Marcin Przybylski i jego aktorzy nie próbują w Teatrze Narodowym udawać amerykańskiego pieśniarza, śpiewać jak on. Na bazie jego songów piszą własną historię równoległą

Gdy sięgam po którąkolwiek z płyt Toma Waitsa, wiem, że za chwilę przeniosę się w jego świat – całkiem osobny i absolutnie niepodrabialny. Podobnie było, gdy przed laty oglądałem jego jedyny warszawski koncert. Waits nie śpiewał w jakimś niewielkim klubie, w oparach whisky i w papierosowym dymie. Koncert odbywał się w Sali Kongresowej Pałacu Kultury – Waits w gmachu imienia Stalina to samo w sobie było absurdalne. A jednak artyście udało się zamienić wielką scenę przywykłą do zupełnie innych wokalistów w knajpiany podest tylko z fortepianem. Światło wykroiło z niej jedynie niewielki kwadrat, wszystko inne utonęło w ciemności. A sam Tom stał przed mikrofonem w znoszonym garniturze i kapelusiku, pod stopami miał kurz, który wzbijał, tupiąc nogami w rytm muzyki. Czasem też wyrzucał w powietrze garście błyszczących konfetti. To był teatr – jeden z najwspanialszych, jakie zdarzyło mi się oglądać.

Wakar: W Teatrze Dramatycznym Sartre w pełnym blasku. Szekspir tandetny>>

Tego bez Waitsa nie da się powtórzyć. Nie da się zagrać autora „Black Rider” w skali jeden do jednego, zaśpiewać jego głosem, powtórzyć połamanych gestów, tak samo zabarwić spojrzenia. Marcin Przybylski o tym wie, bo z twórczością artysty mierzy się nie po raz pierwszy. Poprzednio robił to ze studentami warszawskiej Akademii Teatralnej w spektaklu „Moulin Noir”, granym z powodzeniem w Teatrze Współczesnym. Tam wszakże zestawiał piosenki Waitsa z dorobkiem Nicka Cave’a i Martyna Jacquesa z grupy The Tiger Lillies. Było ostro, chwilami perwersyjnie, czasem mrocznie i groteskowo, w końcu rzecz nosiła podtytuł „antyrewia”. Gdy gra się tylko Waitsa, trzeba poszukać innego tonu. Wejść w ten świat głębiej, poszukać w sobie smutnego klauna. Uśmiech pokryć melancholią.

"Taniec Albatrosa" na scenie Teatru Współczesnego w Warszawie od 7 listopada>>

Przybylski o tym wszystkim wie, dlatego na najmniejszej scenie Narodowego – Studio – tworzy wobec Waitsa opowieść równoległą, jest przy Waitsie albo obok Waitsa. Na może nadto zagraconej scenie spory tłumek ludzi. Przechodzą tędy tylko albo zostają na dłużej. Często pokraczni, a jednak jakoś nam bliscy. Przybylski sam wciela się w narratora, radiowego machera, co chce powołać do życia ansambl na wzór słynnego Buena Vista Social Club. Mają go stworzyć weterani, ludzie mocno przez życie pokiereszowani, często powykrzywiani i groteskowi. Opowiadają poprzez pieśni Waitsa także swoje historie. Jego świat staje się ich światem. Nie traktują ich jednak do końca serio, bo wiedzą, że cechą sztuki amerykańskiego artysty jest dystans do rzeczywistości i ostra autoironia. I nie próbują go naśladować, ale znajdują zwykle dla tych piosenek własny ton. „Fortepian pijany” nie chce odwzorowywać biografii Toma Waitsa, otrzymujemy tylko subiektywny wybór jego utworów w świetnych tłumaczeniach Romana Kołakowskiego, równie dobrze pewnie sam Marcin Przybylski mógłby zaproponować zestaw alternatywny. Autorzy widowiska bawią się raczej nie życiem swego bohatera, a zbudowanym wokół niego mitem. Przytaczają jego fragmenty, jak choćby słynną historię o narodzinach w taksówce już z pokaźnym zarostem. Waits pojawia się nawet na scenie w odbiciu Roberta Jarocińskiego, który bawi się jego twarzą, przerysowuje jego ruchy i gesty. Waitsa jednak nie gra, a tylko próbuje narysować punkt odniesienia.

Argentyński Gombrowicz gościnnie na Scenie Przodownik>>

Sukces spektaklu w Narodowym opiera się na dwóch pokoleniach aktorów. Mamy na scenie Annę Chodakowską (wspaniałe wykonanie „Burbon mnie wypełnia”), Wiesławę Niemyską (równie dobre „Kołysanki”), wzruszającego Jerzego Łapińskiego, bawiących się swymi głosami oraz wizerunkami Waldemara Kownackiego i Jacka Różańskiego. Są to aktorzy Jerzego Grzegorzewskiego, na trwałe wpisani w jego inscenizacje. Tym razem bawią się upadłym światem wyrzutków od Waitsa, w jego songach znajdują bliską Grzegorzewskiemu groteskę, humor i wyczucie formy. I wchodzą w nie bez oporów, bawią się własnymi scenicznymi kreacjami, bywają wobec siebie okrutnie ironiczni. I wreszcie oddychają pełną piersią. Jedna z aktorek powiedziała mi po premierze, że duch Grzegorzewskiego unosił się nad tym przedsięwzięciem. To zasługa Marcina Przybylskiego.

Pomiędzy dwiema aktorskimi generacjami są świetnie śpiewający Monika Dryl i Mateusz Rusin, a poza nią jest w „Fortepianie pijanym” grono debiutantów lub prawie debiutantów. Paulina Szostak, Paulina Korthals, Anna Markowicz i Karol Dziuba radzą sobie bardzo dobrze. Najlepiej zapamiętałem Dziubę. Niedawno był Myszkinem w dyplomowych „Szkicach z Dostojewskiego” Mai Komorowskiej, tym razem pokazuje zupełnie inny temperament. Duża skala możliwości.

Fortepian pijany | według twórczości Toma Waitsa | reżyseria: Marcin Przybylski | Teatr Narodowy w Warszawie | Recenzja: Jacek Wakar | Ocena: 5 / 6