Wielkanoc. Nawet w ofercie multipleksów nie może więc zabraknąć filmów na rozmaite sposoby związanych z wiarą.

Jak zwykle w okresie świątecznym jest z czego wybierać, oferta jest do tego zróżnicowana stylistycznie, bardziej lub mniej rewolucyjna. W pierwszym weekendowym box-offisie kwietnia debiutujący „Syn Boży” był co prawda dopiero na 10. miejscu, ale za to „Noe: wybrany przez Boga” już od dwóch tygodni zasiada na tronie lidera. W Wielki Piątek w kinach pocieszenie znajdą też wątpiący, których tytułem zachęca film „Niebo istnieje... naprawdę”. „Syn...” to propozycja konwencjonalna i artystycznie przezroczysta, kronika życia Chrystusa oparta na telewizyjnej miniserii „Biblia”. Konsultowali go najbardziej wpływowi chrześcijanie w branży, a jego producentowi udało sprzedać się prawa do filmu ponad sześćdziesięciu krajom. „Noe...” Darrena Aronofsky’ego z opowieści o legendarnym budowniczym arki zrobił katastroficzne fantasy. Talent reżysera, niezależnego eksperymentatora, rozpłynął się gdzieś w falach potopu, ale okołobiblijny dramat sprzedaje się jak dotąd świetnie. Jak poradzi sobie „Niebo...”, oparte na „prawdziwej historii” spisanej na kartach światowego bestsellera, opowiadające o chłopcu, który podczas narkozy odwiedził Królestwo Niebieskie? Autorzy hojnie obiecują, że film „na zawsze zmieni sposób, w jaki myślisz o wieczności, pozwalając ci przyjąć perspektywę dziecka i uwierzyć jak ono”.

To nie wszystkie okołobiblijne tytuły, jakich spodziewamy się w tym roku – na końcówkę 2014 planowana jest premiera „Exodus” Ridleya Scotta z Christianem Balem w roli Mojżesza. Aktor jest z Biblią za pan brat: zaczynał z wysokiego C, grając Chrystusa w „Maryi, Matce Jezusa”. Przynajmniej możemy mieć pewność, że odpowiednio schudnie do roli – jest w tym przecież ekspertem. Jako Jozue towarzyszyć będzie mu znany z „Breaking Bad” Aaron Paul. Na samym początku Hollywood filmy o tematyce biblijnej były niezwykle popularne, w skali porównywalnej do komedii romantycznych dzisiaj – wystarczy wspomnieć „Króla królów” i „Dziesięcioro przykazań” De Mille’a czy „Ben Hura” Wylera. Jednak ich popularność słabła wraz ze zmianami obyczajowymi, a gwoździem do trumny było odrzucenie w latach 60. kodeksu Haysa, spisanego w latach 30. XX wieku narzędzia cenzury, zobowiązującego do przestrzegania w filmach pewnego zestawu konserwatywnych wartości. Sekularyzacja kina odstraszyła religijnych twórców, którzy przenieśli się m.in. do telewizji. Sacro-filmy wciąż sprzedawały się na mniejszą skalę: jednym z najchętniej oglądanych filmów na świecie pozostaje „Jezus”, dokudrama Billa Brighta i Johna Heymana z 1979 roku, która w kinach poniosła sromotną porażkę. Dziś jego autorzy za swój scenariusz dostaliby pewnie grube miliony.

Ponowne natarcie sacro-kina rozpoczęło się dziesięć lat temu. „Pasja” Mela Gibsona miała swoją premierę w środę popielcową 2004 roku. Niestroniąca od krwi i kontrowersji opowieść o losach Jezusa stała się najlepiej zarabiającą produkcją z kategorią wiekową R, zbierając na całym świecie ponad 600 milionów dolarów. Studia przypomniały sobie, że kino może na wierze dobrze zarabiać – i podobać się religijnej widowni. Wcześniej tematyka religijna kojarzyła się decydentom ze skandalami – filmy takie jak „Ostatnie kuszenie Chrystusa” zbierały doskonałe recenzje, ale wywoływały oburzenie wiernych. Po „Pasji” trend się zmienił. Fox, New Line, Sony i Warner Bros. stworzyły osobne komórki zajmujące się produkcją filmów chrześcijańskich, zarówno na potrzeby kin, jak i wydawnictw DVD. Jean Claude Nelson, znany pastor (i scenarzysta), powiedział, że „Pasja” otworzyła drzwi filmom głoszącym chrześcijańskie przesłanie i dała Słowu Bożemu wstęp do „Kościoła dla mas” – kina. Jednak dla firm produkcyjnych kino religijne to tylko lukratywna inwestycja – chrześcijanie to niezagospodarowana nisza z dużym finansowym potencjałem i ich przedstawiciele otwarcie to deklarują.

I tak komercjalizacja religii w sferze publicznej, teraz już ze stemplem jakości Hollywood, postępuje. Pod przykrywką ewangelizacji wiara traktowana jest jako towar. Normą staje się zarabianie milionów na słabych filmach, zasłaniających się ważkim tematem czy na tandetnym sacro-popie, ale także telewizyjne reklamy konkretnych Kościołów, rozwinięta produkcja sacro-gadżetów czy wreszcie spowiedź w trybie drive-in. Zjawisko mcdonaldyzacji wiary doskonale podsumował w swoim dokumencie „Co kupiłby Jezus” Rob Van Alkemade. Tytuł filmu jest odwołaniem do popularnego wśród wiernych hasła „What would Jesus do?” (pol. Co zrobiłby Jezus), które jest religijnym sloganem, mającym wywołać w nich refleksje nad własnymi poczynaniami, zachęcać do świadomych, zgodnych z duchem wiary decyzji. To chwytliwe hasło, przeważnie w skrótowej, łatwo wpadającej w oko i ucho formie („WWJD”), pojawia się na bransoletkach, koszulkach, nawet naklejkach na zderzakach samochodów. W ten nurt popkulturyzacji wiary wpisuje się ogromna część filmów okołoreligijnych, które pod przykrywką ważkiej misji uduchowiania mas sprzedają de facto tombakowy medalik z Jezusem Made in China. Tylko że w przeciwieństwie do krzywo odlanych mikropłaskorzeźb wieńczących tandetny naszyjnik, ekranowy Jezus jest piękny, a nawet, jak twierdzą niektórzy widzowie „Syna Bożego” – seksowny. W internecie z łatwością znaleźć można zestawienia najprzystojniejszych ekranowych Jezusów. Zgodnie z rządzącymi w Hollywood zasadami Syn Boży wygląda jak z obrazka, tyle że wciąż nie ma zbyt wiele do powiedzenia. Wiele z najwspanialszych filmów w historii mocowało się z konstytutywnymi dla katolicyzmu – i nie tylko – rozterkami moralnymi. Od Dreyera („Męczeństwo Joanny d’Arc”), przez Rosseliniego („Europa, 51”), Rohmera („Moja noc u Maud”), Laughtona („Noc myśliwego), Tarkowskiego, po Scorsesego („Ostatnie kuszenie Chrystusa”) i Malicka („Drzewo życia”), twórcy zmagali się z tajemnicą wiary. Ich próby może nie zawsze były lekkostrawne, ale ambitne, poszukujące. Po wyjściu z kina, zamiast koncyliacyjnie kiwać głową, było o czym rozmawiać.

Można produkować rozrywkę podnoszącą tematy religijne, ale nieobrażającą inteligencji widza. Dowodzi tego choćby... chrześcijański stand- -up, na przykład „Thou Shalt Laugh” Patricii Heaton, zdobywczyni nagrody Emmy za „Wszyscy kochają Raymonda”. Heaton zaprasza widzów prosto z „Hollywood, gdzie sakramentem jest chirurgia plastyczna”, i zajada chrześcijańskie miętówki, „testamiętki”. Z filmami o wierze jest jak z filmami o patriotyzmie – trudno je krytykować bez narażania się na oskarżenia o… no właśnie, o co. Ekranowa tandeta, usprawiedliwiana metką wzniosłości, powinna boleć przede wszystkim widzów wierzących. To zwyczajne wykorzystywanie, które pasować może tylko tym, dla których jedynym wyznacznikiem wartości filmu jest jego zgodność z wartościami chrześcijańskimi, którą mierzą m.in. takie strony, jak HollywoodJesus. com czy KulturaDobra.pl. Gwoli wyjaśnienia: nagrodzona Oscarem „Biała wstążka” Michaela Hanekego jest w tej alternatywnej rzeczywistości filmem „wyraźnie złym”, a „Bez twarzy” Johna Woo – dobrym. Ciekawe, co powiedziałby na to Jezus?