Reżyseria otworzyła mój umysł, pozwoliła spojrzeć inaczej na rzeczywistość, wziąć odpowiedzialność za całość procesu twórczego, rozwinąć się. Nie powiedziałem jeszcze w tej dziedzinie ostatniego słowa – mówi Ralph Fiennes, który zagrał główną rolę w „Grand Budapest Hotel” Wesa Andersona
Rozmawiał Krzysztof Kwiatkowski, „Wprost”

Dobrze się pan poczuł w płaszczu hotelowego portiera?

Nie narzekam. Przed laty nosiłem podobny, tylko w białym kolorze. Mam czterech braci i dwie siostry, więc rodzice nie bardzo entuzjastycznie podchodzili do pomysłu utrzymywania nas, gdy wchodziliśmy w dorosłość. Musiałem sam zdobyć pieniądze na studia aktorskie. Dlatego imałem się różnych zajęć. Między innymi w londyńskim Brown’s Hotel byłem chłopcem do wszystkiego. Na polecenie pokojówki zmieniałem żarówki albo prześcieradła, odkurzałem, polerowałem poręcze, dbałem o porządek w pracowniczej stołówce. Czasami, kiedy ktoś zachorował, dopuszczano mnie do kontaktu z gośćmi. Zapamiętałem z tego doświadczenia rytuał świętych formuł: „Jak mogę pomóc?”, „Ależ to żaden problem”, „Oczywiście, zaraz pana połączę”. Wszystko, żeby klient czuł się dobrze. Taka pierwsza lekcja pokory, ale jednocześnie bardzo radosny czas.

Wykorzystał pan to doświadczenie w „Grand Budapest Hotel” Wesa Andersona?

Jasne, Wes gra tymi właśnie schematami. Choć tym razem nie byłem zwykłym boyem. Jako Gustave H. znalazłem się na szczycie hotelowej hierarchii. Ale to i tak zewnętrzności. Anderson tylko pozornie robi film o hotelu. On w tonie komedii proponuje poważną opowieść o samotności człowieka, dla którego praca jest całym życiem, o wartościach, o honorze wystawionym na próbę w trudnych czasach. To mi właśnie imponuje w świecie Andersona. Szaleństwo wyobraźni i ciepły ton nie przysłaniają tu dramatu.

Film jest też przetworzoną przez wyobraźnię reżysera historią Europy Środkowej XX wieku. Wszystko zaczyna się w fikcyjnej krainie Żubrówka podnoszącej się po I wojnie światowej. Potem Anderson doprowadza akcję aż do czasów komunizmu.

„Grand Budapest Hotel” nie jest kinem historycznym, to raczej zapis, jak świat Mitteleuropy wyobraża sobie wywodzący się z Teksasu Nowojorczyk, zafascynowany prozą Zweiga. I jego aktorzy – głównie Amerykanie i Brytyjczycy. Nie ma tu oczywiście mowy o wiernym oddaniu dziejów Europy Wschodniej. Ale jest z pewnością coś z ich klimatu.

W komediowej konwencji Anderson pokazuje II wojnę światową i totalitaryzmy. Po „Lektorze” Stephena Daldry’ego i „Liście Schindlera” Stevena Spielberga chciał pan do tego tematu wracać?

Ironia polega na tym, że postacie z tamtych czasów są dla aktora wymarzonymi bohaterami. Rola komendanta obozu w Płaszowie Amona Goetha, którą zagrałem u Spielberga, naznaczyła mnie na resztę życia. Musiałem zrozumieć losy narodów z zupełnie inną historią od brytyjskiej, przekopałem się przez masę świadectw z tamtego czasu. Czytałem wspomnienia ofiar i oprawców. Analizy socjologów, którzy tłumaczyli, w jakich warunkach z ludzi mogły wyjść najstraszniejsze instynkty. Biografie innych komendantów. To wszystko wróciło do mnie przy „Lektorze”, chociaż akcja filmu rozgrywała się dekady później, kiedy dawni naziści zasiadali na ławach oskarżonych. Wtedy naczytałem się o traumie, jaka została w Niemcach wraz z bagażem zbrodni poprzedniego pokolenia. Właśnie to jest fascynujące w aktorstwie. Jeśli traktuje się je poważnie, zamienia się ono w nieustanną szkołę.

Jednak w „Grand Budapest Hotel” kryje się także sentyment za światem niczym z cesarstwa austro-węgierskiego: dawną elegancją, minionymi obyczajami.

Inspirowaliśmy się starymi filmami Ernsta Lubitscha. Kilka generacji śmiało się na „Być albo nie być” czy „Sklepie za rogiem”, ale przecież te obrazy mają drugie dno. Podobnie jak na jego „Złotych sidłach” z Herbertem Marshallem, jednym z pierwszych gwiazdorów epoki kina dźwiękowego, który strasznie szybko mówił, ale miał ogromną charyzmę. Biegał po schodach z drewnianą nogą, bo swoją stracił w I wojnie światowej. I miał nienaganne maniery. „Grand Budapest Hotel” to hołd dla tych dawnych artystów. Ale też dziecięca tęsknota za światem bezpiecznym, w którym wszystko jest na właściwym miejscu. Za niewinnością i radością. Każdy przecież snuje historie w stylu: „Kiedy byłem dzieckiem, mieliśmy takie fantastyczne zabawki, a matka piekła najlepsze ciasto w okolicy”.

Trwa ładowanie wpisu

Pan też?

Oczywiście. Mój dom rodzinny tętnił życiem, jak to u rodzin wielodzietnych. Dzisiaj zaś mam w rodzeństwie wsparcie. Większość z braci i sióstr pracuje w branży filmowej. Moje filmy pokazuję zawsze najpierw Sophie i Marcie. I też wracamy myślami do przeszłości. Ale boję się tego starczego wzdychania za rajem utraconym. Nie warto trwać w iluzjach.

Mam jednak wrażenie, że coraz częściej iluzjami żyje brytyjska kultura. Serial „Downton Abbey” czy film „Powrót do Brideshead” to szczyt nostalgii za dawnym Królestwem Brytyjskim.

W Wielkiej Brytanii w każdej, nawet najdrobniejszej sprawie, przeszłość jest podstawowym punktem odniesienia. Nie umiemy wznieść się ponad nią. Ale co ja mogę powiedzieć? Wciąż siedzę w historycznych książkach i XIX-wiecznych powieściach. Właśnie wyreżyserowałem „Kobietę w ukryciu”, film kostiumowy. Zaskoczyłem tym siebie. Chciałem opowiedzieć o współczesności, ale użyłem do tego kostiumu z Dickensa.

Dlaczego?

Potrzebujemy takich mostów – żeby odświeżyć dawne dzieła, ale też nabrać dystansu do współczesności. Obawiam się, że po prostu taką mamy kulturę. I nie widzę powodu, żeby za to przepraszać.

Ostatnio powstało kilka ciekawych adaptacji powieści, które wydawały się już kompletną ramotą. Andrea Arnold zrobiła „Wichrowe wzgórza”, Mike Newell „Wielkie nadzieje”, w których pan zagrał.

Z pewnością przyczyniło się do tego BBC, które zawsze szukało ekranizacji. Zabawne, że dostałem rolę w „Wielkich nadziejach”, kiedy pracowałem nad historią o Dickensie. Jego bohaterowie funkcjonują u nas tak, jak postacie z Szekspira. Odświeżamy je, dostosowujemy do współczesnych warunków, przeglądamy się w nich.

A tego Szekspira nie ma pan już dość?

Często wracam choćby do Króla Leara i Henryka V. Ostatnio w teatrze widziałem Jude’a Lawa w „Henryku V” i „Koriolana” z Tomem Hiddlestonem. Można wzdychać: „Panie, znowu ten Szekspir”. Ale widownia się z tym identyfikuje. Są tu uniwersalne ludzkie typy i sytuacje. Aktorzy kochają grać nawet postacie z drugiego planu.

I dlatego wyreżyserował pan „Koriolana”?

Tak. Producenci namawiali mnie, żebym spróbował najpierw znaleźć coś łatwego, dwóch facetów w pokoju, siedzą, gadają. Ale mnie fascynował „Koriolan”. Niebezpieczna, tragiczna historia, z bohaterem – tyranem, którego jednak widz rozumie. Znalazłem tu zapis naszych czasów, w których wciąż targają nami niepokoje. Bo wciąż mamy wokół siebie wojny i pseudodemokracje. Tym dla mnie jest również reżim Putina.

W Rosji kręcił pan „Kobietę...”. Jak ten kraj wygląda z punktu widzenia angielskiego aktora?

To było ciekawe doświadczenie. Czytałem o wybitnym XIX-wiecznym pisarzu Iwanie Turgieniewie. Spędził on większość życia poza krajem, w Moskwie spotykał się wyłącznie z krytyką i oskarżeniami, że dał się zafascynować Zachodowi. Z przerażeniem dostrzegłem, jak podobne ksenofobiczne nastroje żyją w dzisiejszej Rosji. To kraj przeżarty polityką. Znów tworzą się tam podziały na Zachód i Wschód, umacnia się nacjonalizm. Obserwowałem to nawet w prywatnych domach. Gdy na kolacji u pracownika ministerstwa kultury kuzyn gospodarza skrytykował Putina, przy rodzinnym stole doszło do dzikiej awantury.

Zauważył pan różnice również w podejściu do kina?

Spotkałem wspaniałych ludzi, którzy wkładali w film olbrzymi wysiłek. Ale najtrudniejsze były drobne różnice przyzwyczajeń, które chyba najlepiej oddają ducha narodu. W Wielkiej Brytanii zawsze silna była tradycja dokumentu, a sztuka miała swoje korzenie w rzeczywistości. Dla nas dźwięk z planu jest święty: jeśli tylko się da, nie dotykamy go. Rosjanie zaś wszystko chcą dorzucać w postprodukcji, żeby tylko mieć pełnię władzy nad tworzywem. Niby drobiazg, ale wydał mi się znaczący.

Mam wrażenie, że ostatnio chętniej rozmawia pan o reżyserii niż o aktorstwie. To pana nowa pasja?

Absolutnie. Reżyseria otworzyła mój umysł, pozwoliła spojrzeć inaczej na rzeczywistość, wziąć odpowiedzialność za całość procesu twórczego, rozwinąć się. Nie powiedziałem jeszcze w tej dziedzinie ostatniego słowa. W XIX wieku aktorzy przejmowali teatry, organizowali spektakle, odpowiadali za dobór obsady. Więc i ja sobie pozwalam pójść podobną drogą. Tyle że filmową. Ile przy tym zobaczę i zrozumiem ze świata, to moje. I tego nikt mi nie odbierze.