- Ostatnio przed spektaklem jedna aktorka mówi: „A wiesz, że jestem jedynaczką. A wiesz, że ja mam też tylko jedno życie? A wiesz, że jak moja mama umrze, to trafię do ośrodka, w którym będzie mi bardzo źle” - mówi Justyna Sobczyk – reżyserka, aktorka, która założyła i prowadzi Teatr 21, którego członkami są osoby z zespołem Downa i autyzmem.

Umarł już pani aktor?

Nie, jeszcze nie.

Pytam, bo oni umierają młodo.

Wiem. Choć teraz już coraz później. Kiedyś osoby z zespołem Downa umierały w wieku czterdziestu kilku lat. Mniej więcej w tym czasie, kiedy ich rodzice.

To lepiej.

Z mojej perspektywy gorzej. Z perspektywy ich samych... Przecież też chcą żyć jak najdłużej. Tylko może z perspektywy rodziców lepiej. Nie tak dawno, razem z matkami aktorów Teatru 21, zorganizowaliśmy publiczne czytanie książki Jacka Hołuba „Żeby umarło przede mną”. Te kobiety przyznały się do tego, że miały takie myśli, że chciały, by ich dziecko umarło przed nimi. Tylko nigdy wcześniej tego nie wypowiedziały. Aktorzy też o tym nie mówili. Ale niedawno na próbie do naszego najnowszego spektaklu „Rewolucja, której nie było”, powstającego metodą improwizacji, aktor nagle mówi: „Drogie społeczeństwo, bardzo prosimy was o wsparcie. Mój tata ma 71 lat, mama 65”.

To o śmierci.

Dotknęło mnie to. Aktorzy też się nad tym zastanawiają. Ostatnio przed spektaklem jedna aktorka mówi: „A wiesz, że jestem jedynaczką. A wiesz, że ja mam też tylko jedno życie? A wiesz, że jak moja mama umrze, to trafię do ośrodka, w którym będzie mi bardzo źle”.

Skąd to wie?

Magazyn 2.11.2018 / GazetaPrawna.pl

Myślę, że z rozmów między sobą, z rozmów z rodzicami. Na pewno książka Hołuba te rozmowy uruchomiła. Bo to, że ludzie o tym myśleli, zastanawiali się, co będzie z ich dziećmi, kiedy oni umrą, nie ulega wątpliwości. Rodzice boją się, co będzie się działo z ich dziećmi, kto się nimi zaopiekuje. I chyba najbardziej boją się właśnie tych ośrodków. Boją się, że ich dorosłe dzieci trafią do miejsc, w których nie żyje się normalnie, w których się w zasadzie wegetuje. Byłam w kilku takich miejscach podczas studiów i nigdy nie chciałabym do nich wrócić. Nie sądzę, że coś tam się zmieniło. Pusto, zimno, brzydko i ludzie leżący na łóżkach. Tam nie ma życia. Tylko niemal nieruchome ciała. Życie to jest przecież działanie, dynamika. Mamy aktorów czytały fragmenty książki. Wiedziałam, że nie mogą za nie tego zrobić profesjonalne aktorki, bo one zwyczajnie by tego nie uniosły. Mogłyby na przykład zacząć płakać. Szczególnie te, które same są matkami zdrowych dzieci. Przekonałam się, że matki dorosłych ludzi niepełnosprawnych już są daleko poza płakaniem. One są już w innym miejscu swojego doświadczenia.

Dzięki temu, że ich dzieci grają w teatrze?

Że robią ten teatr. Że przynajmniej w kwestii teatru są samodzielne. Samodzielni, bo to przecież dorośli ludzie.

Ile lat ma pani najstarszy aktor?
46. To aktorka, Barbara Lityńska. Ale poznałam w Berlinie 67-letnich aktorów z zespołem Downa. Byłam nimi zafascynowana, bo nigdy wcześniej nie widziałam starszych ludzi z tym syndromem. Potem zobaczyłam w Warszawie takiego pana. Okazało się, że mieszka obok mnie, często jeździmy tym samym autobusem, wysiadamy na tym samym przystanku. Śledziłam go, chciałam sprawdzić dokąd chodzi. Okazało się, że zmierza do takiego ośrodka pobytu dziennego dla osób starszych z niepełnosprawnościami. Bardzo blisko Instytutu Teatralnego, w którym pracuję.
Widziała pani Downa palącego papierosa? Nie. Zaraz byłby alarm. Jak to możliwe, że taki człowiek pali, przecież nie wie, co robi. A on wie, co robi. On chce zapalić, napić się piwa. Aktorka w trakcie improwizacji mówi: „Chciałabym sama sprawdzać swoją pocztę e-mailową”. Zwyczajna potrzeba prywatności
Zaprosiła go pani do teatru?
Nie.
Za stary?
Nie. Nie miałam śmiałości. Paradoksalnie, w tym ośrodku mamy teraz próby teatralne, ale dopiero po południu, kiedy wszystkie osoby opuszczają to miejsce. Czuję jednak, że nasze linie już się przecinały.
Będzie pani odmładzać swój zespół aktorski?
Na pewno. Obserwuję to, jak się zmieniamy, jak się starzejemy, jak aktorzy w Teatrze 21 się starzeją. Jak ja się starzeję. Jesteśmy razem 14 lat. Większość aktorów jest w teatrze od początku. Ludzie z zespołem Downa, którzy są w moim wieku, czyli mają niewiele ponad 40 lat, często są już starzy. Fascynuje mnie to, że się razem starzejemy. To stwarza pole do bardzo bliskiej relacji i daje poczucie, że można coraz bardziej radykalnie o wszystkim rozmawiać. Aktorzy też to czują, proponując kontrowersyjne, mocne tematy na próbach.
Rozmawiacie o śmierci?
Zrobiliśmy jeden spektakl o śmierci. Głównie dla dzieci. Jednak rolę śmierci gra Magda Świątkowska, dziewczyna, która na ten temat wie najwięcej. Rodzice jej umarli i ona, jako jedyna w zespole, mówi, że się nie boi śmierci, że kiedy umrze, to spotka się ze swoimi rodzicami. Innych ta rola nie interesuje. Dziwne, bo trzeba wiedzieć, że w naszym teatrze wciąż trwa walka o role, zawsze jest wielu chętnych, by grać. Jak kogoś nie ma, to wszyscy chcą go zastępować. A tu cisza. Nikt nie chciał, tylko Magda. Inni się wręcz cieszyli, że nie muszą być śmiercią. Jedna z aktorek powiedziała nawet: „Mnie interesuje życie, ze śmiercią nie chcę mieć nic wspólnego”. W tym nowym spektaklu też jest o śmierci, choć nawiązujemy do 40-dniowego protestu w Sejmie osób niepełnosprawnych i ich rodzin. Opowiadamy o rewolucji.
Pani siostra, posłanka Joanna Scheuring-Wielgus, wprowadziła niepełnosprawnych i ich rodziców do Sejmu.
Zajmowała się nimi i wciąż zajmuje.
Poszłyście w ten sam nurt.
Nie jesteśmy w tym samym nurcie.
Pani pracuje z niepełnosprawnymi, pani siostra też.
Ona jest polityczką.
To, co pani robi, też jest polityką.
Nie, to jest tylko polityczne. Nigdy bym nie weszła w politykę. Szanuję decyzję mojej siostry, ale ten obszar rzeczywistości mnie przeraża.
Ona rozkręciła protest niepełnosprawnych w Sejmie.
I to był początek jej działalności związanej z ludźmi niepełnosprawnymi. Wcześniej się tymi sprawami nie zajmowała. Wiele osób jej to wypomniało. Mnie też zaskoczyło, że los niepełnosprawnych jest dla niej tak ważny i że potrafiła się tak radykalnie zaangażować. Wcześniej przychodziła na nasze spektakle, interesowała się, ale nigdy się nie angażowała w problemy niepełnosprawnych. Z drugiej strony zawsze wsłuchiwała się w głosy tych mniej słyszalnych. Zresztą obydwie jesteśmy na to wrażliwe.
W domu, w rodzinie był ktoś niepełnosprawny?
Nie. A każda z nas doświadczyła zupełnie innego domu. Nasza rodzinna historia nie jest taka prosta. Mamy dwóch ojców. Kiedy tata Asi umarł, nasza mama poznała mojego ojca, który stał się tatą nas wszystkich, całej czwórki. Dla mnie i młodszego brata był ostry i wymagający, dla Asi i naszego najstarszego brata najwspanialszy. Myślę, że odczułyśmy z Asią inne wychowanie. Kiedy czytam z nią wywiady, to mam czasami wrażenie, że wychowałyśmy się w dwóch różnych domach. Pamiętam, że tata zawsze przygarniał, wspierał swoich kolegów z młodości, którzy mieli problem z alkoholem albo gorzej sobie radzili z życiem. Mnie to się podobało. Asi chyba też. Na pewno nie mamy z tego powodu żadnych traum. Może uważniej słuchamy, obserwujemy świat.
Opracowujecie wspólny plan dotyczący działań wobec osób niepełnosprawnych?
Nie. Uważam, że teatr nie powinien być blisko polityki, ale powinien być polityczny. Chociaż jestem zdania, że tylko pracując w różnych obszarach, jesteśmy w stanie dokonać zmian w systemie dotyczącym praw osób niepełnosprawnych. Oczywiście cieszyłabym się, gdyby wśród publiczności na naszych spektaklach byli politycy. A co do Joanny, to i polityka, i teatr zabierają jej bardzo dużo czasu, również tego, który można by poświęcić na spotkania z bliskimi.
Pani teraz mówi, że się nie spotykacie?
Mówię, że – niestety – bardzo rzadko. Z mediów dowiaduję się, co słychać w jej zawodowym życiu.
Robi pani spektakl, który jest zainspirowany jej działalnością.
Robię spektakl, którego bohaterami są osoby niepełnosprawne i ich rodzice okupujący Sejm. Zresztą z tego względu, że Asia jest w prawa niepełnosprawnych tak zaangażowana, chciałam tę sprawę rewolucji niepełnosprawnych ominąć, nie zajmować się tym. Bałam się nawet. Do tej pory przecież nawet nie mówiłam, że Joanna to moja siostra. Powiem szczerze, że nawet jak oglądałam te wszystkie materiały z Sejmu, z protestu niepełnosprawnych, to łapałam się na tym, że chcę ją zasłonić, że wolałabym, żeby tam był ktoś inny, jakiś inny polityk. Choć tak naprawdę jestem dumna, że to moja siostra. Zresztą dzięki niej mamy dostęp do archiwum protestu. U niej w domu stały torby z IKEA z pocztówkami, listami, koszulkami, banerami z czasu pobytu niepełnosprawnych i ich rodzin w Sejmie. Centrum Sztuki Włączającej Downtown, które prowadzimy, wypożyczyło te rzeczy na potrzeby naszego przedstawienia.
Pani siostra będzie jego bohaterką?
Nie. Już raz powiedziałam – to będzie spektakl o tych ludziach, o tych rodzicach i tych niepełnosprawnych dzieciach, którzy w pewnym momencie podjęli decyzję wdarcia się do Sejmu. Pomyślałam, że trzeba mieć ogromne zaufanie do społeczeństwa, żeby zaryzykować swoją codzienność i domagać się swoich praw. Czterdzieści dni protestu. Czterdzieści dni wysiłku w konkretnej sprawie. I dlatego drugim bohaterem spektaklu będzie polskie podzielone społeczeństwo. Proszę sobie wyobrazić, że na pocztówkach i w listach były tylko słowa wsparcia i poparcia. Ludzie opisywali swoje osobiste historie. Natomiast w internecie był głównie hejt.
Pani aktorzy wiedzą, co to jest rewolucja?
Chodzi pani o słowo? Jedna aktorka autystyczna od razu powiedziała: rewolucja żołądkowa.
Czyli aktorzy z zespołem Downa są dla pani tylko narzędziem.
Nie.
Jak to nie, skoro nie orientują się, czym jest rewolucja, czym jest protest, czym jest walka o swoje prawa?
To nie tak. Oni doskonale zdają sobie sprawę, co się działo latem w Sejmie. W czasie protestu graliśmy spektakle tu, w Instytucie Teatralnym, bardzo blisko Sejmu. Zdarzało się, że aktorzy wychodzili i mówili, że łączą się z osobami, które są w Sejmie, i trzymają za nie kciuki. A matki naszych aktorów kontaktowały się, zresztą za pośrednictwem mojej siostry, z matkami protestującymi w Sejmie. Potem na próbach, kiedy rozmawialiśmy o rewolucji, ktoś powiedział, że jak się czegoś nie chce, to się to odrzuca. Ja im na to, że kobiety kiedyś musiały wywalczyć sobie swoje prawa. A oni, że nie wiedzieli, że można sobie coś wywalczyć. Dla mnie czas pracy nad spektaklem jest także czasem uczenia się. Moi aktorzy się uczą. Już wiedzą, że rewolucja się nie dokona, jeśli dana grupa nie stanie w swojej obronie. Oczywiście prawda jest taka, że osoby z niepełnosprawnościami intelektualnymi nigdy same nie zrobią rewolucji. Również z tego powodu, jak są wychowywane, jak są prowadzone. Oni nie umieją się buntować. Od małego każdy ich bunt jest tłumiony. Rodzice, opiekunowie z instytucji, w których przebywają, chcą, żeby ci ludzie byli w normie, a więc grzeczni, kulturalni, mocno trzymający się norm społecznych. Starają się pewne pokłady ich zachowań wyciszyć, uśpić.
Prochami?
Mam nadzieję, że nie tylko prochami. Z drugiej strony wiem, że jeśli któryś z naszych aktorów ma gorszy czas, to rodzice sięgają po farmakologię. Sądzę jednak, że głównie to jest jednak wychowanie. Większość instytucji, które pracują z osobami niepełnosprawnymi intelektualnie, nie jest partnerska w stosunku do swoich podopiecznych. I pewnie dlatego nasz teatr jest dla nich takim wrzodem. Czymś, co robi wszystko, żeby nie dać uśpić tych ludzi. Jest nam trudno, bo przecież nasz teatr działa na dziko. Nie mamy własnej przestrzeni teatralnej. Pracujemy w miejscach, które nie są dostosowane dla osób z niepełnosprawnościami. W PKiN, żeby dojść do sali tanecznej, trzeba najpierw wejść na wysoki stopień, a potem drzwi otwierają się tak, że zagarniają cały ten stopień, na którym się stoi. Patrzę któregoś dnia, dlaczego Barbara nie wchodzi na próbę. I okazuje się, że nie daje rady wejść. Teresa też ma problem.
Przecież pani teatr jest wspierany przez MKiDN, przez Biuro Kultury Urzędu Miasta Warszawy.
To jest wsparcie projektowe. Zrobiliśmy nawet o tym spektakl. Przecież my działamy w szkołach, robimy warsztaty, wykłady, wydajemy książki i wystawiamy spektakle od 14 lat. Kolejny rok prowadzimy zajęcia z dziećmi w szkołach, ich nauczycielami i instruktorami w ramach programu O!SWŃJ. Działamy jak prężna instytucja, jednak pozbawiona infrastruktury. Wszyscy wiemy, że granty, projekty nie są już dla nas adekwatną formą wsparcia. Każdy z nas prowadzących pracuje w innym miejscu. Nie ma skupienia, które mogłoby być, gdybyśmy działali instytucjonalnie. Ostatnio chciałam robić próby do „Rewolucji, której nie było” w ciągu dnia. Okazało się jednak, że to niemożliwe, bo jeśli aktorzy przyjdą na próbę, to stracą miejsce na Warsztatach Terapii Zajęciowej (WTZ). Zaczynamy więc nasze próby o 15, po ośmiu godzinach ich warsztatów.
Płaci im pani?
Oczywiście. I za przygotowanie spektaklu, i za każdy spektakl grany. Gdybyśmy się stali instytucjonalnym teatrem, aktorzy już by nie musieli chodzić do tych WTZ-ów, pracowaliby tylko tu, w teatrze.
Któryś z aktorów pracuje?
Tak, Daniel w synagodze. Śmiejemy się, że przez niego nie możemy grać w piątki i soboty. Premierę jednak zrobimy w piątek. Mam nadzieję, że zrobimy, bo najpierw Daniel musi powiedzieć w synagodze, że premiera jest czymś świętym. W jednej ze scen naszego nowego spektaklu aktorzy stoją z transparentami. Ale mówią, że nie chcą już tutaj stać, nie chcą żadnej rewolucji, żadnej zmiany. Jeden stwierdza, że bolą go ręce od trzymania tych transparentów, i nogi, i krzyż, drugi, że już nie ma siły, że już koniec tej rewolucji, a trzeci, że chce stać, chce protestować.
Pani mu to kazała powiedzieć?
Nie, to jest improwizacja, jego słowa. Każdą próbę spisuje Justyna Lipko-Konieczna. To jest nasz scenariusz. Nagle aktorka mówi: „Jestem ofiarą tej rewolucji”. To już koniec i pada ze zmęczenia. A druga, która gra matkę: to dopiero początek. Wie pani, w Polsce nigdy nie było rewolucji osób z niepełnosprawnościami. Choć myślę, że taka mała rewolucja trwa od wakacji. Przecież ten protest w Sejmie nie został zakończony, tylko zawieszony.
Przecież chodziło o pieniądze, o to, by rodzice niepełnosprawnych dostawali miesięcznie większą sumę.
To minimum. Pod spodem, pod tymi pieniędzmi jest całe kłębowisko innych rzeczy, mnóstwo potrzeb, frustracji, gniewu, życia pozbawionego godności. A o pieniądzach najłatwiej rozmawiać, za pieniądze można wiele zdziałać. O pieniądze można walczyć. O inne rzeczy trudniej. Zresztą o innych rzeczach czasem nawet trudno mówić. Może nam się uda powiedzieć o nich w spektaklu. O złości, o niezrozumieniu. Matki często mają dość zajmowania się, bycia matkami Polkami z cierpieniem wypisanym na twarzy. A oni, zawsze wdzięczni za daninę od najbogatszych, osoby z niepełnosprawnościami intelektualnymi mają potrzeby dorosłych ludzi.
Seks, rodzina?
Też. Ale nawet coś takiego, jak „chciałbym zapalić papierosa”.
Nie mogą?
Widziała pani Downa palącego papierosa? Nie. Zaraz byłby alarm. Jak to możliwe, że taki człowiek pali, przecież nie wie, co robi. A on wie, co robi. On chce zapalić, napić się piwa. Aktorka w trakcie improwizacji mówi: „Chciałabym sama sprawdzać swoją pocztę e-mailową”. Zwyczajna potrzeba prywatności. Inna: „Chciałabym się przechadzać po plaży w Izraelu w innym ciele niż to moje”. Albo: „Chciałabym się całować z normalnym chłopakiem, nie z takim, co ma zespół Downa”. Zahamowaliśmy im wiele sfer życia. Pamiętam, jak usłyszałam, że oni się nigdy nie złoszczą. Wyobraża sobie pani człowieka, który się nie złości?
Od razu przypomina się Król Maciuś I i rewolucja dzieci, która skończyła się klęską.
Ale to nie są dzieci.
Ale to ludzie o umysłach małych dzieci.
Nie o to chodzi, żeby ludzi z niepełnosprawnościami zostawiać samych sobie i niech robią rewolucję. Natomiast pacyfikując ich, być może tracimy jeden ze sposobów na uratowanie tego świata. Po naszej stronie jest cała kreatywność i szukanie sposobów, jak z nimi przejść przez tę rewolucję. Wszyscy wiemy, że niełatwe jest życie pod jednym dachem z nastolatkiem. Ale to nie znaczy, że ten nastolatek chce mieszkać sam, że oczekuje od nas, że się wyprowadzimy.
Pani ich traktuje jak dzieci?
Pewna dziewczyna z telewizji, która była u nas na próbie, powiedziała, że z jednej strony łączy mnie z aktorami bliskość, bo znamy się od dawna, gadamy, jesteśmy ze sobą po imieniu, przytulamy się. Z drugiej strony to jednak relacja reżyser – aktorzy. I staram się nie traktować ich jak dzieci. Wszystko robię, żeby tak nie było, choć pełno jest pułapek. Nie tylko w pracy artystycznej, ale i w codzienności. Jedziemy razem do hotelu i łapię się na tym, że chcę komuś zrobić kanapkę, bo będzie szybciej. Im trzeba dawać czas, dawać wybór. Są sytuacje śmieszne i dramatyczne. Na przykład taka: okazało się, że to ja muszę odebrać córkę ze szkoły. Jest próba. Kilkanaście niepełnosprawnych osób pod moją opieką, więc wszyscy idziemy po córkę. Widzi pani ten obraz? Ja, a za mną banda aktorów z zespołem Downa. Albo wjeżdżamy do restauracji i okazuje się, że siedemnaście osób chce omlet, a kucharz jest jeden. Ba, chcą, żebym ja też zamówiła ten omlet, bo podobno jest wyśmienity. I już się boję, że ten facet, ten kucharz, do końca życia będzie źle myślał o ludziach z zespołem Downa.
Pani by chciała, żeby ludzie z zespołem Downa funkcjonowali w społeczeństwie, chodzili do normalnych szkół, pracowali, żeby się zintegrowali.
Nie. Część rodziców dzieci z zespołem Downa tego chce. Kiedy dzieci zaczynają dorastać, zmieniają zdanie, wiedzą, że się nie da. To jest jak ze wszystkimi innymi rodzicami, którzy chcą, żeby ich dzieci były mądre, zdolne, kończyły najlepsze szkoły, a potem zarabiały dużo pieniędzy. Nam, rodzicom, bardzo trudno pogodzić się z tym, że dziecko nie spełnia naszych oczekiwań. To z zespołem Downa nie spełnia od samego początku. Może trzeba zadać pytanie, czy ludzie z zespołem Downa chcą integracji, czy ona jest im potrzebna. W systemie edukacyjnym to się nie udaje, potem też nie. Może dlatego trzeba stwarzać nowe miejsca, takie jak teatr.
Pani jest dla nich ratunkiem.
Jestem kimś, kto namieszał w ich rodzinach. Rodzice moich aktorów nie przypuszczali, że będą musieli swoje kalendarze dostosowywać do dziecka, i to jeszcze tego z zespołem Downa. Nie chcę być traktowana jako ratunek. Często mówię, że ten teatr to jest zasługa nas wszystkich. Aktorzy nigdy nie byliby punktualnie na próbie, gdyby ich rodzice nie przywieźli. Rodzicom mówię też, że robię to przez tyle lat również z tego powodu, że mnie nie cenzurują. Teatr to jest duże pole dla wyobraźni, dla radykalności. Również pole do współpracy z koordynatorami. Gdyby nie oni, to nie robilibyśmy działań na taką skalę.
Pani ma dwoje dzieci.
Wera ma tyle lat, ile trwa teatr. Dla niej to trudne mieć mamę, która jest z ludźmi cały czas okazującymi, że...
Że panią kochają?
Myślę, że to jest miłosna relacja. Oni nie mają problemu z tym, że mają zespół Downa. Problem ma reszta społeczeństwa, problem ma część widzów przychodzących na nasze przedstawienia. Słyszę czasem: „Boże, tyle osób... Ja w całym życiu nie widziałem tylu ludzi z zespołem Downa”. I płacze. Moja mama też tak miała na początku. A mój tata po spektaklu dla dzieci z przedszkola zapytał: „Justyna, czy to, co robisz, jest odpowiedzialne?”. Mnie najbardziej interesuje wyprowadzanie człowieka ze stanu, w którym myśli, że wszystko jest załatwione. Nie chcę, żeby ludzie zasypiali w tych swoich komfortowych życiach. Sama bym nie chciała zasnąć. Zrobiłam w Sosnowcu spektakl dla dzieci „Wróg – instrukcja obsługi”, wokół którego było totalne zamieszanie. Jeszcze przed premierą. Listy z kuratorium, że nie powinno się wnosić tematu wroga do szkół, listy z fundacji pro life. A dzieci pisały na warsztatach, że wrogiem jest Niemiec, Rusek, pedał, uchodźca, czarny. Nauczycielki mówiły, że one tego nie uczą w szkole. A dzieci zbierają informację o wrogu, a to z telewizji, a to z domu, a to od kolegów. I tworzy się wróg. Dzieci mówią: „Nie wiadomo, jak on wygląda. Może być łysy albo mieć turban albo kołtun”. Ńwczesny dyrektor teatru zapytał, czy to jest prawda, że dzieci w Sosnowcu tak piszą. Kiedy przytaknęłam, powiedział: „To znaczy, że ten spektakl ma powstać”. Nie uważam, że mamy przeżyć życie, nie zauważając, że pewnych osób po prostu nie ma. Przecież ten świat nie jest przygotowany tylko dla większości. I to nie mniejszość ma się zmieniać. Zmiana musi się dokonać w całym społeczeństwie. Dlatego tak ważna jest edukacja, która pomaga dzieciom zrozumieć świat, który tworzą dorośli.
Brzmi jak manifest.
Bo to jest manifest. Zastanawiam się jeszcze, czy ta rewolucja, o której opowiadamy w spektaklu, który przygotowujemy, powinna mieć jakichś kolor czy swoje hasło. W naszym przedstawieniu z 2014 r. „Klauni” pojawiło się hasło „Nie ma wolności bez samodzielności”. Zanim zaczęliśmy pracę nad tym spektaklem, pojechaliśmy do Gdańska, do Europejskiego Centrum Solidarności. Już wieczorem, w hotelu, aktorzy zrobili imprezę, u Barbary w pokoju, i tam wymyślili właśnie to hasło „Nie ma wolności bez samodzielności”.
Pili piwo?
Oczywiście. Ale mamy na to świetne rozwiązanie. Na początku, kiedyś, panikowałam. Myślałam, Boże, co zrobić, co zrobić, oni na wyjazdach chcą alkoholu. Okazało się, że im nie chodzi o to, żeby się nachlać, tylko żeby mogli sobie nalać do szklaneczek, posiedzieć, pogadać, obejrzeć mecz, a potem pójść spać.