Ogromnym komplementem jest dla nas pytanie, które pojawia się po pokazach „Huby”: czy to aby na pewno nie jest film dokumentalny? – aktorka Joanna Drozda opowiada o współpracy z Anką i Wilhelmem Sasnalami

Co zrobić, by zagrać u Sasnalów?

Zagrać u Krystiana Lupy. Anka i Wilhelm zobaczyli mnie w jego spektaklu „Factory 2” i zaprosili na casting do wcześniejszego projektu. Tak się poznaliśmy i od razu chciało nam się razem pracować.

Przed „Hubą” zagrałaś w ich filmie „Z daleka widok jest piękny”.

Moja bohaterka pada ofiarą patriarchalnego systemu. Samotnie wychowująca dziecko kobieta zostaje zepchnięta na margines – cały świat po porodzie musi zbudować sobie sama, bez udziału i wsparcia mężczyzny. Bardzo dużo o tym rozmawialiśmy, to nie była rola epizodyczna, jednak w dniu premiery „Z daleka widok jest piękny” okazało się, że wątek mojej bohaterki został niemal całkowicie wycięty z filmu.

Dlaczego?

Stał się zbyt konkurencyjny dla pierwszoplanowej historii. Było mi trochę przykro, ale zaraz na bankiecie dowiedziałam się, że temat macierzyństwa jest dla twórców bardzo ważny. Nie chcieli go marginalizować i zawężać do roli i wątku drugoplanowego. Uspokoili mnie, że mają pomysł na nowy film, w którym będzie to temat przewodni.

„Huba” odziera macierzyństwo z tego, co wygodne i wyidealizowane.

Okazało się, że jako rodzice zadajemy sobie podobne pytania, zastanawiamy się też nad istotą macierzyństwa. Mieliśmy potrzebę odarcia tego tematu z biblijnej retoryki, z takich haseł jak „stan błogosławiony” czy „stan święty”. Tak zrodziła się „Huba”.

Trwa ładowanie wpisu

Podobało ci się takie ujęcie tematu?

Tak, było mi bliskie. Jestem jedną z trzech córek. Kobiecość, która musi się w pewnym momencie przeistoczyć w macierzyństwo, to było coś, co oglądałam całe swoje życie. Sama od niedawna jestem matką, więc temat i jego ujęcie były dla mnie istotne.

Jak przygotowywałaś się do roli?

Anka i Wilhelm poprosili mnie, bym spisywała swoje myśli i doświadczenia. Także sny, czyli to, co rodzi się w podświadomości w czasie ciąży i tuż po porodzie. Ja nie miałam problemu z tym, by dzielić się swoimi przemyśleniami, według mnie pierwsze osiem tygodni po narodzinach dziecka to jest szkoła przetrwania. Oczywiście mogę mówić tylko za siebie – dla mnie to było prawie jak powrót do okresu pierwotnego. To czas, w którym uruchomiła się we mnie zwierzęcość. Cywilizacyjność, która na co dzień nas obrasta, pozwala nam nie zauważać naszego zezwierzęcenia. To jest jak instynkt przetrwania, który za sprawą wszelkich dóbr konsumpcyjnych nam się stępia.

By zagrać w tym filmie, musiałaś nie tylko powrócić do pewnych emocji, postanowiłaś też zmienić się fizycznie.

Twórcy poprosili mnie – a w zasadzie bardzo stanowczo mnie spytali – czy nie zechciałabym przytyć do filmu około 12 kilogramów. Tak świeża i czysta – jak twierdzili – mogę osiągnąć szczyty aktorstwa, ale oni potrzebują ciała po implozji. Razem z zapisywaniem myśli szło w parze przygotowanie ciała. Zaczęłam przybierać na wadze, inaczej chodziłam, nabierałam nowych odruchów. Musiałam się ze sobą oswoić, tym bardziej że w filmie pokazuję ciało w całości, a do tego mam dorysowane rozstępy, podmalowane są niedoskonałości skóry.

Co innego być młodą matką, co innego ją zagrać.

W budowaniu tej roli bardzo pomógł mi kostium mojego ciała. Czułam się nierozpoznawalna, przez co miałam większą odwagę, by zagrać tę postać, by się za nią schować. To było ciekawe doświadczenie, także emocjonalnie. Nagle musisz zacząć oglądać siebie nie przez pryzmat tego, czy kochasz albo jak kochasz, ale tego, jak funkcjonujesz, co robisz i po co. Nie chcieliśmy naznaczać tematu macierzyństwa subiektywnie, mówić, czy to jest trudne, czy wzbogacające, raczej pragnęliśmy skupić się na tym zapętlonym zegarze, pewnym w kółko powtarzającym się cyklu zdarzeń, zajęć, zadań. Pamiętałam, że jako matka w tym pierwszym okresie byłam cały czas skupiona na przetrwaniu – jadłam, bo potrzebowałam być silna, za moment przecież miałam karmić, podnosić, chronić. Wykorzystałam to dla mojej bohaterki. Ona idzie zresztą dalej. Nie myśli, że przytyje albo że to nie jest zdrowe – jej podstawową funkcją stała się funkcja żywiciela, który karmi hubę.

W filmie partneruje ci naturszczyk Jerzy Gajlikowski. Żyjecie wspólnie we trójkę w małym mieszkaniu w Tarnowie, nie wiadomo, co was łączy.

Jednym z pierwszych haseł, które zaintrygowały mnie w kontekście „Huby”, było: święta rodzina à rebours. Twórcy odbierali znanym z pewnego układu postaciom ich wygodne funkcje, znaczenia i przesłanie. Jest mężczyzna, który pewnie dostaje informacje: zaopiekuj się tą kobietą i jej dzieckiem, ale u Sasnalów to są trzy autonomiczne byty powiązane jedynie koniecznością.

Nie ideą.

Bywamy zredukowani do naszych potrzeb, ale nie chcemy tego zauważać. Dla granej przeze mnie kobiety dziecko jest hubą, z kolei ona staje się hubą dla starego mężczyzny.

Jak wyglądał scenariusz do filmu rozegranego prawie bez słów?

Był bardzo poetycki, ale zawierał podział na sceny, intencje postaci były jasne, więc to był tekst klarowny i zajmujący, tyle że jego zapis nie był klasyczny. Dla mnie to stanowiło kolejną zaletę całej współpracy, podobnie jak fakt, że twórcy nie ukończyli żadnej szkoły filmowej. Dzięki temu nie mają wyuczonego sposobu rozmowy z aktorem, prowadzenia aktora, kodu narracji czy tworzenia scen. To jest wspaniałe, bo nagle w zalewie dość podobnych propozycji i wizji kina widzisz inne spojrzenie. Myślę, że twórcy „Huby” są wojerystami. Lubią podglądać świat. Ogromnym komplementem jest dla nas pytanie, które pojawia się po pokazach „Huby”: czy to aby na pewno nie jest film dokumentalny? To się udało, bo nim weszliśmy na plan, mieliśmy wszystko przeanalizowane. Dla mnie okres rozpoczęcia zdjęć oznaczał koniec wątpliwości – to było bardzo mocne wejście w rzeczywistość Mościc i istnienie w historii.

Grałaś czy byłaś?

Hasło „grasz” nie musi oznaczać: „Musisz przestać grać i być sobą”. Oznacza raczej: „Próbujesz opowiedzieć więcej, niż w tej scenie jest opowiedziane”. I to jest coś, czego Anka i Wilhelm nie lubią w kinie fabularnym. Drażni ich to, że nie traktuje się widza jak inteligentnego partnera, ale tłumaczy mu się, o czym jest dana scena. Często aktor ma niedosyt, czuje, że nie dał z siebie wszystkiego, więc zaczyna kombinować. Sasnalowie też tego nie lubią. Ten plan był o tyle trudny, że musiałam wchodzić w konkretne stany i zostawać w nich na długo, a przy tym nie mogłam sobie tego ułatwić – spojrzeniem, gestem czy ustawieniem wobec kamery. To była trudność. Wiele nas kosztował ten film, ale nie wstydzimy się tego. Mam nadzieję, że czuć w „Hubie” to, że Anka i Wilhelm nie boją się siebie i swoich myśli. Nie boją się również na pewnym etapie pytać aktora o zdanie, co jest cenne, ale nie takie częste w tym zawodzie. Są otwarci na dialog, nie obawiają się powiedzieć: „Aśka, przerwijmy, strasznie kłamiesz w tej scenie”. Bo kiedy Wilhelm włącza kamerę, wszystko jest jasne – od razu wiadomo, dla kogo to się dzieje.

Jak dzisiaj myślisz o „Hubie”?

„Huba” poraziła mnie swoją ciszą i wsobnością. Oglądałam film po raz pierwszy niemal jak thriller. Znałam fabułę, a miałam obawę, co ci ludzie na ekranie za moment sobie zrobią. To mnie przeraziło. Uzmysłowiłam sobie, jak daleko jesteśmy od samych siebie. Wyjście do drugiego człowieka i próba porozumienia są prawie niemożliwe. Dziś ważne dla mnie jest to, jaki mam kontakt z samą sobą. Zdałam sobie sprawę, jak żyjąc na co dzień w bardzo ucywilizowanym świecie, nie zajmuję się sobą, nie mam świadomości siebie i tego, co się dzieje wokół. Dzięki „Hubie” popatrzyłam również na macierzyństwo w inny sposób. Zobaczyłam, jak wiele rzeczy robię instynktownie, o które bym siebie nie podejrzewała. Ważne są korzenie, ale te pierwotne. Film jest mikrokosmosem. Zauważyłam, jak jest cichy. Usłyszałam dźwięk, który mnie otacza – jego brak lub nadmiar. Żyjemy w świecie, w którym wszystkiego jest za dużo. I nie umiemy sobie z tym poradzić.