Ilekroć przywódcy mocarstw spotykali się, by rozmawiać w cztery oczy, granice na Starym Kontynencie zaczynały trzeszczeć.
Magazyn DGP 13 lipca / Dziennik Gazeta Prawna
Drogi Donaldzie Trumpie. Stany Zjednoczone nie mają i mieć nie będą sojusznika, który byłby lepszy niż Unia Europejska – zadeklarował na Twitterze przewodniczący Rady Europejskiej Donald Tusk. Zachodnia Europa się boi i ma ku temu powody. W ciągu ostatnich miesięcy prezydent USA wielokrotnie dowodził, że porządek międzynarodowy nie jest dla niego świętością, nieważne, czy chodzi o cła w międzynarodowym handlu, czy o spoistość Paktu Północnoatlantyckiego. Jeśli uznaje, że coś szkodzi interesom Ameryki, natychmiast chce to zmienić, nie oglądając się na możliwe konsekwencje. Skoro – jak głosiło jego wyborcze hasło – „America first”, to jej korzyści są najważniejsze.
Taka logika może znakomicie pasować Władimirowi Putinowi, jeśli tylko zdoła powściągnąć własne ambicje i nagnie się do planów Trumpa. W końcu obaj widzą dla swoich krajów korzyści płynące z rozbijania spoistości Unii Europejskiej. Kreml ma nadzieję na odzyskiwanie swej strefy wpływów w Europie Wschodniej. Trump nie może zdzierżyć faktu, że niemieckie towary (zwłaszcza samochody) zalewają rynek w USA, tłamsząc rozwój rodzimych producentów, gdy jednocześnie amerykańska armia ochrania Berlin przed zagrożeniami zewnętrznymi.
Ale Putin i Trump nie muszą w poniedziałek w Helsinkach rozmawiać tylko o Europie. Jest cała gama obszarów w polityce międzynarodowej, na których oba państwa mogą podjąć współpracę, poczynając od kwestii Iranu i Syrii oraz tego, jak zachowa się Kreml w obliczu wojny handlowej między Stanami a Chinami. Wprawdzie nie sposób przewidzieć efektów nadchodzącego spotkania, lecz należy pamiętać o jednej prawidłowości. Kiedy Waszyngton i Moskwa dobijały interesów, rzadko zwracały uwagę na opinię krajów europejskich. Pewnie dlatego, że to one zazwyczaj bywały przedmiotem prowadzonych targów.

W objęciach Gruzina

„Mogę powiedzieć, że zgadzaliśmy się doskonale z marszałkiem Stalinem” – opowiadał podczas cotygodniowej pogawędki przez radio Franklin D. Roosevelt, dzieląc się z Amerykanami wrażeniami z konferencji w Teheranie. „Jest to człowiek, który stalową, nieugiętą wolę łączy ze zdecydowanym poczuciem humoru. Uważam, że jest rzeczywistym przedstawicielem serca i duszy Rosji, i wierzę, że będzie się nam z nim i ze społeczeństwem rosyjskim układało jak najlepiej – naprawdę doskonale” – podkreślał prezydent. Faktycznie, kiedy między 28 listopada a 1 grudnia 1943 r. przebywał w Teheranie, Józef Stalin był dla niego wręcz ujmujący. Wprawdzie to ciężko chory prezydent USA musiał odbyć podróż na kraniec świata, a sowiecki satrapa miał do przejechania pociągiem zaledwie 3 tys. km, ale na ZSRR spoczywał główny ciężar walki z III Rzeszą. Dlatego Roosevelt oraz Winston Churchill poszli na rękę dyktatorowi, który twardo odmawiał latania samolotami. W stolicy Iranu Stalin odwdzięczył się prezydentowi, proponując zamieszkanie w dobrze strzeżonej willi, zlokalizowanej na terenie należącym do ambasady Związku Radzieckiego. „Willa umeblowana była zgodnie z pretensjonalnym, napuszonym stylem wnętrz radzieckich, projektowanych dla dygnitarzy wysokiego stopnia i niewątpliwie nafaszerowana na tę okazję aparaturą podsłuchową” – zaznacza w „Dyplomacji” Henry Kissinger.
Od samego początku rozmów Roosevelt ustawił się w charakterze petenta, na dodatek bardzo naiwnego. „Mam przeczucie, że Stalin niczego nie chce z wyjątkiem bezpieczeństwa dla swojego kraju, a jeśli dostanie odpowiednie gwarancje, nie będzie chciał niczego anektować i będzie pracował na rzecz pokoju i demokracji” – wyznał prezydent jeszcze przed wyjazdem do Teheranu. Wydaje się, że wierzył we własne słowa. Co zaskakuje podwójnie, bo przewodząc Stanom Zjednoczonym podczas Wielkiego Kryzysu, nieraz udowadniał, że był twardym i bardzo przebiegłym politykiem. Naiwną postawę może tłumaczyć błyskawicznie pogarszający się stan jego zdrowia. Po latach walki ze skutkami polio nie wstawał już z wózka inwalidzkiego, odczuwał stały ból oraz zmęczenie. Jednocześnie bardzo pragnął pozostawić po sobie międzynarodową organizację, podobną do Ligi Narodów. Jednak w przeciwieństwie do Ligi nowe stowarzyszenie państw miałoby skutecznie dbać o światowy pokój, tak aby Stany Zjednoczone już nigdy więcej nie musiały ratować Europy. Dla realizacji tych planów niezbędna była współpraca Związku Radzieckiego.
Doradca Roosevelta i jeden z najbliższych mu ludzi Walter Lippmann twierdził później, że była to wielka mistyfikacja prezydenta. „Myślał, że potrafi przechytrzyć Stalina” – zapisał. Wedle kalkulacji prezydenta osłabiona Wielka Brytania była skazana na zabieganie o sojusz ze Stanami Zjednoczonymi. Roosevelt w Teheranie mógł zatem pozwolić sobie na ignorowanie postulatów Churchilla, starając się w ten sposób pozyskać względy przywódcy ZSRR. Doszło do tego, że gdy brytyjski premier poprosił o spotkanie w cztery oczy, prezydent odmówił, nie kryjąc, iż obawia się zirytowania takimi konszachtami „wujaszka Joe”. Kiedy zaś podczas rozmów Stalin stwierdził, że po wojnie należy w pierwszej kolejności rozstrzelać 50 tys. niemieckich oficerów, od stołu obrad demonstracyjnie wstał tylko Churchill. Roosevelt obrócił całą sytuację w żart. „Rozstrzelanie 49 tys. powinno wystarczyć” – oznajmił, po czym oferował dyktatorowi kolejne ustępstwa. Stalin żądał zablokowania planu premiera Wielkiej Brytanii, który domagał się inwazji wojsk zachodnich aliantów wiosną 1944 r. na Bałkany. Realizacja tej koncepcji mogła ocalić Europę Środkową przed wkroczeniem Armii Czerwonej. Roosevelt zagwarantował, że nic takiego nie będzie miało miejsca. Przywódca ZSRR chciał wschodnich Kresów II Rzeczpospolitej aż po linię Curzona. Jego postulat prezydent zaakceptował bez targów, podobnie jak dał obietnicę, że drugi front powstanie we Francji.
Na tak wielką hojność Roosevelt mógł sobie pozwolić. Dając polityczne prezenty ówczesnemu sojusznikowi, sam niczego nie tracił. W końcu zawsze płacił jedynie interesem strategicznym małych europejskich narodów. Co więcej, z perspektywy Waszyngtonu sporo zaoszczędził. Oddanie Europy Środkowej pod protektorat ZSRR oznaczało wówczas stabilizację całego regionu Starego Kontynentu, bez konieczności podejmowania jakichkolwiek wysiłków ze strony USA. Jednocześnie umierający Roosevelt najwyraźniej chciał zostawić po sobie zupełnie inny, lepszy świat. Podczas kolejnego spotkania w Jałcie dalej kupował Stalina, płacąc zgodą za coraz to nowe profity dla ZSRR ciągnięte z terenu Europy. Po czym, wracając ze spotkania Wielkiej Trójki, napisał w raporcie dla Kongresu: „Konferencja Jałtańska winna oznaczać koniec systemu jednostronnie podejmowanych działań, ekskluzywnych sojuszy, stref wpływów, równowagi sił i tych wszystkich środków, do których się ucieka od wieków, a które zawsze zawodziły. To wszystko proponujemy zastąpić uniwersalną organizacją, do której wstąpić mogą wszystkie miłujące pokój narody”. Roosevelt zmarł w kwietniu 1945 r., więc powstania ONZ już nie dożył. Tymczasem Stalin miał prawo szczerze żałować śmierci tak przyjaznego prezydenta. Podczas każdego spotkania na szczycie trzymał się zasady, jaką Józef Piłsudski ujął w krótkim zdaniu „brać i nie kwitować”. Wszelkich ustaleń z zachodnimi aliantami dotrzymywał tylko wówczas, gdy było to dla niego wygodne. „Ta wojna nie jest taka, jak wojny z przeszłości. Ktokolwiek okupuje jakieś terytorium, narzuca tam również swój system społeczny. Każdy narzuca swój system tam, dokąd dotrzeć mogą jego armie. I nie może być inaczej” – tłumaczył.

Którędy na Disneyland?

Polityka ZSRR po zakończeniu II wojny światowej nie przystawała do wyobrażeń Roosevelta. Pomimo olbrzymich strat imperium zdołało rzucić Stanom Zjednoczonym wyzwanie. Kremlowi marzyła się supremacja w świecie, a wejście w posiadanie broni atomowej radykalnie zmieniło układ sił. Amerykanie poczuli się zagrożeni. Ich politykę zagraniczną zaczęła kształtować doktryna powstrzymywania sformułowana przez George’a Kennana. Zakładała ona aktywne wspieranie sojuszników USA oraz blokowanie wszelkich prób sowieckiej ekspansji. Jej rdzeniem stał się Pakt Północnoatlantycki.
Wewnętrzna solidarność NATO bywała wystawiana na ciężkie próby, gdy z Kremla zaczynały płynąć sygnały, iż Sowieci chcieliby dogadać się z Amerykanami na partnerskich zasadach, dbając o obopólne korzyści. Przedsmak tego odczuto w Paryżu i Londynie w październiku 1956 r. Wówczas to, po nacjonalizacji Kanału Sueskiego przez rząd Gamala Nasera, Wielka Brytania i Francja wysłały swoje wojska do Egiptu. Zbrojna interwencja zakończyła się kompromitacją dawnych mocarstw kolonialnych. Waszyngton i Moskwa wspólnie wystąpiły w obronie egipskiego rządu. Wobec ultimatum supermocarstw najsilniejsze militarnie kraje Europy musiały zrejterować. Dobre wyniki współpracy z Nikitą Chruszczowem sprawiły, że prezydent Dwight Eisenhower zaczął się dystansować od europejskich sojuszników. Wówczas I sekretarz KC KPZR poczuł się na tyle silny, żeby zażądać wycofania alianckich sił z Berlina Zachodniego i przekształcenia go w zdemilitaryzowane „wolne miasto”. W tym czasie z Niemieckiej Republiki Demokratycznej do Berlina Zachodniego uciekały każdego roku setki tysięcy obywateli i miasto zamieniło się w największą z dziur w żelaznej kurtynie. Chruszczow chciał ją za wszelką cenę załatać, a przy okazji dopiec Waszyngtonowi, ale nie na tyle mocno, żeby wywołać wojnę. Nie chciał jej też Eisenhower, a po tym jak ZSRR wystrzelił w przestrzeń kosmiczną Sputnik, stało się jasne, że Sowieci są w stanie zbudować rakiety zdolne przenieść głowice nuklearne na terytorium USA. Amerykanie zaczynali panikować, a Chruszczow licytował. Wreszcie 3 sierpnia 1959 r. ogłoszono, że przywódcy obu supermocarstw złożą sobie wizyty.
Półtora miesiąca później I sekretarz przyjechał aż na dwa tygodnie do USA. Pojawienie się Chruszczowa w Ameryce stanowiło sensację, która szybko przybrała operetkową formę. Gość przyleciał specjalnie prototypowym samolotem Tu-114 tylko dlatego, że był ogromnych rozmiarów, co miało dowodzić potęgi ZSRR. Nikt na Kremlu nie przewidział, że w bazie lotniczej Andrews nie znajdą się żadne odpowiednio wysokie ruchome schody. Ostatecznie Chruszczow musiał wraz z całą resztą delegacji schodzić na płytę lotniska pod drabince ewakuacyjnej. Potem było równie śmiesznie. Komunistyczny przywódca nie przywykł do odpowiadania na podchwytliwe pytania, regularnie więc rugał amerykańskich dziennikarzy, za to ostentacyjnie chciał się bratać z robotnikami i farmerami w miejscowościach, które zwiedzał. Największy wybuch złości I sekretarza odnotowano po tym, jak amerykańskie służby bezpieczeństwa odmówiły zgody na jego wizytę w Disneylandzie, uznając, że w takim miejscu nie będą miały szansy zapobiec ewentualnemu zamachowi. Gość uznał to za celowe szykany ze strony Amerykanów i długo okazywał, jak bardzo poczuł się obrażony. Ostatecznie jednak nie odwołał swej wizyty w Camp David, gdzie czekał na niego Eisenhower. Tam usłyszał od gospodarza, że Stany Zjednoczone nie zamierzają na zawsze utrzymywać kontroli nad Berlinem Zachodnim. Tę deklarację prezydent USA złożył pomimo rozpaczliwych apeli o nieustępliwe stanowisko, słanych przez Konrada Adenauera. „Gdybyśmy utracili Berlin, moja pozycja polityczna stanie się od razu nie do utrzymania. W Bonn rządy obejmą socjaliści. Nawiążą oni bezpośrednie kontakty (z ZSRR – przyp. aut.) celem zawarcia układu z Moskwą i będzie to koniec Europy” – pisał kanclerz RFN.
Tymczasem w drugim dniu przyjacielskich rozmów Eisenhower poszedł jeszcze dalej. Niemal wprost zaproponował szukanie kompromisu w kwestii Berlina Zachodniego. „Strach pomyśleć, co mogłoby nastąpić, gdyby Chruszczow albo domagał się spełnienia radzieckich żądań, albo wystąpił z propozycjami »kompromisowymi«, opartymi na sugestiach, z jakimi się spotkał. Szczęśliwie brak koncentracji ze strony Chruszczowa, jego błędna ocena własnych sił, a zapewne i rozbieżności w radzieckim kierownictwie przyczyniły się do tego, że postępowanie strony radzieckiej jawiło się jako dziwnie niezdecydowane” – zanotował Henry Kissinger. Sowiecki przywódca mógł wówczas wbić trwały klin między członków Paktu Północnoatlantyckiego. Wystarczyło, żeby zaczął szukać z Eisenhowerem wspólnych interesów. Tymczasem on przestał grozić wojną, ale niczego w zamian nie chciał. Wystarczyło mu poczucie, że Amerykanie boją się Związku Radzieckiego. Zaraz po powrocie z USA pojechał na Węgry, gdzie podczas przemówienia w Budapeszcie oświadczył triumfalnie: „Świat kapitalistyczny drży pod ciosami obozu socjalistycznego”.

Żegnając Wietnam

„Próby zdystansowania się od Europy zakończyły się tym, że Stany Zjednoczone znalazły się w sytuacji, w której musiały wziąć na siebie ciężar obrony każdego wolnego (to znaczy niekomunistycznego) narodu w każdym zakątku globu” – oceniał Kissinger skutki przyjętej przez Eisenhowera strategii. „W dziesięć lat później Amerykanie samotnie będą walczyli w Wietnamie, a większość ich sojuszników odetnie się od tego” – dodawał gorzko. Choć armia USA wygrywała bitwy, to nie potrafiła zdusić komunistycznej partyzantki, ponosząc bolesne straty. Śmierć amerykańskich żołnierzy tak wzburzała opinię publiczną w USA, że w końcu prezydent Lyndon Johnson zrezygnował z ubiegania się o drugą kadencję. Zwycięzca wyborów w 1968 r. Richard Nixon nie zamierzał podzielić jego losu. Zaprzyjaźnionym krajom, które przestały wspierać Stany Zjednoczone, zadedykował swe wystąpienie wygłoszone w bazie wojskowej na wyspie Guam w lipcu 1969 r. Zadeklarował w nim, iż USA nie zamierzają dłużej ponosić wyłącznej odpowiedzialności politycznej i finansowej za obronę sojuszników.
Najpierw zabrał się jednak za najbardziej palący problem. „Zanim damy się ponieść ambitnemu marzeniu, musimy się pozbyć koszmarów, jakie pozostawiono nam w spadku. Należy do nich między innymi niekończąca się wojna” – oświadczył dziennikarzom. Zdawał sobie sprawę, że ma przed sobą karkołomną operację. Szansa na szybkie zwycięstwo nie istniała. Należało wycofać się z wojny, ale tak, żeby prestiż Stanów Zjednoczonych ucierpiał jak najmniej. Komuniści z Wietnamu Północnego cały czas otrzymywali wsparcie z Moskwy i Pekinu. Nixon oraz jego doradca do spraw bezpieczeństwa narodowego Henry Kissinger uznali, że przeciwnik okaże się skłonny do ustępstw jedynie wówczas, gdy wymuszą to na nim potężni protektorzy. Za radą Kissingera prezydent zaczął więc działania dyplomatyczne od wykorzystania napiętych relacji między Moskwą a Pekinem. Oba komunistyczne mocarstwa toczyły spór o przebieg linii granicznej w dorzeczu Ussuri. W ścisłej tajemnicy Kissinger pojechał do Państwa Środka, gdzie przygotował grunt pod wizytę prezydenta USA. Pojawienie się w lutym 1972 r. Nixona w Pekinie zaskoczyło cały świat, a najbardziej sowieckie Biuro Polityczne. Za odwrócenie sojuszy i przejście na stronę USA w rozgrywce z ZSRR Amerykanie zapłacili przewodniczącemu Mao Zedongowi interesem strategicznym Republiki Chińskiej na Tajwanie. Bez oglądania się na to, że prezydent zbuntowanej prowincji Czang Kaj-szek pozostawał wiernym przyjacielem Waszyngtonu, Tajwan został wykluczony z Organizacji Narodów Zjednoczonych. Jego miejsce oraz status stałego członka Rady Bezpieczeństwa otrzymały komunistyczne Chiny. Jako premię prezydent dorzucił „komunikat szanghajski”. Kluczowe zdanie w nim zawarte brzmiało: „wszyscy Chińczycy po obu stronach Cieśniny Tajwańskiej uważają, że są tylko jedne Chiny i że Tajwan jest częścią Chin”.
Nagłe zbliżenie Stanów Zjednoczonych z Państwem Środka sprawiło, że I sekretarz KC Leonid Breżniew błyskawicznie odnalazł w sobie chęci do szukania kompromisu. Zamierzał negocjować go osobiście z prezydentem USA, zapraszając go do Moskwy, co stanowiło wydarzenie bez precedensu. Do tej pory przywódcy ZSRR jak ognia wystrzegali się goszczenia w stolicy amerykańskich prezydentów, którym państwowa propaganda zawsze przeznaczała rolę śmiertelnego wroga „ojczyzny komunizmu”. Jednak sytuacja była szczególna i Breżniew podjął ryzyko. Nixon zjawił się w Moskwie 22 maja 1972 r. Rozmowy zapowiadały się trudne, bo nie dość, że trwała zimna wojna, to jeszcze miały dotyczyć bardzo wielu tematów. Tymczasem nadspodziewanie łatwo obaj przywódcy dogadali się co do treści układu SALT I (Strategic Arms Limitation Treaty I), ograniczającego tempo rozbudowy arsenałów jądrowych. Równie sprawnie poszło z dopięciem od dawna negocjowanych układów o współpracy w dziedzinie nauki i techniki oraz w dziedzinie badań i wykorzystania przestrzeni kosmicznej dla celów pokojowych.
Jednak najważniejszą kwestią stała się obopólna zgoda na rozpoczęcie polityki odprężenia. Już rok wcześniej, podczas przemówienia na XXIV Zjeździe KPZR, Breżniew zaoferował Stanom Zjednoczonym pokojowe współistnienie w zamian za ograniczenie wyścigu zbrojeń oraz „ostateczne uznanie zmian terytorialnych, jakie zaszły w Europie w wyniku drugiej wojny światowej”. De facto chodziło o milczące akceptowanie tzw. doktryny Breżniewa. Przyznawała ona ZSRR prawo do pacyfikowania oporu w krajach, które znalazły się w sowieckiej strefie wpływów, tak jak to zrobiono w 1968 r. w Czechosłowacji. Z punktu widzenia Nixona proponowany układ stanowił kuszące rozwiązanie, bo idealnie pasował do jego deklaracji z wyspy Guam. Bez oglądania się na zdanie innych członków NATO rozpoczynał politykę odprężenia. Panicznie obawiające się wojny rządy w krajach demokratycznych podchwyciły ją ochoczo, widząc przy okazji szansę na rozwijanie współpracy gospodarczej z ZSRR. „Martwi mnie dziwaczny rozwój świata – kapitał zachodni (USA i Niemcy) chce zafundować Rosji nowoczesność, a więc podtrzymywać będzie reżim Breżniewa i spółki” – notował w swoim „Dzienniku” opozycyjny publicysta Stefan Kisielewski. „To już ta Polska nigdy nie będzie wolna, a komunizm zagnieździ się tu na długie lata?” – dodawał z nieskrywaną rozpaczą.
Nixon i Kissinger mogli sobie pogratulować mistrzowskiej rozgrywki. Po zaszachowaniu Pekinu i Moskwy, a następnie płacąc komunistycznym mocarstwom za współpracę interesami innych narodów, mogli pod koniec stycznia 1973 r. zaprezentować światu układ kończący wojnę wietnamską. Porozumienie między walczącymi w Wietnamie stronami, podpisane w Paryżu, przyniosło Kissingerowi Pokojową Nagrodę Nobla. Szczęściem dla Europy minęło ledwie kilka lat i Kreml, zamiast korzystać z koniunktury politycznej, jaką niosła ze sobą détente, znów największą przyjemność odnajdował w nadeptywaniu USA na odcisk. To wymuszało analogiczne reakcje ze strony Waszyngtonu. Gdy więc w Helsinkach Trump znajdzie z Putinem pole do robienia interesów kosztem Europy, zawsze jest nadzieja, iż potem rosyjski prezydent nie będzie sobie potrafił odmówić starych, sowieckich przyjemności. Za sprawą których Waszyngton przypomni sobie o wiernych sojusznikach.
„Zanim damy się ponieść ambitnemu marzeniu, musimy się pozbyć koszmarów, jakie pozostawiono nam w spadku. Należy do nich między innymi niekończąca się wojna” – mówił Nixon. Zdawał sobie sprawę, że szansa na zwycięstwo w Wietnamie nie istniała