Nie ma czarno-białych postaw, wszystko jest w szarościach – mówi Agata Trzebuchowska, która zadebiutowała świetną rolą w filmie „Ida”. Kinowa premiera 25 października, wcześniej dzieło Pawła Pawlikowskiego mogą zobaczyć widzowie Warszawskiego Festiwalu Filmowego.

Agata, po co ci to całe aktorstwo?

Po co? Nie wiem, czy po coś. To nie jest aktorstwo, ale jedno niesamowite wydarzenie, w którym wzięłam udział.

Pytam nie bez powodu. Słyszałam, że aktorką zostać nie chcesz, interesuje cię za to reżyseria. Paweł Pawlikowski opowiadał mi również, jak trafiłaś do jego filmu. Ponoć początkowo stawiałaś opór.

Tak i nie. Rzeczywiście aktorstwem nie jestem zainteresowana. Nigdy nie myślałam o tym zawodzie. Wszystko potoczyło się szybko i niespodziewanie. Gośka Szumowska zobaczyła mnie w jednej z warszawskich kawiarni. Zostawiła bariście namiary na siebie, wiedziała, że często bywam w tym miejscu. Z jej e-maila później się dowiedziałam, że szukają odtwórczyni głównej roli do nowego filmu Pawła Pawlikowskiego. Znałam i bardzo ceniłam jego „Lato miłości”. Długo się nie wahałam, czy wziąć udział w zdjęciach próbnych, ale do ostatniego etapu nie traktowałam tego poważnie. Kiedy wszystko stało się niemal pewne, pomyślałam, że to po prostu ciekawa sytuacja, w którą należy wejść.

Traktujesz udział w „Idzie” jak szansę? Niekoniecznie jak szansę, by poznać zawód, którego nie chcesz wykonywać i może się jednak do niego przekonać, ale by poznać kino od kulis?

Nie, nie traktowałam tego w tych kategoriach. Nie myślałam, co to dla mnie oznacza, nie starałam się tego nazwać. Brałam w tym udział bez jakichkolwiek nadziei i pewnie także dzięki temu bez zbędnego podekscytowania.

Wchodziłaś w to intuicyjnie?

Tak. Jeśli miałam jakieś wątpliwości czy niepokoje, to przychodziły one i odchodziły dość szybko.

Trwa ładowanie wpisu

To co z aktorstwem? Wciąż reżyseria?

Aktorstwo to dziwny zawód. Na pewno niesamowity, czułam to, mimo że swojej roli w „Idzie” nie postrzegam w kategoriach aktorskiego popisu. To była jedynie namiastka tego, czym może być ten zawód. Bardzo pomogła mi Agata Kulesza. Już samo przyglądanie się jej pracy nad rolą było niezwykle cennym doświadczeniem. Nie sądzę jednak, żebym mogła poczuć się kiedykolwiek tak pewnie i dobrze w tej profesji jak ona. Interesują mnie kino i teatr na poziomie kreacji, ale od drugiej strony.

Mówisz o kreacyjności, która występuje po obydwu stronach kamery. Co takiego ma zawód reżysera, czego nie ma aktorstwo?

Reżyseria, przynajmniej jeśli mówimy o kinie autorskim, pozwala na kreowanie świata przedstawionego od początku do końca. To jest wizja, coś pełnego i zamkniętego. Reżyseria polega na zestawianiu poszczególnych elementów – jednym z nich jest aktorstwo, innym dźwięk i muzyka, jeszcze innym obraz. Kręci mnie ta całościowa odpowiedzialność. Przygoda, którą przeżyłam, na pewno pozwoli mi lepiej rozumieć możliwości, lęki, potrzeby i ograniczenia aktorów, jeśli któregoś dnia wyląduję po drugiej stronie kamery.

Powiedziałaś, że cenisz „Lato miłości” Pawła Pawlikowskiego, reżysera, u którego ostatecznie stanęłaś na planie. Jak to jest skonfrontować wyobrażenia z rzeczywistością?

Na pewno się nie rozczarowałam. W „Lecie miłości” czuć ducha reżysera, jego zamysł. Byłam bardzo ciekawa tego człowieka. Kiedy poznałam Pawła podczas pierwszej próby czytanej, od razu poczułam, że mogę mu zaufać, a nie przychodzi mi to łatwo. To nie tylko ciekawy twórca, lecz także fantastyczny i bezpretensjonalny człowiek. Szybko wyczułam wizję Pawła, jego filmowy język, sposób komunikowania się ze światem i nazywania pewnych rzeczy. To było super. W trakcie pracy nasze porozumienie się rozwijało.

Zgadzasz się z tym, co mówi, że każdy człowiek ma dwie dusze?

Czasami nawet więcej. Ale tak, na pewno. Zarówno w „Lecie miłości”, jak i w „Idzie” występują dwie bohaterki, antagonistyczne postaci, które jednocześnie się dopełniają. Można odczytać to jako opowieść o dwoistości ludzkiej natury.

Jaka jest Ida?

To trudna postać do grania. Nie ma nic – ani historii, ani korzeni. Jest wyrwana, wykarczowana z przeszłości i osadzona w zamkniętym świecie klasztornym, na który została skazana. Ida potrafiła jednak odnaleźć się w tej rzeczywistości: wykształciła się w niej niezwykła relacja z Bogiem, dana jej była łaska wiary. I nagle się dowiaduje, że ma krewną – ciotkę Wandę. Zostawia swój mały, klaustrofobiczny, ale i bezpieczny świat, jedyny, który znała, wyrusza w podróż do ciotki, by skonfrontować się z „prawdziwym życiem”. Musi się nauczyć funkcjonowania na zewnątrz od początku. Poznaje relacje międzyludzkie i miłosne; dowiaduje się, czym jest zabawa, uczy się tańczyć, a nawet chodzić na obcasach; obserwuje ludzi radzących sobie z trudnymi sytuacjami, poznaje kłamstwo, zdradę, winę. Zaczyna rozumieć, że nie ma czarno-białych postaw, wszystko jest w szarościach. Tego się uczy, tego doświadcza, ale zachowuje dystans. Pamięta i czuje, że przynależy do innego świata. Z kolei Wanda jest silnie osadzona w ówczesnej rzeczywistości (rok 1962 – red.). Jest jej częścią, zassaną, wciągniętą w pogmatwane historyczne i polityczne losy kraju, naznaczoną trudnymi wyborami i ciężkimi doświadczeniami, które uczyniły z niej cyniczkę, wyjałowiły z emocji. Konfrontacja z rodzinną tragedią aż tak nie niszczy Idy. Nie może, bo na wszystko patrzy ona z dystansem – po części wynikającym z tego, że nie znała i nie pamięta swoich najbliższych. Pozwala jej to rozwiązać pewne sprawy dla siebie i dla Wandy. Kiedy jednak misja Idy dobiega końca, pierwszy raz w życiu staje przed samodzielnym wyborem: czy wrócić do klasztoru, czy też pozostać w tym nowo odkrytym świecie.

To ciekawe, że w tej historii żaden ze światów nie stanowi alternatywy. Świat klasztorny nie stanowi antidotum na rzeczywistość na zewnątrz i odwrotnie.

Tak, bo dla Idy fundamentem nie jest życie w klasztorze, ale jej wiara, doświadczenie religijne. Świat klasztorny jest skostniały, sztywny, zhierarchizowany. Nie ma w nim prawdziwych i szczerych relacji, wiąże się z wiecznym skrępowaniem, stłumieniem i lękiem. Ida wychodzi z tego świata, doświadcza alternatywy, a wybiera tak naprawdę coś jeszcze innego. Pozostaje wierna sobie. Wierzę, że ktoś taki jak Ida mógłby istnieć. Jej motywacje są dla mnie odległe, także ze względu na dystans czasowy, który nas dzieli. Czuję jednak jej silną osobowość, pewność, którą ma w sobie.

Doświadczenia zmieniają Idę w tym sensie, że dają jej świadomość wyborów, ale nie podważają, raczej sankcjonują to, co już się dokonało, co stało się jej udziałem. Doświadczenie pracy na planie coś zweryfikowało w twoim życiu, zmieniło cię czy może utwierdziło w poglądach, ocenach, decyzjach?

Nie mam jeszcze tego tak ładnie ponazywanego, bo wszystko jest zbyt świeże. Na pewno czuję, że praca nad „Idą” silnie na mnie wpłynęła, ale też upewniła w moich planach i podejściu do życia – w tym, żeby się nie zamykać, nie określać i nie definiować siebie na podstawie tego, co się robi. To, że w czymś gram, nie znaczy, że jestem aktorką; to, że studiuję, nie znaczy, że jestem studentką. Trzeba czekać na to, co dalej.

Spotykamy się w Gdyni tuż przed ogłoszeniem werdyktu. Otrzymałaś nagrodę Wschodząca Gwiazda „Elle”, co na pewno jest miłe, ale gdybyś miała określić swoje festiwalowe wrażenia, to...?

Festiwal to na pewno ciekawe doświadczenie, także ze względu na specyficzną pozycję, w której się znajduję – z jednej strony razem z ekipą reprezentuję „Idę”, a z drugiej cały czas czuję się osobą spoza środowiska filmowego.