Eseje Salmana Rushdiego zawarte w zbiorze "Ojczyzny wyobrażone" to nie tylko klucz do jego wczesnej twórczości, lecz także refleksja na temat kondycji współczesnego człowieka.

Zacznijmy od wyjaśnienia tytułu – wszyscy bowiem żyjemy w przestrzeni na swój sposób wirtualnej, a raczej w wielu przenikających się wirtualnych przestrzeniach. Rushdie odwołuje się tu do koncepcji zawartych w głośnej pracy politologa Benedicta Andersona „Wspólnoty wyobrażone”. Wydana w 1983 r. książka Andersona analizuje źródła i specyfikę nacjonalizmu jako zjawiska bazującego na pewnego rodzaju intersubiektywnej fikcji zwanej narodem. Naród, postrzegany powszechnie jako materialny byt, w rzeczywistości istnieje wyłącznie w umysłach ludzi tworzących wspólnotę, jest to więc w zasadzie zbiorowa iluzja tworzona przez jednostki, które nigdy nie spotkały się ze sobą twarzą w twarz i być może nie mają ze sobą w sensie społecznym nic wspólnego. Te same prawidła dotyczą także innych ludzkich form stowarzyszania się opartych na ideologii, choćby religii czy ruchów emancypacyjnych. Co ciekawe, tytułowy esej Rushdiego powstał przed publikacją książki Andersona – co stanowi dowód nieprzeciętnej intucji pisarza.

Tom pism rozproszonych Rushdiego obejmuje lata 1981–1991, a więc czas w jego życiu decydujący – od momentu wydania nagrodzonych Bookerem „Dzieci Północy” aż po zamieszanie związane z premierą „Szatańskich wersetów”, późniejszą nagonkę na pisarza, fatwę Chomeiniego i początek pustelniczej tułaczki autora pod nadzorem służb specjalnych, tak sugestywnie opisanej niedawno w „Josephie Antonie”. Jak to bywa z podobnymi zbiorami, nie wszystkie teksty mają tu równy ciężar gatunkowy – niektóre to ulotne recenzje literackie, inne to eseje polityczne, a nic tak szybko się nie starzeje jak polityka. Niemniej jądro „Ojczyzn wyobrażonych” stanowią wciąż aktualne rozważania o tym, co zawsze interesowało Rushdiego najbardziej: o konflikcie religijnie motywowanego nacjonalizmu i demokracji, o skrzywionym, karykaturalnym wizerunku Orientu w oczach Zachodu, wreszcie – o sytuacji pisarza emigranta, który jest istotą wewnętrznie niespójną, rozdartą na dwie nieprzystające do siebie tożsamości, stojącą w akrobatycznej pozie między światami i językami, z których jedne pysznią się swoją wyższością, a drugie trwają w poczuciu krzywdy.

Autor „Śalimara klauna” jest wytrawnym eseistą płynnie przechodzącym od szczegółu do szerokiej refleksji, autobiograficzne detale znajdują u niego szybko błyskotliwe uogólnienie w refleksji na temat kondycji współczesnego człowieka. „Znaczenie to chwiejny gmach, który budujemy z resztek, dogmatów, dziecięcych urazów, artykułów prasowych, przypadkowych uwag, starych filmów, małych zwycięstw, ludzi znienawidzonych i ludzi kochanych – pisze Rushdie. – I może dlatego, że znaczenie, jakie nadajemy temu, co przypadkowe, powstaje z niestosownych do niego materiałów, bronimy go tak zaciekle, wręcz na śmierć i życie”. Dlatego, zdaje się twierdzić autor, dopiero specyficzne wykorzenienie emigracyjnego twórcy pozwala uchwycić właściwą perspektywę, wyzwolić się z zasięgu groźnych wspólnot wyobrażonych zasilających nacjonalizm, fundamentalizm religijny i polityczne łgarstwa. Nawet jeśli sam twórca w samotności opłakuje utraconą ojczyznę. Ojczyznę, która już nie istnieje, a może nie istniała nigdy.

Ojczyzny wyobrażone | Salman Rushdie | przeł. Ewa i Tomasz Hornowscy | Rebis 2013 | Recenzja: Piotr Kofta | Ocena: 4 / 6