Chciałabym stworzyć miejsce, gdzie różni wizjonerzy znajdą swoją przestrzeń , będą mogli poeksperymentować. To jest dom kultury? W takim razie tak, robię dom kultury.
GazetaPrawna.pl
Po co w ogóle filharmonia w Szczecinie, skoro jest Berlin?
I po co lotnisko w Baranowie, skoro jest w Berlinie? (śmiech)
A serio?
A po co w ogóle jakakolwiek nowa filharmonia, skoro dzięki internetowi możemy bez wychodzenia z domu obcować z dorobkiem wszystkich filharmonii świata?
Bo lubimy wykonawców oglądać na żywo?
To faktycznie te 150 km ze Szczecina do Berlina nie jest problemem. I oczywiście stolica Niemiec jest jednym z centrów europejskiego życia muzycznego, tam grają najlepsze orkiestry, wykonawcy na świecie…
Więc po co się bawić w prowincjonalną filharmonię, skoro obok olbrzym?
Bo jesteśmy już na tym etapie, że ci sami artyści, którzy występują w Berlinie, chcą grać w Szczecinie. Ba, dla większości miast świata absolutną abstrakcją jest to, że przyjedzie do nich Aleksandra Kurzak z mężem Robertem Alagną, bo najlepsi śpiewacy świata to raczej La Scala albo Metropolitan Opera. A do nas przyjeżdżają.
Jakim cudem?
Pracą, nie cudem. Kiedy zaczynałam i wysłaliśmy zaproszenia dla wykonawców – co tu kryć, z drugiego rzędu – to nie dostawaliśmy nawet odpowiedzi na e-maila. Nic, zero, milczenie. Nikt nas nie znał, nikt nie traktował poważnie. Dziś sami potrafią spytać, czy nie bylibyśmy czymś zainteresowani. W świat poszło, że u nas wystąpili wielcy artyści, że zostali kapitalnie przyjęci, że mamy świetne miejsce.
A publiczność?
Według badań naszym głównym odbiorcą jest świadoma, wykształcona kobieta 50+. To potwierdzają także nasze obserwacje: panie przychodzą tu w pięknych strojach, mają swoje święto.
Szczecinianki mają tu salon?
Ależ oczywiście! Gdzie te panie mogą się pokazać, gdzie mogą zaprezentować swoje kreacje? Taka pani nie pójdzie do klubu czy na dancing, ale filharmonia jako miejsce spotkań ze znajomymi jest idealna.
Ma pani swoje mieszczaństwo.
Właśnie. Badania mówią, że koncert jest tylko pretekstem, ale głównym impulsem przyjścia do filharmonii jest chęć pokazania się.
Nie wstydzi się pani do tego przyznawać? Pani się stara, a słuchaczom zależy tylko na lansie?
Ależ skąd. To jest wspaniałe, że chcą przyjść właśnie do nas, i jestem z tego dumna, bo od początku zależało mi na stworzeniu w Szczecinie pewnego snobizmu, mody na bywanie w filharmonii. Tu po prostu wypada być, pokazać się, a ja dbam o to, by muzyka była na najwyższym poziomie.
Ładny budynek, to i samo przyszło.
A skądże! Budynek się szczecinianom opatrzył, przychodzą tu z innych powodów. Muszę ich cały czas przekonywać, że ci, którzy do nas przyjeżdżają, to nie drugi sort, tylko przychylamy im kawałka świata. Poza tym każdy, nie tylko artysta, chce się poczuć wyjątkowo.
I jak tę wyjątkowość może zapewnić filharmonia?
Zaczyna się od wejścia. Może to i teatrum, ale bardzo ważne – każdego melomana wita osobiście stojąca na schodach pani dyrektor…
Naprawdę zawsze wita pani osobiście wszystkich gości?!
Na każdym piątkowym koncercie stoję na schodach i witam wchodzących. Mało tego, korona mi z głowy nie spadnie, gdy ktoś, nie wiedząc, kim jestem, pyta po prostu o drogę do toalety. Taka jest moja rola służebna, tak do tego podchodzę i to fantastyczne, że mogę komuś pomóc. Filharmonia to dla mnie misja promowania najlepszej muzyki w najlepszych wykonaniach. I czasem jestem rozgoryczona, gdy sprowadzam gwiazdy światowej wielkości, o których marzą największe sale, a nie spotka się to z żadnym odzewem w mediach. Wtedy przynajmniej mam wiadomość od melomanów, których co tydzień witam, że to jest ten kierunek, że tak trzeba.
Ma pani frajdę z tego stania w hallu?
To jest kapitalna sprawa! Część ludzi myśli, że jestem bileterką, ale część wie, że jestem dyrektorem, dzielą się ze mną uwagami, mówią, co chętnie by usłyszeli, co im się najbardziej podobało i czego chcą więcej.
Słucha pani tego?
W dużym stopniu tak. Trzeba wiedzieć, co kiedy ułożyć.
Pani ciągle o widzów zabiega.
Zaczynamy od szóstego miesiąca życia…
Co za hardcore.
Może i hardcore, ale to jest zarówno wychowywanie dzieci – odbiorców przyszłych, jak i rodziców – odbiorców obecnych. Potem są zajęcia dla przedszkolaków…
…i wyjazdy do szkół, gdzie dorabiacie, grając w salach gimnastycznych?
Nie. Po co mi koncerty w salkach, gdzie jest fatalna akustyka? W ten sposób nikogo nie wyedukuję.
To co robicie?
Dowozimy. To się nazywa „Limuzyną do Filharmonii” – wynajdujemy tych, którzy mają największy problem z dotarciem do nas, bo albo są bardzo biedni, albo są w ośrodkach wychowawczych, albo są naprawdę wykluczeni społecznie, i przywozimy ich luksusowym autokarem, dajemy przewodnika, który obwozi ich po mieście, pokazuje takie miejsca w filharmonii, których nikt inny nie może zobaczyć, a na koniec jest koncert. Ci ludzie – i starzy, i młodzi – wychodzą ze łzami w oczach, bo nikt ich nigdy w życiu tak nie potraktował. Oni na koncercie zachowują się najlepiej, a potem są naszymi najgorliwszymi melomanami, bo niektórzy wracają.
Wróćmy do dzieciaków.
To oni są na zajęciach najważniejsi. Podstawowa zasada: nie nudzić, dziecko nie może być bierne.
To się udaje?
Jedyny problem mamy z nauczycielami, którzy najchętniej oddają nam dzieci, czasem kompletnie nieprzygotowane, bo nie wiedzą, dokąd idą i sami zatapiają się w ekranach swoich smartfonów.
Nauczyciele?
Tak, dzieciaki są pochłonięte swoimi zajęciami, a nauczyciele swoimi telefonami. Mamy gry miejskie w filharmonii, mamy zajęcia dosłownie wszędzie – sali dużej, małej, najmniejszej i w hallu. Podglądamy wszystko łącznie z centrami handlowymi. Tam są kulki, w których dzieciaki mogą się pobawić, prawda? Pomyślałam, że kiedy byłam młodą mamą, to każda szansa, żeby zrelaksować się na godzinę, była dla mnie na wagę złota.
I co, zainstalowała pani kulki w filharmonii?
Nie, ale mamy świetlicę, gdzie dzieci zostają same z instruktorami. Mają z nimi zajęcia muzyczne powiązane z tematyką koncertu, na którym są ich rodzice. Dzieciaki tam się bawią, szaleją, ale i uczą. Wszystko od drugiego roku życia.
„Serwa robi z filharmonii dom kultury” – zna pani te zarzuty?
Tak, moją ambicją jest stworzenie z filharmonii centrum kultury, wręcz ośrodka kulturotwórczego. Chciałabym stworzyć miejsce, gdzie różni wariaci, wizjonerzy znajdą swoją przestrzeń, będą mogli poeksperymentować. Chcę przyciągnąć ludzi, których energia i pomysły wykraczają poza miejsca, w których tworzą. To jest dom kultury? W takim razie tak, robię dom kultury.
Powinna pani powiedzieć „dom kultury wysokiej”.
Nie ma podziału na kulturę wysoką i niską, popularną.
Na czym polega pani dom kultury?
Na tym, że nawet grzeczne pomysły zaczynają wariować i żyć swoim życiem. Do „Seniority” zainspirowały nas nasze starsze wolontariuszki. Chodziło o to, by dać przestrzeń starszym melomanom, by się spotkali, coś przygotowali. I nagle z tego urodził się odrębny zespół „Seniorita”, który przygotowuje w filharmonii odrębny repertuar, taki, jaki im w duszy gra i który z tym repertuarem koncertuje.
To amatorzy?
Tak, ale pod kierownictwem zawodowych instruktorów, którzy potrafią pokazać im, jak inaczej wykonać ich ulubione utwory. Co robi nasz dom kultury w filharmonii? Daje tym ludziom miejsce i ożywia autentyczne życie muzyczne. Czy to jest złe, nie godzi się w tak świętym miejscu?
Moim zdaniem to genialne, takie rzeczy widziałem tylko w Anglii.
Mamy cały program działalności wystawienniczej, warsztatowej. U nas co miesiąc jest wernisaż – od fotografii przez design po malarstwo. Czemu? Żeby dać pełne spektrum doznań i melomanowi, który przyszedł posłuchać Elgara, pokazać jeszcze zmysłowe zdjęcia Brodziaka, a dalej rzeźby Mitoraja.
I posłuchać Kombi z filharmonią. To jest dopiero chała…
Zasadniczo nie lubię takich projektów, ale tu postawiliśmy warunek, że odejdziemy od tła i entourage’u filharmonicznego. Zaczęto nas nazywać domem kultury, gdy zrobiliśmy „Hey w Filharmonii”, bo zrodziło nam się w głowach, żeby jakoś zagrać tą szczecińskością, ale instrumenty symfoniczne wykorzystaliśmy w zupełnie inny sposób.
Zrobiliście też koncert najpopularniejszego teraz wokalisty jazzowego na świecie.
Gregory’ego Portera nie zaprosiliśmy dlatego, że dostał kolejną Grammy i był w trasie promującej płytę, ale mieliśmy pomysł na jego występ z naszą orkiestrą, na który on się zgodził. Mamy w programie silny nurt jazzowy, bo muzyka jazzowa bardzo często spotyka się dzisiaj z klasyczną, a my chcemy przy tej okazji zadać naszym słuchaczom pytanie: „Widzisz różnicę? Bo to przecież jeden, wielki świat muzyki”.
Pani flirty z jazzem wywołały drobny skandal.
W ślad za koncertem Portera przyszedł kolejny, faktycznie obrazoburczy jak na świat filharmonii, pomysł na uczczenie 70-lecia orkiestry. Zwykle w takich sytuacjach zamawia się utwór u któregoś z wielkich kompozytorów. No oczywiście jest Krzysztof Penderecki, ale jest inny magik, którego zderzenia z naszą orkiestrą bym chciała – Quincy Jones.
Jeden z najwybitniejszych kompozytorów i producentów jazzowych świata. Nie stać was.
Tak? 19 października będzie światowa prapremiera utworu na orkiestrę i wskazanych przez Quincy’ego Jonesa solistów z filmikiem od Quincy’ego, który z racji wieku już nie może przyjechać.
A pieniądze?
Udało się po długich negocjacjach dojść do porozumienia, bo wypracowaliśmy sobie dobre relacje z agencjami artystycznymi na świecie. Oni wiedzą, że ich artyści są dopieszczani, jest pełen komfort pobytu i fantastyczna reakcja publiczności, więc ludzie chcą przyjeżdżać.
Bodaj w Jeleniej Górze wymyślono konkurs na projekt stroju ludowego górali sudeckich.
(śmiech) Ja tak nie robię. I nie podpinam się pod takie historie, nie cieszą mnie specjalnie sukcesy zespołu „Szczecinianie” świetnie wykonującego muzykę góralską.
Ale ma pani pomysł, by w Szczecinie szukać korzeni, budować tożsamość?
Tylko nie przez państwowe zespoły pieśni i tańca, bo to cepeliada, a nie budowa tożsamości. Nie szukajmy tu na siłę odwiecznych korzeni polskich, nie szukajmy też w Szczecinie autochtonów, bo oni już dawno wyjechali.
Zostało miasto bez tożsamości?
Nie, bo każdy z nas ma swoją indywidualną historię, a tożsamość miasta to wypadkowa tożsamości jego mieszkańców.
Co może zrobić filharmonia?
Dać przestrzeń, by każdy mógł się wypowiedzieć. Dlatego tak ważny jest Turniej Muzyków Prawdziwych, bo chciałam pokazać muzyków potrafiących wywołać autentyczne emocje.
Ale jacyż to muzycy ludowi mogą być w Szczecinie czy okolicach?
Są ludzie, których dziadkowie skądś tam przyjechali, a którzy potrafili znaleźć swoją iskrę bożą w takiej muzyce. I to nie będzie folkowy, jednorodny obraz Szczecina. Nie, Szczecin ma być kolorowy, wielobarwny, jak wielobarwni są ludzie, którzy przyjechali tu z wielu stron. Nie udawajmy niczego na siłę, pokazujmy szczecinian, jacy są, pozwalajmy im odkrywać siebie nawzajem. A jak budujemy tożsamość? Chociażby opowiadając o Szczecinie przy okazji płyty „Żyli długo i w Szczecinie”, o tym, co nas bawi w naszym mieście. Mało kto wie, że w Szczecinie są paszteciki szczecińskie, maszyny do ich produkcji przybyły tu z Armią Czerwoną.
Macie też paprykarz.
Nazwę oczywiście wykorzystaliśmy w projekcie „Klubowy paprykarz i oranżada”, który skończył się płytami.
Skąd pomysł?
Siadłam kiedyś z mamą i pytam: „Co tu było fajnego?”. A ona mi z rozrzewnieniem, że taki Festiwal Młodych Talentów to było coś. Jak oni się skrzykiwali, bawili się, tańczyli…
I zrobiła pani mamie prezent?
Nagraliśmy płytę z piosenkami w tamtych lat w nowoczesnych aranżacjach i wykonaniach – trochę po to, by pokoleniu mojej mamy zrobiło się miło, a trochę po to, by młodszym pokazać, że kiedyś była muzyka.
W Warszawie czasem trudno znaleźć odbiorców na dobre koncerty.
Ale my przez te sześć lat wypracowaliśmy swoje sposoby na dotarcie do słuchaczy. Mamy całą strategię biletową opisującą, komu i jak bilety sprzedawać. Nic nie jest samograjem.
Nic?
OK, koncert Jimka to jest samograj.
Przepraszam, kogo?
Radzimira Dębskiego, Jimka, który jest piękny, przystojny, sławny i ja w półtorej godziny nie mam ani jednego z 4 tys. biletów! Problem jest, gdy chcę zaproponować koncert Pawła Mykietyna...
…kompozytora wybitnego.
Na którego jednak nie będą waliły takie dzikie tłumy, bo to twórca trudny. Ale wtedy mówię: „No trudno, na to musi nas być stać, nawet nie finansowo, ale mentalnie, by w Szczecinie zafunkcjonowało coś takiego”. I robimy to.
Umówmy się, że i tak nie będzie pani tu robiła Warszawskiej Jesieni…
I dlatego muszę mądrze kształtować swoją publiczność, edukować ją, pokazywać to, co wartościowe. Ostatnio mieliśmy 40-lecie pracy twórczej Krzysztofa Meyera i nawet największe ośrodki w Polsce nie podjęły się zorganizowania koncertu monograficznego. My się do tego wzięliśmy i skończyło się pełną salą, owacjami na stojąco. Tak, na koncercie muzyki współczesnej! To był szok dla samego kompozytora.
Raz się udało?
To nie tak. Kiedyś próbowałam układać repertuar zgodnie z radami różnych mądrych ludzi, którzy zajmują się tym od wielu lat. Oni mówili: „Pamiętaj, nigdy nie możesz dać wyłącznie repertuaru współczesnego, musi być jakaś marchewka, jakieś »Bolero« Ravela czy »Adagio for Strings« Barbera. Wtedy masz zapewniony sukces i wytrzymają również współczesną”.
Brzmi rozsądnie.
Ale właśnie nie do końca tak jest. Wystarczy dać pewien impuls, stworzyć aurę wyjątkowości, a wtedy słuchacze są zaciekawieni, chcą tego.
Ważny polityk PO żartował kilka lat temu: „Nie wiem, jakim cudem nie ustawiliśmy konkursu na dyrektora filharmonii i wygrała jakaś dziewczyna z Warszawy, ale jest super”.
Rzeczywiście konkurs nie był ustawiony, mogę zaświadczyć.
Pani nie jest muzykiem. Skończyła pani muzykologię, ale pracowała w Muzeum Powstania Warszawskiego.
Wbrew pozorom chętnych na dyrektorów nie ma zbyt wielu. Sytuacja była taka – budowa filharmonii rozgrzebana, trzeba zmienić bardzo, bardzo tradycyjny model orkiestry, która zasiedziała się przez te 50 lat w skrzydle urzędu miasta i jest ryzyko, że jeśli nic się nie zmieni, to będzie nowy budynek i martwa filharmonia.
Stąd dyrektor z kosmosu?
Tak zdecydowali organizatorzy konkursu.
A pani? Dlaczego się pani zdecydowała?
Uznałam, że w muzeum nauczyłam się robić wiele rzeczy dla Warszawy, ale przecież zostawiłam rodzinny Szczecin, więc może by i tam spróbować coś zrobić?
Co robią youtuberzy w filharmonii?
Jeszcze nie wiem, ale mam nadzieję, że szalone rzeczy. Zorientowałam się, że mam w Akademii Sztuki zwariowanego człowieka zajmującego się multimediami, Huberta Czerepoka, zgarnęłam go i zaproponowałam mu zorganizowanie konkursu dla youtuberów. Hasło „Kto ty jesteś?” i 90 sekund, by każdy odpowiedział na to pytanie. Startujemy 1 sierpnia, wielki finał 10 listopada w przeddzień rocznicy odzyskania niepodległości.
A „Kto ty jesteś”? Siłaczka?
Jestem kimś, kto ma odwagę przekładać swoje marzenia na działanie. Całe życie słyszę, że Szczecin to miasto z potencjałem. Rany boskie, ile można się świetnie zapowiadać?! Trzeba to wykorzystać, a nie opowiadać cały czas o potencjale.
Wróci pani do Warszawy?
Już nie mam takiego ADHD jak kiedyś i nie muszę zostawiać Szczecina.
A jak się pojawi wyzwanie?
Jeśli rozhulam filharmonię tak, by sama się kręciła, i dostanę taką propozycję, by zbudować coś od początku, to może się skuszę.
Wynajdujemy ludzi, którzy mają problem z dotarciem do nas, bo albo są bardzo biedni, albo wykluczeni społecznie, i przywozimy ich luksusowym autokarem, dajemy przewodnika, który obwozi ich po mieście, pokazuje takie miejsca w filharmonii, których nikt inny nie może zobaczyć