teatrze Krystiana Lupy. Przyznam, że odebrałem go jako zapowiedź kolejnej książki i ciągle wierzę, że się ukaże. Bowiem trzy dotychczasowe wielkie opowieści Mai Komorowskiej nie zamykają się, dopominają się o dalszy ciąg. Ta, którą właśnie otrzymujemy, idzie na wspak. Stanowi do „Pejzażu” postscriptum, a może lepiej powiedzieć – glosę.

Tadeusz Sobolewski jest wybitnym krytykiem filmowym, na teatr siłą rzeczy patrzy z zewnątrz. Mam wrażenie, że wiem, kiedy zaczęła się jego fascynacja aktorstwem Mai Komorowskiej. Był na widowni „Szczęśliwych dni” Samuela Becketta w Teatrze Dramatycznym w Warszawie. Nie przysięgnę, że go widziałem na premierze, ale prawdopodobnie tak. Spotykałem go za to później. Na pewno na premierze reżyserowanych przez Komorowską jako dyplom w Akademii Teatralnej „Panien z Wilka” Iwaszkiewicza. Chciał być blisko, chłonąć teatr Komorowskiej, a jednocześnie nie zaburzać jego wewnętrznego pulsu, cały czas pozostać taktownym. Pisze w książce, że wracał wielokrotnie na „Szczęśliwe dni”, wspinając się do Sali Mikołajskiej w Dramatycznym, i że wręcz uzależnił się od „Mimo wszystko” Murrela, granym do dziś w Baraku Teatru Współczesnego. „Dziś znowu obejrzałem to przedstawienie” – zaczyna którąś z rozmów z książki. W innym miejscu przyznaje, iż czasem wystarcza mu sama świadomość, że można będzie znów zobaczyć Komorowską w roli Winnie, że „Szczęśliwe dni”, dziś grane od lat dziewiętnastu, wciąż trwają, są.

Fascynacja przerodziła się w kurs Becketta i Sary Bernhardt, lecz oczywiście nie tylko. Sobolewski uśmiecha się, gdy mówi, że Maja Komorowska pozwoliła mu na czas budowania ich wspólnej opowieści zostać jej studentem. Zatem nie mogło skończyć się na teatrze, skoro zarówno Winnie, jak i Sara to postaci, które nie żyją papierowym życiem dramatis personae, ale wchłaniają rzeczywistość. W „Pytaniach, które się nie kończą” obserwujemy z najbliższej odległości przenikanie sztuki i życia, ich wzajemną relację. Widzimy jak pod mikroskopem te chwile, kiedy teatr naznacza życie, i te znacznie częstsze, kiedy od życia można jedynie próbować uciekać na scenę. Własne ludzkie doświadczenia można jednak darować bohaterce, a więc przedstawieniu. Wtedy aktorstwo popłynie w stronę Mai Komorowskiej chyba szczególnie bliską. Stanie się sztuką dawania, dzielenia się z innymi tym, co mamy bardzo cenne.

Podobno podczas prób ostatniego reżyserowanego przez siebie dyplomu, czyli „Szkiców z Dostojewskiego” (a może wcześniej przy „Pannach z Wilka”), Maja Komorowska pokazywała coś studentom, wdrapując się na gimnastyczną drabinkę. Nie utrzymała równowagi, złamała rękę. Tyle że właściwie tego nie zauważyła, w ferworze swoich działań chciała biec dalej. Maja Komorowska to też szaleństwo. I nie od rzeczy mówi się, że wielcy aktorzy przetrwają również w anegdocie.

W tej książce jest ślad szaleństwa Komorowskiej. Praca nad przedstawieniem właściwie nigdy się nie kończy. „Szczęśliwe dni” wyreżyserowane są przez Antoniego Liberę ściśle według partytury Becketta. Wylicza on co do sekundy czas pauz, każe akcentować odpowiednie słowa. I Maja Komorowska trzyma się tych wytycznych, a jednak sprawia, że każdy spektakl jest skrajnie różny. Nasyca się innymi emocjami, bardziej lub mniej nachyla w stronę słońca. Nie da się oczywiście przerobić tego dramatu na optymistyczną nutę, zamienianie kopca, w którym unieruchomiona jest Winnie, na bujany fotel z ciepłym pledem musi zakończyć się klęską. A jednak można na nowo zabarwiać sceniczne życie Winnie, wpływać na jej los. Można za wybawienie uznać jej piosenkę albo to, że ciągle da się wyszczotkować włosy. Za każdym razem, kiedy patrzyłem na Winnie – Komorowską, myślałem sobie, że jest jasna i po jasnej stronie.

Dziś to się potwierdza, gdy czytam „Pytania…”. To książka dla tych, którzy chcą szczegółowo odtworzyć sobie proces konstruowania roli. Chcą wiedzieć, skąd gest, a skąd załamanie głosu. Interesuje ich to, w jaki sposób na scenie wykorzystać własną dyspozycję fizyczną właśnie tego dnia. Można zrozumieć z niej, że to wszystko jest dane i trzeba umieć zrobić z tego użytek. Gdy trzeba, nawet zagrać Winnie z ręką w gipsie.

Rola w „Szczęśliwych dniach” jest arcydziełem, ale po lekturze „Pytań…” nie chcę mówić o niej z pozycji krytyka. Odrzucam również to instrumentarium, myśląc o „Mimo wszystko” – drugim spektaklu – bohaterze książki. Kiedyś patrzyłem na to niewielkie przedstawienie Waldemara Śmigasiewicza, wyodrębniając z niego Sarę Bernhardt Mai Komorowskiej. Na boku zostawiałem tekst, reżyserię, partnera. Teraz wiem, że wszystko jest połączone. Nie byłoby wielkiej roli Komorowskiej bez Wiesława Komasy i Waldemara Śmigasiewicza. W dodatku ten wcale niewybitny tekst Johna Murrela okazał się dla aktorki szczególnie bliski. W nim znalazła myśli, które mogła uznać za własne. Jego sceniczną wersję wzbogaciła własnym doświadczeniem. Właśnie w postaci Sary zamknęła Komorowska wiele swych refleksji na temat starości i odchodzenia. „Starość, jak mi się to przytrafiło” – cytuje zdanie ze sztuki Murrela w jednej z rozmów z Sobolewskim.

„Pytania, które się nie kończą” dostajemy w wyjątkowym momencie. Maja Komorowska zakończyła właśnie wieloletnią pracę ze studentami, wciąż gra „Szczęśliwe dni” i „Mimo wszystko”, nowe role przyjmuje już jednak sporadycznie (wystąpiła w „Sercu, serduszku” Jana Jakuba Kolskiego, pojawi się też w „Sprawiedliwym” Michała Szczerbica). Mawia, że teraz przyszła pora na życie. A jednak nie chcę myśleć o książce z Sobolewskim jako kronice zamkniętego rozdziału. Wciąż czekam na drugi „Pejzaż”. Tym bardziej że Maja Komorowska udowodniła wielokrotnie – mówi o tym w „Pytaniach…” – że najważniejsze jest dotknąć granicy między sztuką a życiem. Tym razem udało jej się dotknąć czasu. A on też jest nieskończonością.