Kiedyś byli jednym z najbardziej obiecujących zespołów sceny metalowej, potem na długo zamilkli. Lux Occulta wraca z albumem „Kołysanki”, pokazując zupełnie nowe oblicze. Znany dziennikarz i wokalista zespołu Jarek Szubrycht opowiada o radości tworzenia i o tym, dlaczego obawiał się stanąć przed mikrofonem.

Był taki amatorski filmik, którym w ostatnich miesiącach drażniliście się na Facebooku z fanami, uporczywie dopytującymi o premierę „Kołysanek”. Pada w nim pytanie, kiedy wróci „najlepszy polski zespół”, czyli Lux Occulta. Ty długo próbujesz uchylić się od odpowiedzi, w końcu enigmatycznie odpowiadasz: „Wkrótce”. Jak dawno ten filmik powstał?

Jakiś czas temu. Pamiętam, że to było po koncercie Sacriversum w Krakowie, zespołu niestety już nieistniejącego.

Czyli dobre 10 lat temu. Co się takiego stało? W 2001 roku Lux Occulta była jednym z najbardziej obiecujących zespołów na polskiej scenie metalowej. Wydaliście nowatorską i świetnie przyjętą płytę „The Mother and the Enemy”, podobno mieliście podpisać kontrakt z zagraniczną wytwórnią...

Podpisaliśmy. Koszmarny. Okazało się, że ten kontrakt był jedną wielką pomyłką. Ale oczywiście nie był powodem tak długiego milczenia. Po prostu dopadła nas proza życia. Mniej więcej w tym czasie kończyliśmy studia, zakładaliśmy rodziny i stanęliśmy wobec zupełnie nowych obowiązków związanych z pracą. Nie mogliśmy codziennie spotykać się na próbach i spędzać na nich wielu godzin. Nie mogliśmy co tydzień znikać i tułać się po Polsce, grając koncerty. Pojawiły się tarcia na punkcie personalnym, po których dziś dawno nie ma śladu. Potrzebowaliśmy od siebie odpocząć, ale nie spodziewaliśmy się, że to tak długo potrwa. Miała być chwila, a wyszło kilkanaście lat.

Nie widziałeś się w roli pełnoetatowego frontmana kapeli metalowej?

Ja ze wszystkich widziałem się najmniej. Nie jestem muzykiem. Nie potrafię grać na żadnym instrumencie, nie potrafię komponować, śpiewać też nie. Jak na mój ograniczony zasób możliwości pięć płyt na koncie to i tak jest osiągnięcie. Zdałem sobie sprawę, że nie mogę tak spędzić reszty życia, bo w pewnym momencie ktoś powie: „Sprawdzam”, i okaże się, że brakuje mi umiejętności, że przestanę być potrzebny. Stchórzyłem. Ale moi koledzy, znacznie bardziej utalentowani muzycznie, też stchórzyli. Poza Voggiem, który stworzył swój własny zespół Decapitated.

Stchórzyliście w momencie, gdy zrozumieliście, że trzeba podjąć decyzję o profesjonalnej karierze?

Nie wiem, czy odbyliśmy taką rozmowę, ale na pewno to przeczuwaliśmy. Co tu dużo mówić – stawaliśmy się coraz bardziej popularni. Było spore zapotrzebowanie na koncerty. Faktycznie, stanęliśmy przed pytaniem, czy jesteśmy gotowi na profesjonalizm. Nie byliśmy, a zespół został zahibernowany na lata. Mnie zabrakło umiejętności, ale przede wszystkim zabrakło determinacji. Jest wielu frontmanów zespołów czynnych od dekad, którzy wcale nie potrafią więcej ode mnie. Pokrzykują albo recytują, ale weszli w to w stu procentach. Ja doszedłem do wniosku, że nie chcę tego robić. Poszedłem swoim szlakiem. Dobrze się złożyło, bo jest to szlak z muzyką związany. Chyba najmniej ze wszystkich kolegów tęskniłem za byciem w zespole, bo tak naprawdę nie przestałem być blisko tej branży.

Jurek Głód, który stworzył muzykę na wszystkich płytach Lux Occulta, to utalentowany kompozytor. Nie było ci szkoda, że na tyle lat zamilkł?

Było. Po pierwsze długo namawiałem go, żebyśmy coś wreszcie zrobili z Lux Occulta. Potem liczba i charakter moich zajęć sprawiły, że przestałem o tym myśleć. I wtedy to on przyszedł do mnie z nowymi utworami, namawiając, żebyśmy nagrali płytę. Ciągle próbuję go przekonać, żeby komponował utwory nie tylko z myślą o zespole, układał melodie w innym charakterze, bo po prostu świetnie potrafi to robić. Powinien poświęcić się muzyce, ale z jakichś powodów długo tego nie chciał.

Przyszedł po latach z utworami zupełnie innymi niż te, które graliście wcześniej. Podobały ci się?

Podobały, tylko zupełnie nie widziałem w tym swojej roli. Namawiałem go, żeby nagrał płytę instrumentalną albo poszukał innego wokalisty. Obiecałem, że pomogę kogoś znaleźć, napiszę teksty, wszystko zrobię, tylko niech mi nie każe stawać przed mikrofonem. Ale upierał się. W końcu doszedłem do wniosku: OK, skoro chcesz, to ja przyjdę i zobaczysz, że nie jestem w stanie tego zrobić. Poszedłem do studia, wydałem parę odgłosów paszczą i byłem przekonany, że usłyszawszy to, sami uznają, że powinni poszukać innego śpiewaka. Tymczasem powiedzieli, że super, że fajnie. Strategia zawiodła i musiałem zostać wokalistą.

Byliście znani jako zespół, który znalazł swoje miejsce w niszy metalowej. Tymczasem ukazujące się teraz „Kołysanki” to album, który niewiele z metalem ma wspólnego. Są jazzowe trąbki, klezmerski akordeon, zaśpiewy łemkowskie, twoje melorecytacje po polsku, nawet elementy synth popu… Wydanie takiej płyty było ryzykowne?

Ryzykować można wtedy, kiedy ma się coś do stracenia. My do stracenia nie mieliśmy nic. Nie było nas wiele lat. Nikt na nas nie czekał, a przynajmniej mieliśmy takie wrażenie. Nikt od nas niczego nie wymagał. Nie podpisaliśmy żadnego kontraktu. Uważaliśmy, że mamy wolność.

Ty chyba ryzykowałeś najwięcej. Jesteś znany w świecie muzycznym jako krytyk o dość ciętym piórze. Wydając płytę, to ty wystawiasz się na ocenę.

Teraz kiedy napiszę, że ktoś cienko śpiewa, mogę usłyszeć, że śpiewam jeszcze gorzej. Spodziewam się takich reakcji. Ale z krytykami jest jak z sędziami skoków narciarskich. Nie muszą skakać, wystarczy, że wiedzą, jak wygląda dobry skok. Oceniam, wiedząc, jak brzmi dobra muzyka. Nie udaję, że potrafię śpiewać. W tworzeniu czegokolwiek nie jest zresztą istotne to, żeby wszyscy byli mistrzami, ale żeby byli twórczy. Sam proces tworzenia jest interesujący i namawiam wszystkich, żeby próbowali w tym swoich sił. Nie każdy, kto pisze wiersze, będzie Szekspirem. Nie każdy, kto śpiewa, będzie Pavarottim, ale sama próba tworzenia może dać dużo radości.

Tobie nagranie płyty dało radość?

Tak. Byłem zblokowany, myślałem, że nie chcę tego robić i nie potrafię, ale już pod koniec prac, kiedy się od tego uwolniłem, odczułem wielką satysfakcję.

Powtarzasz, że nie umiesz śpiewać, a przecież na nowej płycie po raz pierwszy naprawdę zaśpiewałeś…

To nie jest śpiew. Trochę może podśpiewuję, ale głównie stawiam na elementy melorecytacji. Nie tylko nie umiem śpiewać, lecz także często nie potrafię zapanować nad swoim głosem. Na etapie pierwszych płyt Lux Occulta miałem wypracowany styl wokalny z wariantami krzyku i growlingu. Na tej płycie to nie miałoby racji bytu. Bywało, że kiedy nagrywałem jakiś fragment i okazywało się, że jest linijka do poprawki, nie byłem w stanie tego powtórzyć taką samą barwą. Jestem więc kompletnym ignorantem. Ale mówię to bez kompleksów, bo w jakimś sensie było to odświeżające. Wszystko było robione bardzo intuicyjnie, improwizowane, zarówno jeśli chodzi o teksty, jak i charakter, w jakim te teksty zostały podane. Jeśli nam się to udało, jeśli zażarło, jest to na plus. Często się nie udawało i lądowało w koszu.

Przez te kilkanaście lat nie brakowało ci adrenaliny, którą czuje muzyk, wychodząc na scenę?

Brakowało mi takiego terapeutycznego waloru koncertów metalowych, kiedy staje się na scenie, tego momentu, kiedy mogę nakrzyczeć na ludzi pod sceną i w odpowiedzi usłyszeć ich krzyk. Tego fizycznego zmęczenia i potu po czterdziestominutowym machaniu głową. To było cudowne oczyszczenie. Myślę, że wokaliści zespołów metalowych nie muszą chodzić na terapię, bo to fantastycznie czyści wszystkie złe emocje. Bardzo pięknie oczyszcza też organizm.

Czułeś, że potrafisz zapanować nad tłumem?

Często to czułem. To uczucie przyjemne, ale też zwodnicze. Łatwo się dać ponieść fali i wierzyć w to, że się może albo wie więcej, że można tych ludzi dokądś poprowadzić. Kiedy byłem młodszy, byłem bardziej arogancki. Wydawało mi się, że wiem dużo o świecie i bardzo ważne sprawy mam temu światu do przekazania. Zależało mi na tym, żeby być zrozumianym. A potem zacząłem dostawać listy od ludzi, którzy wierzyli w te moje proroctwa i zobaczyłem, że odbierają je w sposób, który może być niebezpieczny. Operowaliśmy na bardzo silnych emocjach, a ja doszedłem do wniosku, że nie chcę być guru sekty. Z tego powodu na pewnym etapie przekaz moich tekstów stał się dużo trudniejszy do rozszyfrowania.

Teraz napisałeś tekst przykład o Samuelu Zborowskim…

Dawniej w moich tekstach dominował agresywny humanizm, potem był wojujący nihilizm, a teraz jest nihilizm spacerujący przez świat pod rękę ze stoicyzmem. Samuel Zborowski pojawił się już na pierwszej płycie Lux Occulta pod silnym wpływem dramatu Juliusza Słowackiego, a teraz wrócił.

Tytuł „Kołysanki” może zwieść, bo to wciąż muzyka mroczna, wcale nie do kołysania.

Pomyślałem, że kołysanki mają straszne drugie dno, bo sen jest ćwiczeniem śmierci. Tę płytę stworzyło wiele różnych historii i demonów. Jest też w tym element przekory, bo kiedy okazało się, że nagrywamy album tak bardzo odmienny od tych jadowitych dźwięków, które graliśmy wcześniej, a dodatku piszemy teksty po polsku, chcieliśmy odnieść go do czegoś, co jest zupełnie niemetalowe, trywialne, nawet infantylne. Ale przy okazji kilka kołysanek tam się pojawia.

To dla was bardziej osobista płyta niż poprzednie?

Nie myśleliśmy o tym, co robimy, zdaliśmy się na intuicję. Kiedyś budowaliśmy jakiś koncept albumu, na przykład wokół mitologii greckiej, ale to było wyuczone. To, co wyszło z nas przy okazji „Kołysanek”, te rzeczy, którymi przesiąkaliśmy jako dzieciaki w domach, włócząc się po okolicy. I niewiele myśląc, właśnie na starość zrobiliśmy coś bardzo od siebie.

Co myślisz dziś o takich zespołach jak Behemoth, z którymi graliście na tych samych scenach? Może gdyby wszystko potoczyło się inaczej, zaszlibyście równie daleko.

Przyjaźnimy się i trzymam za nich kciuki. Oczywiście do takich zespołów, z którymi wtedy graliśmy trasy, mam inne podejście niż do tych, których nie poznałem. To szczególna zażyłość. Wiedziałem, na wiele lat przed tym, jak Adam wywołał zainteresowanie opinii publicznej, że ten zespół daleko zajdzie. Fajnie, że im się udało.

A wy? Nagracie coś jeszcze?

Nie mówię nie, ale nigdy nie wiadomo. Lux Occulta to idea. Nie musi być to zespół w określonym składzie. Nigdy nie umieszczamy naszych zdjęć na okładkach płyt, bo to nie jest drużyna piłkarska, tylko formuła, która ewoluuje, reaguje, znika, pojawia się. Nie wymyślamy sobie, co będzie dalej. Czekamy na moment, kiedy poczujemy, że Lux Occulta znowu się pojawi.

Lux Occulta | „Kołysanki” | płyta wydana nakładem zespołu, do kupienia na LuxOcculta.pl | Recenzja: Malwina Wapińska | Ocena: 5 / 6