Po „Wierze” Ulricha Seidla oczekiwałem antyklerykalnego pamfletu. No i mamy pamflet, czy raczej pamflecik.

"Wiara" jest drugą częścią trylogii Seidla poświęconej chrześcijańskim cnotom. W ubiegłym roku na naszych ekranach gościła wybitna „Miłość”, wkrótce zobaczymy także „Nadzieję”. Wszystkie filmy łączy wspólny tytuł: „Raj”. W interpretacji genderowej trylogia Seidla mówi o kondycji kobiet w XXI wieku. Fantomem spełnienia staje się seks, kulturowa opresja, żeby wyglądać coraz lepiej, w końcu zaś wiara. Nad projektem Ulrich Seidl pracował od czterech lat, ale myślał o nim o wiele dłużej. Maria Hofstätter, brawurowa odtwórczyni roli Anny-Marii w „Wierze”, przyznała, że przygotowywała się do występu siedem lat. Nie jestem pewien, czy wysiłek się opłacił. Po obejrzeniu filmu najprościej byłoby napisać, że Seidl jest kontynuatorem linii Hanekego, a w okrucieństwie zderzonym z ponurą wiwisekcją idzie w ślady nie tylko największego austriackiego filmowca, lecz także literackich guru z Austrii: Thomasa Bernharda oraz Elfriede Jelinek, która zresztą poświęciła jego filmom kilka znakomitych esejów. To jednak droga na skróty, stwierdzenie interpretacyjnej oczywistości.

Myślę, że Seidl nie jest żadnym kontynuatorem Hanekego, to po prostu jeszcze jeden „przeklęty Austriak”, szydzący ze swojego kraju, bezwzględny w socjologicznej diagnozie społeczeństwa wywodzącego się ze starej, chorej i perwersyjnej Europy, jednocześnie wskazujący problematyczne antidotum na ów wewnętrzny rozkład. W ujęciu Ulricha Seidla buntem powinien być gniew, cynizm albo rozpacz, dzięki której nawet mimozy twardnieją. Tytułowy „Raj” z jego trylogii to także ekstatyczne inferno, podniecające piekło. A jeżeli twórca „Wiary” jest w tym stwierdzeniu bliski komukolwiek, to chyba wyłącznie Hermannowi Brochowi, jeszcze jednemu austriackiemu geniuszowi, deszyfrującemu w koronnym dziele „Lunatykach” austriacką duszę zranioną cywilizacyjnym pęknięciem (I wojna światowa). Jestem pewien, że akurat „Lunatyków” Seidl zna na pamięć. „Raj: Wiara”, historia technika rentgenologii, która chciałaby uzdrowić Austrię spod władzy szatana, nie jest na pewno nową „Viridianą”. Anna-Maria przemierzająca z figurą Marii Dziewicy w dłoniach domy strasznych mieszczan to kolejna Maryjka z „Prezydentek” Schwaba, kobieta wywyższona w wymyślonej nikczemności. Kiedy po latach rozłąki do domu wraca jej mąż – przykuty do wózka muzułmanin pochodzenia egipskiego, dla obojga ów powrót stanowić będzie nie tylko duchowy test. Seidl bazuje tutaj na liczmanach narracyjnych, jednak inaczej niż w „Imporcie-Exporcie” albo w „Upałach” stereotypy nie zyskują nadwyżki nieoczywistego spojrzenia.

Wprawdzie dedykując film pionierowi kina Maksowi Linderowi, reżyser niejako narzuca skojarzenie z surrealnym żartem, groteskowym przekrzywieniem obecnym w twórczości mistrza Charliego Chaplina, tego rodzaju nastrój wzmacniają również jednocześnie hiperrealistyczne i mocno wystudiowane zdjęcia Eda Lachmana oraz współpracownika dokumentalisty Michaela Glawoggera –Wolfganga Thalera. Kamera jest werystycznym rejestratorem twarzy i abstrakcyjnym portrecistą sytuacji. Wszystko to wydaje się jednak jedynie żmudnym, niespełnionym ćwiczeniem. W filmie są oczywiście mocne sceny: onanizm za pośrednictwem krzyża albo brutalne strącenie portretu Benedykta XVI, lecz paradoksalnie brakuje im siły. Patrząc na bohaterki „Raju: Miłości”, ochoczo wyruszające do Afryki, żeby za kilkaset euro kupić sobie odrobinę dobrze „wyposażonej” miłości, czuło się okrucieństwo autentyku, w tym kontekście „Wiara” jest dziełem wtórnym i w gruncie rzeczy chybionym. Prawda zamieniła się w truizm.

Raj: wiara | Austria, Niemcy, Francja 2012 | reżyseria: Ulrich Seidl | dystrybucja: Against Gravity | czas: 113 min | Recenzja: Łukasz Maciejewski | Ocena: 2 / 6