„Nie mogłem żyć w kraju, który przestał mi być ojczyzną”, notował Sándor Márai. Jego „Dzienniki” to świadectwo przewrotności ludzkiego losu
Więcej czytaj w Magazynie DGP / Dziennik Gazeta Prawna
Sándor Márai (1900–1989) prowadzi obecnie całkiem interesujące życie pozagrobowe – zarówno na świecie, jak i w Polsce. Czyta się go uważnie, z szacunkiem, być może nawet z fascynacją. Nie zawsze tak było. Przez pół wieku – od późnych lat 40. – Márai przebywał na emigracji, która z zawodowego punktu widzenia była dla niego literackim czyśćcem. Został praktycznie zapomniany jako pisarz, wydawany byle gdzie i byle jak, a na Węgrzech pod panowaniem komunistów siłą, groźbą i propagandową perswazją wyparty ze społecznej świadomości.
Tymczasem przed II wojną światową Márai był gwiazdorem węgierskiej literatury. Pisał dużo i świetnie, zarabiał znakomicie. Miał w sobie dekadencki urok człowieka, który urodził się już stary. To się ceniło w tej nieodległej, choć egzotycznej epoce, gdy bycie młodym uchodziło za głęboko niestosowne.
Trzy tomy rozszerzonej edycji dzienników Sándora Máraiego („Dziennik 1943–1948”, „Dziennik 1949–1956” oraz „Dziennik 1957–1966”) ukazały się nakładem wydawnictwa Czytelnik w przekładzie i opracowaniu Teresy Worowskiej. Wydawca zapowiada kolejne tomy. / Media
Ale Márai mógł czuć się stary, ponieważ świat, który portretował, był światem schyłku. Cesarstwo Austro-Węgierskie przegrało wojnę, którą równie dobrze mogło wygrać, i poniosło gorzkie konsekwencje – zostało podzielone i rozparcelowane. Postanowienia Traktatu w Trianon z 1920 r. szczególnie mocno dotknęły Węgry: z pozycji ambitnego regionalnego mocarstwa występującego z Austrią na równych prawach, zdegradowano je do roli małego kraiku na europejskim wygwizdowie. Węgry straciły dwie trzecie swojego terytorium: Słowację, Siedmiogród, sporą część dzisiejszej Chorwacji oraz graniczący z Austrią Őrvidék (Burgenland). Rzut oka na mapę mówi wszystko: Budapeszt jest stanowczo za dużym miastem na taki mały kraj. O tym się na Węgrzech pamięta po dziś dzień jako o największej historycznej traumie (więcej na ten temat: Węgry jako Chrystus narodów: Wraca mit Wielkich Węgier – red.).
Dla Máraiego ta sprawa miała dodatkowy wymiar osobisty: urodził się i dzieciństwo spędził w Kassa (dzisiejszych słowackich Koszycach), pochodził z bogatej sasko-węgierskiej burżuazji stanowiącej ówczesną elitę miasta, uczęszczał do dobrych szkół i czekała na niego piękna kariera, urzędnicza bądź wojskowa.
Zwieńczona Trianon katastrofa I wojny przekreśliła tamtą rzeczywistość. Kiedy w 1938 r. Madziarzy po traktacie monachijskim zajęli południową Słowację wraz z Koszycami (podczas gdy my zajmowaliśmy Zaolzie), Márai odebrał to z zadowoleniem. Ale przeszłości nie da się odzyskać w ten sposób. „Kassa nie porusza mnie już, nie niepokoi, nie słyszę głosu czarodziejskiego dzwonu zatopionego w głębinach dzieciństwa. Nie odczuwam żadnego podniecenia, gdy chodzę po tych ulicach; dzieciństwo minęło, nie tylko w rzeczywistości, także i we mnie” – zapisuje w początkowych akapitach dzienników w 1943 r. A rok później, gdy na Węgrzech rozpętuje się piekło, dodaje ze stoickim spokojem: „Młodość była jednak piękniejsza niż wspomnienie po niej”.

Kilka lekcji strzelania

Pod maską arystokratycznego pięknoducha i dostarczyciela nostalgicznych bestsellerów – w rodzaju „Wyznań patrycjusza”, „Żaru” czy poświęconej pamięci swego mistrza Gyuli Krúdyego powieści „Sindbad powraca do domu” – Márai krył jednak oblicze uważnego obserwatora węgierskiej rzeczywistości. Pisany w latach 30. cykl powieściowy „Dzieło Garrenów” (składają się nań tomy „Zbuntowani”, „Zazdrośni”, „Obcy”, „Znieważeni” i „Maruderzy”), który węgierski autor uważał za swoje największe dokonanie prozatorskie, opowiadał historię pokolenia przechodzącego od młodzieńczego buntu do fascynacji nagą siłą faszyzmu. Sam Márai zresztą też się buntował: jako 19-latek przyłączył się do rewolucjonistów Béli Kuna zakładających w 1919 r. komunistyczną Węgierską Republikę Rad. Węgierska Republika Rad przetrwała 133 dni, zduszona ofensywą armii rumuńskiej, Márai – podobnie jak sam Kun – uciekł z Węgier do Niemiec. To doświadczenie (którym się zanadto nie chwalił) nie było dla niego jednak wstępem do kariery w organizacji finansowanej z Moskwy, ale najpewniej rodzajem szczepionki na komunizm czy może szerzej: na wszelkiej maści totalitaryzm. Ucieczka z kolei była jego pierwszą przymiarką do emigracji – na Węgry wrócił dopiero w 1928 r.
Kiedy w 1943 r. zaczyna pisać dzienniki, nie wie jeszcze, że będzie to kronika wędrówki od pełni do nicości; opowieść o odnoszącym sukcesy węgierskim pisarzu, który stanie się zgorzkniałym amerykańskim emerytem wygnańcem. I który na parę miesięcy przed upadkiem komunizmu, opuszczony przez wszystkich, zakończy swoje życie strzałem z rewolweru (a był zawsze konsekwentny w tym, co robił – zanim popełnił samobójstwo, jako 88-latek wziął kilka lekcji strzelania).
Nie wie tego, bo tego wiedzieć nie sposób. Ale widzi wszystko jasno, ostro, wyraźnie. Ta klarowność spojrzenia w połączeniu z wyniosłą niechęcią do zawierania jakichkolwiek kompromisów jest znakiem firmowym dzienników Máraiego. Dzienników, które są wybitną literaturą. „Odwiedza mnie mój niemiecki wydawca – notuje w 1943 r. – W tej chwili hasło w Niemczech brzmi: »Korzystajmy z wojny, bo pokój będzie straszny«. Sądzę, że to hasło uzasadnione”. Wojna, gdy w końcu przyszła na Węgry, okazała się równie potworna.

Węgrzy w kolejce

Każdy z trzech dotąd wydanych tomów nowej polskiej edycji dzienników Máraiego (w 2009 r. ukazał się u nas dużo skromniejszy wybór z tego potężnego, liczącego tysiące stron tekstu) ma swój temat przewodni.
Tom pierwszy, obejmujący lata 1943–1948, to historia ostatecznego upadku starego europejskiego ładu, a przy okazji: dopełnienia się węgierskiej katastrofy. W marcu 1944 r. Niemcy przejmują wojskową i polityczną kontrolę nad Węgrami – admirał Horthy, dotąd sprzymierzony z III Rzeszą, zaczął bowiem w obliczu klęski negocjować z aliantami. Do współpracy z Niemcami, głównie w dziele zagłady Żydów, rzucają się ochoczo bojówki strzałokrzyżowców, węgierskich nazistów. Rodzina Máraich zmuszona jest do ucieczki z Budapesztu (żona Máraiego ma żydowskie pochodzenie) na wieś. Pisarz przygląda się apokalipsie i szepcze o śmierci: „Odpocząć, odetchnąć od tego kłębowiska straszliwych i niemożliwych do wyjaśnienia nieporozumień; śmierć to tylko tyle. Coraz częściej tego pragnę. Ale zawsze mnie uspokaja, gdy pomyślę, że nie muszę ku niej czynić ani kroku: jest tuż obok, zna swoją porę, gdy ma mi położyć rękę na ramieniu. To jedyny wierny przyjaciel”. Zabawne, że to, co było dotąd w jego twórczości dekadencką pozą, staje się jedyną dostępną rzeczywistością.
Márai patrzy na Węgry surowo – kolaborację w dziele Holokaustu uważa za hańbę, której nie sposób zmyć. Jego ówczesne słowa brzmią zresztą bardzo aktualnie: „Prowadzona przez minione dwadzieścia pięć lat selekcja negatywna polegała na celowym torpedowaniu wszelkich prób zmierzających do wychowania u nas demokratycznej klasy średniej – wszyscy, którzy ośmielili się napomknąć o demokratycznym wychowaniu, byli podejrzani, nazywani pachołkami żydowskimi lub bolszewickimi sługusami. (...) W sobotę o północy zamknięto peszteńskie getto. Ponad dwieście tysięcy osób gnieździ się w tych potwornych, zatłoczonych kwaterach i czeka, żeby pociągami wyjechać do Polski, do obozów. (...) Każdy dzień, który obecnie przeżywam, będzie kiedyś uznany za jeden z najohydniejszych rozdziałów w historii węgierskiej. (...) I do wykonania tego wszystkiego znaleźli się Węgrzy... znaleźli się? Ustawili się w kolejce, żeby pomagać”.
Jednocześnie Márai czuje, że majaczące na horyzoncie rządy komunistów nie będą lepsze. I ma rację. W 1945 r. notuje: „Wyprzedajemy się z ubrań, wartościowych drobiazgów, w ciągu krótkiego czasu sproletaryzujemy się zupełnie. Ci, którzy decydują o naszym losie, tego właśnie chcą. (...) Rosjanie nie gniewają się szczerze i naprawdę na faszystów. Klną ich, ale nie czują, że są im obcy. Obcy to jest zawsze ten inny człowiek, który nie jest ani faszystą, ani komunistą. Na takich naprawdę się gniewają”.
Nie chce kolaborować z nową władzą. Nie chce zostać przez nią użyty do legitymizowania czerwonego terroru – a to w razie pozostania na Węgrzech wydaje się nie do uniknięcia. Podejmuje decyzję o emigracji. W 1948 r. z żoną i adoptowanym synem wyjeżdżają do Włoch. „Moje książki, dzieło mojego życia, trafią do rupieciarni czasu, do magazynu albo na śmieci… (...) Ale jestem spokojny, bo nic innego nie mogłem zrobić. W ojczyźnie nie było już dla mnie żadnej roli, moja praca straciła sens. Dopóki kraj jest satelitą Sowietów i łupem chciwej i okrutnej rozbójniczej bandy krajowych bolszewików, pisarz węgierski nie może uwierzytelniać tego faktu, żyjąc i pozostając tam. Sprawy zaszły już tak daleko, że nawet nie da się milczeć; musiałem więc udać się na wygnanie, dobrowolnie, z rodziną. Nie mogłem żyć w kraju, który przestał mi być ojczyzną”.
„Udało mi się, jak sądzę, ustalić istotną różnicę w wiecznym sporze światów pomiędzy Wschodem a Zachodem. W »wolnym świecie« – a więc na Zachodzie – mam prawo zdechnąć, jak i kiedy mi się podoba. W świecie bolszewików muszę zdychać na sposób i w terminie wyznaczonym rozkazem komunistycznych hyclów. To istotna różnica” – pisał Márai

Tylko z własnych zasobów

Drugi tom (pisany w latach 1949–1956) dokumentuje początkowe lata emigracji, najpierw w Neapolu, potem w Nowym Jorku. Rodzina Máraich czuje się we Włoszech dobrze, ale klepie straszną biedę. Stąd pomysł przeniesienia się do Ameryki, o której Márai nie ma zresztą dobrego zdania. Po latach doceni amerykańską łatwość życia, tamtejszą witalność i rozmach, ale nigdy nie poczuje się tam jak u siebie. Dla wyrafinowanego Europejczyka Stany będą jednak zawsze terytorium na wpół dzikim, które jeszcze nie zdążyło wytworzyć kultury ani duchowości, ledwie jakieś komercyjne imitacje.
Kapitalistyczny Zachód ma wszelako pewną przewagę nad komunistycznym Wschodem: „Udało mi się, jak sądzę, ustalić istotną różnicę w wiecznym sporze światów pomiędzy Wschodem a Zachodem. W »wolnym świecie« – a więc na Zachodzie – mam prawo zdechnąć, jak i kiedy mi się podoba. W świecie bolszewików muszę zdychać na sposób i w terminie wyznaczonym rozkazem komunistycznych hyclów. To istotna różnica”. Może dlatego na początku lat 50. Márai zaczyna pracować dla Radia Wolna Europa.
Ale trapi go też inny problem – nie ma już dla kogo pisać. „Ciekawa obserwacja: jak długo człowiek jest w stanie wydobywać z siebie wszystko, czego potrzeba do życia i pracy – tylko z siebie, bez żadnej pomocy, samotnie; jak żyć i pracować, czerpiąc tylko z własnych zasobów?”.
Finał drugiego tomu dzienników zostaje wyznaczony przez klęskę powstania węgierskiego w 1956 r., rozniesionego przez sowieckie tanki. Dla Máraiego to moment, w którym klamka ostatecznie zapada: dociera do niego, że nigdy już nie wróci do ojczyzny.

Wujaszek malkontent

Stąd zapewne tonacja trzeciego, w pełni amerykańskiego tomu (obejmującego lata 1957–1966) jest odmienna – gorzka, pełna resentymentu. Niewykluczone, że chodzi także o co innego: pisarz się starzeje. Wciąż towarzyszy mu „persona” zrezygnowanego, lecz obojętnego obserwatora, trochę cynika, trochę stoika („Czasem wydaje mi się, że to wszystko, co mi jeszcze pozostało, jest beznadziejne, ale nie jest nieciekawe. A czasem znów, że jest nieciekawe, ale nie beznadziejne”; „Ostatnio gniewam się już tylko wtedy, gdy potrzebuję tego z przyczyn zdrowotnych. W starszym wieku gniew zastępuje zdrowe pobudzenie, jakie przynosi szok genitalny”), ale zarazem nie umie już ukryć, że świat – który nie stanął grzecznie w miejscu, gdy zatrzymała się kariera Máraiego – po prostu wprawia go w irytację. Wściekają go próby zachodniego dialogu z Sowietami oraz ideologia „odprężenia”. Wścieka go Ameryka (osobliwie nie cierpi odnoszących sukcesy amerykańskich pisarzy, kiedy Hemingway popełnia samobójstwo, Márai zdaje się odczuwać coś na kształt satysfakcji). Wścieka go rodząca się kontrkultura, której za grosz nie rozumie – uważa, że bitnicy nie dostawali wystarczająco mocno po tyłku w dzieciństwie, fantazjuje o goleniu Beatlesów na rekruta. Do szału doprowadzają go ruchy emancypacyjne Afroamerykanów (ma ich za rasę niższą), homoseksualistów („zboczeńcy”), kobiet („androgyniczne wariatki”). Irytują go Żydzi. Głosuje na republikanów i z nadzieją patrzy na wojnę w Wietnamie (chociaż kiedy mówi: Wietnam, to myśli: Węgry). Przemawia głosem wujaszka malkontenta, który – w swoim mniemaniu – wali prawdę między oczy, bo sądzi, że jest to postawa elementarnej uczciwości wobec bliźnich.
To też jest prawda literatury – że ludzie się starzeją i usztywniają, że stają się żywą kolekcją blizn i kroniką następujących po sobie bolesnych strat. Nawet jeśli Máraiemu, tak samoświadomemu, tak trzeźwo patrzącemu, tak bezlitosnemu również dla siebie, to akurat wyszło przypadkowo.
Trzy tomy rozszerzonej edycji dzienników Sándora Máraiego („Dziennik 1943–1948”, „Dziennik 1949–1956” oraz „Dziennik 1957–1966”) ukazały się nakładem wydawnictwa Czytelnik w przekładzie i opracowaniu Teresy Worowskiej. Wydawca zapowiada kolejne tomy.