Musiałem zrobić film niemożliwy do nakręcenia – mówi Andreas Johnsen, reżyser dokumentu „Podejrzany Ai Weiwei”

Twoje dokumenty często opowiadają o łamaniu praw człowieka, lecz także o artystach prześladowanych przez władze. Dokument o Ai Weiweiu łączy oba tematy. Czy to było powodem, że zdecydowałeś się o nim opowiedzieć?

Od 2009 roku chciałem zrobić film o Ai Weiweiu, a jeszcze pięć, sześć lat wcześniej postanowiłem, że zrobię film o współczesnym chińskim społeczeństwie. Ai Weiwei, jako komentator chińskiej codzienności, wydał mi się idealnym bohaterem. Jest aktywistą zaangażowanym w rozmaite społeczne akcje i artystą, którego sztuka przemawia do ludzi. To perfekcyjne połączenie. Zadzwoniłem do niego w 2009 roku, pierwsze zdjęcia kręciłem rok później, gdy jeszcze nikt nie wiedział, że w 2011 roku władze dosłownie go porwą, zamkną w odosobnieniu, potem wytoczą mu proces i umieszczą w areszcie domowym.

Czy Ai Weiwei łatwo zaakceptował twój pomysł? W jednym z wywiadów wspominałeś, że na początku nie był wcale zainteresowany realizacją tego dokumentu. Jak udało ci się go przekonać?

To trwało jakieś sześć miesięcy, zanim się zgodził. Ale tak naprawdę było całkiem proste: poprosiłem przyjaciela, który jechał do Chin, by przekazał Ai Weiweiowi paczkę ode mnie. Było w niej kilka moich wcześniejszych filmów na DVD, wśród nich bardzo polityczny dokument „Murder: The Pact”, który zrealizowałem w Nikaragui, o prawach kobiet, zwłaszcza prawie do aborcji. Z tego, co wiem, był pokazywany także w Polsce (pod tytułem „Nikaragua bez aborcji”, pokazywał go Planete+ – red.). W internecie można go zobaczyć tutaj: http://www.cultureunplugged. com/documentary/watch-online/ play/4504/Murder. W każdym razie Ai Weiwei był pod wrażeniem, myślę, że poczuł jakąś więź ze mną i sposobem, w jaki pracuję, więc się zgodził.

On sam jest filmowcem. Czy próbował w jakiś sposób ingerować w twoją pracę?

W przypadku dokumentu o takim artyście to musi być jakiś rodzaj współpracy. I wszystkie działania, jakie Ai Weiwei podejmował, gdy miałem włączoną kamerę, sprawiały, że stawał się niejako współreżyserem filmu. Ale nigdy nie dawał mi żadnych bezpośrednich wskazówek, nie narzucał żadnych limitów, nie mówił, co mogę robić, a czego nie. Gdy zbliżaliśmy się do końca zdjęć, powiedział, że szanuje mnie jako artystę i żebym robił ten film tak, jak tylko chcę. A gdy pokazałem mu gotowy materiał, rozmawialiśmy o wielu szczegółach, ale nie prosił, bym cokolwiek zmienił.

A nie próbował cię w jakiś sposób testować? Nie miałeś wrażenia, że realizując ten dokument, w pewnym momencie stałeś się częścią jego kolejnego projektu artystycznego?

Och, zdecydowanie testował mnie przez cały czas. Ale to nie było świadome, zaplanowane działanie. Raczej instynktowny sposób sprawdzania, czy może mi zaufać.

W jednej ze scen filmujecie wraz z Ai Weiweiem agentów służby bezpieczeństwa, którzy nieustannie go śledzą. A czy chińska policja próbowała w jakiś sposób wpłynąć na to, co robisz? Z pewnością mieli świadomość, że bywasz w Chinach często.

Szczerze mówiąc, nie mam najmniejszego pojęcia, co wiedzieli o moim projekcie i czy w ogóle coś o nim wiedzieli. Nie kontaktowali się ze mną, nie wzywali na przesłuchania, nie utrudniali wjazdu do Chin w czasie realizacji zdjęć ani po ich zakończeniu. Oczywiście w jakiś sposób mieli nad całym procesem kontrolę, przecież mi nie wolno było oficjalnie nakręcić filmu o Ai Weiweiu, to narzucało pewne ograniczenia i sprawiło, że nie mogłem zrobić tego dokumentu tak, jakbym naprawdę chciał. Cały czas musiałem kombinować, szukać nowych rozwiązań, nowych pomysłów, żeby zrobić film niemożliwy do nakręcenia.

Polski plakat do „Podejrzanego Ai Weiweia” jest taki sam jak oryginalny: pokazuje artystę stojącego nago na placu Tiananmen. Wiem, że Amerykanie ten plakat ocenzurowali, co jest szczególnie zabawne w kontekście dokumentu o artyście zmagającym się z cenzurą i rządowym nadzorem. Miałeś w związku z filmem i plakatem jeszcze jakieś trudności?

Myślę, że w ogóle jest globalny problem z cenzurą. Facebook, iTunes i inne serwisy internetowe często cenzurują nagość, bo interpretują ją prostacko jako pornografię. W przypadku Weiweia to rzeczywiście zabawny paradoks, bo dokładnie o to samo oskarżyły go kiedyś chińskie władze, nazywając pornografią zdjęcie, na którym artysta pozował nago z czterema kobietami. Dzieło sztuki znalazło się wtedy na cenzurowanym. Ale poza sprawą z plakatem nie miałem żadnych problemów: film podobał się ludziom na całym świecie i to fantastyczne doświadczenie obserwować, jak inspiruje ludzi i prowokuje ich do dyskusji.

Z oczywistych względów film nie może zostać oficjalnie pokazany w Chinach. Ale czy starasz się, by dotarł do chińskich widzów innymi kanałami?

To już się dzieje! Dzięki internetowi mogłem dotrzeć do ludzi, którzy nie mogliby w inny sposób obejrzeć tego dokumentu. Moim marzeniem byłaby normalna premiera w Chinach, ale to oczywiście niemożliwe. Oficjalne pokazy odbyły się tylko w Hongkongu.

Czy coraz większy rozgłos wokół Ai Weiweia może zmienić jego sytuację?

Wciąż jest politycznym więźniem chińskiego rządu. Zarówno jego sztuka, jak i przedsięwzięcia takie jak mój film mogą sprawić, że sytuacja się zmieni, ale nie wiadomo, w jakim potoczy się kierunku. Świadomość odbiorców i wsparcie, jakim cieszy się Ai Weiwei, mogą go do pewnego stopnia ochronić, ale to balansowanie na bardzo cienkiej granicy. Łatwo ją przekroczyć, a wtedy władze poczują się sprowokowane i mogą nałożyć na niego jeszcze większe restrykcje albo nawet ponownie wtrącić go do więzienia.