- Młodzież weszła w seriale, bo one nie są zniuansowane czy pogłębione psychologicznie. Ale młodzi nie są troglodytami. Oczekują czegoś innego, są po prostu wychowani przez internet - mówi w wywiadzie dla DGP Robert Gliński, reżyser (m.in. filmów „Niedzielne igraszki” i „Cześć, Tereska” oraz serialu „Izabela”), w latach 2008–2012 rektor Państwowej Wyższej Szkoły Filmowej, Telewizyjnej i Teatralnej im. Leona Schillera w Łodzi.
Jeszcze wczoraj seriale były kinem klasy B.
Fascynujące, jak to się zmieniło. Coraz więcej ludzi, zwłaszcza młodych, ogląda właśnie seriale.
A pan?
Ja też, tylko że nie mam telewizji, więc oglądam rzeczy ściągnięte z internetu albo wydane na płytach DVD.
DVD? Myślałem, że tylko ja z Kazikiem jesteśmy jeszcze tacy staroświeccy.
A jak pan ogląda? Po odcinku?
Nie, co najmniej kilka z rzędu.
Właśnie, teraz widzowie nie oglądają seriali po jednym odcinku, lecz po kilka. A zawsze było tak, że kiedy się miało ulubiony serial w telewizji, to się czekało na odcinek za tydzień, a kiedy pojawiły się telenowele – do następnego dnia, czasem z wypiekami na twarzy, co też będzie dalej. Teraz siadasz i oglądasz kilka odcinków. I robisz to nie wtedy, kiedy serial nadają, ale kiedy chcesz.
Mam wolny weekend, to oglądam cały sezon.
To jest zadziwiające. Pan ogląda, bo pana to wciąga, czy z obowiązku zawodowego?
Zaraz, a z kim to właściwie wywiad?
(śmiech) Tak tylko pytam.
Oglądam, bo mnie wciąga, albo – jak przy „House of Cards” – żeby wiedzieć, o czym ludzie mówią.
„House of Cards” też mnie znudził, ale córka oglądała odcinek za odcinkiem. Widzi pan, bardzo ważne jest to, że zmienia się widownia seriali. Dawniej było przyjęte, że oglądają je gospodynie domowe, emeryci, ludzie starsi, słabiej wykształceni, drobnomieszczanie.
Dlatego to było kino klasy B?
Tak, dziś jest inaczej. Seriale oglądają widzowie młodzi, zamożni, wykształceni, więc i one same się zmieniają.
A może było odwrotnie – zmieniły się seriale, więc i pojawiła się inna widownia?
To jak spór o pierwszeństwo jajka czy kury. Możemy uznać, że te procesy następowały równolegle, najważniejsze, że doprowadziło to do zmiany seriali.
Jakie są teraz?
Mają silną linię fabularną. Widownia jest bardziej wymagająca, przyzwyczajona do lepszej i szybszej akcji oraz do wyrazistych bohaterów – więc to otrzymuje. I jeszcze jedna rzecz, której dawniej nie było – pojawił się gatunek. Większość seriali, które odniosły sukces, ma wyraźny gatunek: albo to science fiction, albo political fiction, mamy komedie i mocne thrillery. Nie są to już ciepłe kluchy jak kiedyś. To już na etapie scenariusza musi byś dokładnie wyrysowane.
Nie ma czegoś takiego jak komediodramat?
Gdzieś na marginesie, bo serial musi być wyrazisty, inaczej wyjdą zawsze te ciepłe kluchy, a to nie przejdzie. Widownia to odrzuci.
W serialach wszystko jest rysowane grubą kreską. Od razu wiadomo: dobry czy zły bohater...
To spadek po komiksach, bo wiele seriali ma właśnie taki rodowód, a w tych rysunkowych opowieściach postacie są bardzo wyraziste, faktycznie – jak pan powiedział – rysowane grubą krechą. Ale między innymi dlatego w to weszła młodzież.
Komiksy to był XX w., dzisiejsza młodzież ich nie zna.
Ale jest na nich wychowana, bo tą estetyką przesiąkli nie tylko twórcy seriali, ale też gier komputerowych czy teledysków.
Więc postaci w serialach są komiksowe?
Oczywiście, bo gdyby były bardziej zniuansowane, pogłębione psychologicznie, gdyby to było szyte delikatną, cienką niteczką, to młodzi by w to nie weszli.
Robi pan z nich troglodytów.
Nie, oni są po prostu inaczej wychowani, w świecie łopatologicznego internetu, i czego innego od filmu oczekują. Chcą mocnego i klarownego przekazu.
Chyba nie tylko w filmie, wystarczy poczytać polski internet.
Był taki amerykański serial „Vinyl” o nowojorskiej scenie rockowej w latach 70.
Kapitalny temat.
Producentem był Martin Scorsese, współproducentem Mick Jagger, a w serialu rock, narkotyki, artyści, perypetie wytwórni płytowej, która nie może przeżyć. Wszystko, by podbić świat. Wyszedł jeden sezon i klapa.
Jak to?
Warstwy rodzajowa, muzyczna, obyczajowa – super. Było to atrakcyjne zwłaszcza dla mojego pokolenia, uderzało w struny, które już przestały brzmieć, można było przypomnieć sobie młodość, to było fantastyczne. Natomiast kulały fabuła i postacie, które były za słabo zrobione, mało wyraziście. Może właśnie dlatego, że producenci szukali niuansów? Może pomyśleli, że skoro serial jest skierowany do starszej publiczności, trzeba zrobić to subtelniej i delikatniej? W efekcie wyszło nijako i wodniście. Klapa.
Powinni zrobić mocniej i prościej?
Wie pan, jaka jest recepta na sukces serialu? I ta zasada dotyczy nie tylko produkcji amerykańskich, lecz i polskich, które często są dość marne. Muszą zostać zapewnione pewne trzy elementy, a jeśli choć jednego zabraknie, to ma się klapę.
Słucham.
Pierwszy element, podstawowa gwarancja sukcesu, to dobry scenariusz. Drugi – realizacja, czyli przede wszystkim reżyser. I wreszcie warunek trzeci – pieniądze.
Niech się pan nie gniewa, ale to oczywistości.
Ale jeśli scenariusz nie jest dopracowany, nie ma silnej linii dramaturgicznej, nie ma konfliktu, nie ma wyrazistych bohaterów, tylko ma się ględzenie i dialogi, to już wiadomo, że to dobrze nie rokuje. Często też – nie tylko u nas, to zjawisko światowe – w ramach szukania oszczędności angażuje się marnych reżyserów, którzy nie potrafią tak budować scen, by miały one odpowiedni przebieg dramaturgiczny.
Jak jest dokładny scenopis, to wiadomo co robić, nieprawdaż?
Każdą scenę można zaaranżować na bardzo wiele sposobów. Ze studentami szkoły filmowej na zajęciach z reżyserii robię tak – taką jedną, krótką dialogową scenkę wymyślamy wspólnie na dwadzieścia sposobów. Oni się w ten sposób uczą, że koncepcja realizacyjna może takiej scenie bardzo pomóc albo ją całkowicie położyć. Pan mi mówi, że to oczywistości…
Bo tak jest.
Owszem, niby to wszystko wiemy, ale niech pan zobaczy, jak jest w polskich serialach. Zazwyczaj wszystkie te trzy czynniki leżą i potem te seriale są, jakie są.
Co prócz scenariuszy zmieniło się w realizacji seriali?
Postacie są bardziej wyraziste, silniejsze są punkty zwrotne, jakieś widowiskowe przewrotki.
Ale to wciąż element scenariusza.
Nie tylko, bo ważne, jak ten scenariusz zostanie zrealizowany. Dziś musi on być bardzo skondensowany, intensywny. Czasem zresztą scenariusz to zakłada, tylko realizacja kuleje.
To dlatego tak ważna jest reżyseria?
Reżyser musi być współtwórcą. Musi nie tylko rozumieć scenariusz i wiedzieć, jak go przenieść na rzeczywistość filmową, lecz musi też panować nad stroną realizacyjną. Bo ja oczywiście uważam, że reżyser jest najważniejszy… (śmiech)
Zwłaszcza reżyser Gliński.
Ale przy serialu dochodzi do tego cała strona realizacyjna. Kamery są cyfrowe, sceny kręci się na kilku urządzeniach. Bardzo często używa się rozmaitych efektów, które później dorabia się w komputerze, jak choćby pojawiające się na ekranie SMS-y w „House of Cards”.
Bardzo proste, a jakie fajne.
To wszystko podbija dynamikę narracji. Pojawiło się to dopiero teraz, bo dziś są takie możliwości techniczne, a to, co daje technika, wiadomo, trzeba do serialu wrzucić. Gdyby tego nie było, to i seriale nie przeżywałyby takiego rozkwitu i nie zdobywały aplauzu młodej widowni. Na pewno szybsze i dużo bardziej dynamiczne jest opowiadanie. To czasami jest jeszcze podkręcone zdjęciami…
Zna pan serial „24”? Tam w ciągu 24 godzin, bo o tylu opowiada cały sezon, musi zdarzyć się wszystko. I dzieje się.
Mówiłem już o wpływie komiksów na seriale, zwłaszcza amerykańskie, ale to promieniuje na inne. Bo czym się charakteryzuje komiks? Uproszczoną, ale wyrazistą akcją, bardzo wyrazistymi bohaterami i bardzo szybką narracją – tam ciach, ciach, ciach, wszystko bardzo szybko zmienia się w tych obrazkach. I to zostało przeniesione do seriali.
Które stały się naprawdę kosztownymi produkcjami.
Właśnie, niech pan zobaczy jak wypasione potrafią być współczesne seriale, ile pieczołowitości i pieniędzy włożono w scenografię, kostiumy i dekoracje do „Tudorów” czy „Gry o tron”.
Tam w dodatku jeżdżą po całym świecie w poszukiwaniu scenerii. Zupełnie jak w „Homeland”.
I właśnie – pieniądze. Bez nich „Gra o tron” nie byłaby tak niebywała, świetnie zrealizowana. Bo jak tych pieniędzy nie ma…
To mamy „Koronę królów”.
Niestety. Te przykłady, które podawaliśmy, przeczą myśleniu, które w Ameryce przestało obowiązywać, ale u nas wciąż pokutuje, że serial można zrobić tanio, szybko i byle jak, a ludzie i tak obejrzą. Okazuje się, że nie, bo widzowie seriali mają wymagania. I prawdziwy serial to duża inwestycja, która oczywiście się zwróci, ale najpierw trzeba swoje w nią włożyć. Czasami w tak niedoceniane obszary jak dźwięk, który buduje przestrzeń, w której się znajdujemy. Tu najlepsza jest sala kinowa, bo zanurzamy się w inną rzeczywistość. Spłaszczony, marny dźwięk, stający się szumem dochodzącym do naszych uszu z małych odbiorników czy komórek, zdecydowanie w tym przeszkadza.
Ale przecież ludzie – nie tylko seriale, lecz filmy w ogóle – oglądają często nie w kinie czy telewizji, ale na tabletach, a nawet na ekranach telefonów.
Te ekrany są coraz lepsze i filmy nie tracą wiele ze swojej atrakcyjności. Choć są też dzieła wysmakowane, pełne estetycznych cytatów z kina światowego, tak robi choćby Paweł Pawlikowski, do których dostrzeżenia i delektowania się nimi potrzebny jest duży ekran.
Więc jak będzie wyglądało kino za czterdzieści lat?
Bardzo się cieszę, że z pana taki optymista i zakłada pan, że za czterdzieści lat kino jeszcze będzie istniało.
Będzie, bo…
No właśnie, bo co? Bo ludzie chcą się oderwać od tego, co teraz, wejść w świat przyszłości lub przeszłości?
Z tego powodu będzie istniał film, a ja mówię, że nadal będą nawet kina.
A to dlaczego? Po co komu kina?
Znowu przypominam, że to wywiad z panem, ale odpowiem. Ludzie chcą nie tylko obejrzeć film, ale i wyjść z domu. Chodzą do teatru, to pójdą i do kina.
Ja myślę, że będzie film, bo on stwarza przestrzeń magii wokół nas, ale on nie musi być oglądany w kinie, to może być dobrej jakości odbiornik domowy.
A kino?
Ono też przetrwa, bo ludzie potrzebują specjalnego otoczenia do przeżywania emocji, wspólnoty. Niech pan spojrzy na igrzyska olimpijskie czy mecze piłkarskie – ludzie chodzą je oglądać na żywo, choć znacznie lepsza jakość, możliwość powtórek, zbliżeń twarzy sportowców jest w telewizji. Nie musimy ruszać się z pokoju, by obejrzeć mecz, a jednak idziemy na stadion.
Jest pan pewien, że ludzie chcą przeżywać zbiorowo także filmy?
Uczestniczą w mszy artystycznej, to im poniekąd daje kino.
Cały czas mówimy, że seriale stały się pełnoprawną częścią filmowego życia, z drugiej strony Netflix prowadzi wojnę ze starymi instytucjami filmowymi, z festiwalem w Cannes, z którego wycofał swoje produkcje…
Tego nie śledzę zbyt dokładnie i nie przykładałbym do takich historii nadmiernej uwagi. To ma biznesowe tło, a świat filmowy będzie się unifikował. I w Polsce, i na świecie ci sami twórcy robią filmy kinowe i seriale, dawny podział przeszedł do historii. Jeśli tacy ludzie jak Martin Scorsese czy David Lynch biorą się za seriale, to najlepszy tego dowód. I nie robią tego dla pieniędzy.
Więc po co?
Bo to jest, a raczej może być, bardzo ciekawa przygoda.
Muszą choćby inaczej prowadzić aktorów, prawda? Ich gra musi stać się bardziej komiksowa.
Powiedziałbym, że bardziej wynikająca z konwencji niż z prawdy – i tu powinienem dodać słowo „niestety”, bo ja jestem zwolennikiem gry opierającej się na prawdzie psychologicznej. A gdy mamy zabawę konwencją, to musi być mistrz typu Jacka Nicholsona, który potrafi grać farsę czy groteskę, ale ma to taki element prawdy w sobie, że wierzymy w tę postać. Zasadniczo ten ciąg do wyrazistości, szybkości, dynamiki spowoduje, że aktorzy będą mocno kreślić postacie. Czasem będą one nazbyt wyraziste, zbyt grubą kreską wyrysowane, ale będzie się to tłumaczyło konwencją.
To groźne?
Nie, bo jeśli w tym przesadzą, to widz się odwróci. Więc będzie hamulec. Ale przyznaję, że to trochę takie prywatne dywagacje zawodowca wychowanego na tradycyjnym pojęciu aktorstwa.
Co to jest tradycyjne pojęcie aktorstwa? Gdybyśmy dziś oglądali w teatrze Helenę Modrzejewską, to byśmy uciekli.
Myślę, że tak. Tak samo ekspresja uwielbianej przed wojną Mieczysławy Ćwiklińskiej czy potem Hanki Bielickiej dziś byłaby nieczytelna i męcząca.
Ze wspomnień Andrzeja Łapickiego bije to, że nie mógł znieść gry Niny Andrycz.
Bo to było tak upozowane, manieryczne i nieprawdziwe, że nawet wiekowy w końcu Łapicki tego nie akceptował. Tak się grało kiedyś, dziś gra się inaczej i pewnie w przyszłości będzie jeszcze inaczej.
Zupełnie inaczej było ze stuletnią Danutą Szaflarską.
Która grała do końca życia…
I to w mocno współczesnych „Rozmaitościach”.
Bo ona podążała za czasem, zmieniała się odpowiednio do epoki i jej wymagań.
Skoro już jesteśmy przy aktorach, to dlaczego jedni dostosowują się jak kameleony, a inni jak Robert De Niro czy Janusz Gajos pozostają tacy sami?
Są sobą, ale jednocześnie grają postać. De Niro zupełnie inny jest w „Taksówkarzu”, inny w „Ojcu chrzestnym” a jeszcze inny w „Dawno temu w Ameryce”. Gajos jest fantastycznym aktorem, czułym na scenę, na postać i jest bardzo elastyczny.
Naprawdę? Uważam, że to geniusz, ale on nie gra, on po prostu jest.
A jednocześnie mu pan wierzy, prawda? Bo fantastycznie gra i jest zupełnie inny jako alkoholik, inny jako partyjny kacyk, a inny, gdy gra cenzora. Tylko że Gajos czy De Niro mają wielką osobowość aktorską i ona się przenosi na granych przez nich bohaterów.
A Tomasz Kot nie ma osobowości? Bo za każdym razem gra tak, że nie wiem, czy to on, czy nie on.
On ma bardzo dużą charyzmę, prawdziwą osobowość, jest świetnym aktorem.
Dlaczego inny świetny aktor, Arkadiusz Janiczek, nigdzie nie gra? Od „Placu Zbawiciela” minęło 12 lat.
To naprawdę bardzo ciekawy, znakomity aktor, znam go z teatru, a że nie gra? Szczęście i los. Z aktorami jest tak, że albo są wszędzie, i wyskakują, gdy otworzymy lodówkę.
Tomasz Karolak lub Robert Więckiewicz.
Ale bywa tak, że aktor znika, choć jest świetny.
A dystrybutor, producent się upierają: weźmy Karolaka, bo na niego przyjdą?
Czasami tak bywa, bo obsada to zawsze przepychanka między reżyserem, który chce obsadzić postaci zgodnie ze swoją wyobraźnią, a producentem, który ma inne pomysły biorące się z kalkulacji ekonomicznych typu: „Na Karolaka pójdą, na Janiczka nie, bo jest nieznany”.
Co o tym decyduje? Adam Woronowicz jest brzydki, a na niego chodzą.
Bo starsze panie myślą, że to ksiądz Popiełuszko i chciałyby się u niego spowiadać.
A na Janiczka pluły w tramwaju, bo bije żonę.
(śmiech) Świetny aktor stworzy taką postać, że mu wierzymy i nie widzimy aktora Janiczka, tylko faceta znęcającego się nad żoną.
magazyn dgp 17.08.19 / Dziennik Gazeta Prawna
Ostatnio oglądałem film sensacyjny z 1982 r. Był w tempie, którego dziś nikt by nie wytrzymał, ludzie posnęliby w kinie.
Internet i świat cyfrowy powodują, że jesteśmy przyzwyczajeni do coraz szybszego przekazu. To się przekłada na film.
Przyszłość to szybciej, coraz szybciej?
To się zmienia w ciągu jednej generacji i to będzie postępowało nieubłaganie. Ale z drugiej strony pojawia się coraz wyraźniejsza kontra, tęsknota do czegoś innego. Będzie więc pewnie tak, że kino w swojej masie pójdzie w stronę czegoś bardzo szybkiego, dynamicznego i ostrego, lecz z drugiej strony pojawią się niszowe spektakle w jednym ujęciu, wolno opowiadane przez półtorej godziny, taki inny świat…