Wokół koncertu The Rolling Stones z 1967 r. krąży wiele legend; jest wiele relacji osób, które były na tym koncercie, ale są też relacje tych, którzy nie byli, ale zawsze opowiadali, iż byli – mówi PAP dziennikarka muzyczna, radiowa i telewizyjna Maria Szabłowska.

PAP: Udało się pani być na koncercie The Rolling Stones w warszawskiej Sali Kongresowej w roku 1967…

Maria Szabłowska: Udało mi się – to dobre określenie.

PAP: Jak zatem zdobyła pani bilet?

Maria Szabłowska: Bilet zdobył dla mnie tata. Pracował w Cechu Rzemiosł Różnych i miał dojścia przez Cech. Nie musiałam stać w kolejce, miałam załatwiony bilet. W PRL-u bardzo wiele rzeczy się załatwiało, w tym bilety na koncerty.

PAP: Jak to się stało, że władza ludowa zgodziła się na taki koncert?

Maria Szabłowska: Władze już wcześniej godziły się na takie występy gwiazd, przyjeżdżali do Polski przedstawiciele brytyjskiego rocka – w 1965 r. grali The Animals. Myślę, iż zadecydowało również to, że były to koncerty bardzo wyczekiwane przez młodzież, bardzo dobrze się sprzedawały, choć w PRL-u w ogóle nie myślało się ekonomicznie. Jest taka historia, że szef PAGART-u, Władysław Jakubowski, zaprosił do siebie szefów takiej śmiesznej organizacji „Pop-Fun-Club”, czyli późniejszego polityka i ministra spraw zagranicznych w latach 90. Andrzeja Olechowskiego, i Wojtka Manna. To był klub płytowy, ja także do niego należałam, spotykaliśmy się, wspólnie słuchaliśmy muzyki oraz wymienialiśmy się płytami. Jakubowski był łebskim człowiekiem i zorientował się, że, krótko mówiąc, można zarobić na takich koncertach. Poprosił Olechowskiego i Manna, aby na karteczce wypisali, jakie zespoły z brytyjskiej fali warto zaprosić, żeby młodzi ludzie przyszli na te koncerty. Na tej karteczce Mann i Olechowski napisali nazwy grup czy solistów, takich jak Lulu, Billy J. Kramer czy właśnie The Rolling Stones. Z tej karteczki nie przyjechali tylko Beatlesi, którzy byli zespołem początkującym, ale już z wielkimi sukcesami.

Myślę, że z dzisiejszej perspektywy patrząc na to, co się działo wokół koncertu Rolling Stonesów w 1967 r., można powiedzieć, że władza nie miała pojęcia, jaka była siła rażenia akurat tego zespołu. Kiedy Stonesi przyjechali, byli już po hicie „I can’t get no satisfaction”, byli już bardzo sławni. W związku z tym na ten koncert szli nie tylko Polacy; przyjechali też Czesi i Niemcy z NRD.

PAP: Jakie emocje towarzyszyły koncertowi?

Maria Szabłowska: To było wydarzenie bez precedensu. Oglądałam niedawno występ Rolling Stonesów w Hawanie, gdzie przyszło milion osób. Widziałam twarze tych ludzi, jak oni patrzyli na Stonesów: jakby się zdarzył cud, że tacy bogowie do nich zjechali. Myśmy chyba wtedy podobnie to traktowali – że nagle przyjechał jeden z topowych zespołów świata. Wcześniej co prawda przyjeżdżały inne grupy, ale nie były one tej miary, co Stonesi.

PAP: Jaka panowała atmosfera przed samym koncertem?

Maria Szabłowska: Było bardzo dużo ludzi. Wiem, że były fałszywe bilety. Powiedział mi to Zbigniew Korpolewski, który był konferansjerem tego koncertu, bo Lucjan Kydryński – ówczesny konferansjer numer jeden – zadeklarował, że takich występów nie będzie zapowiadał. Te fałszywe bilety mieli właśnie ludzie, którzy przyjechali z Czechosłowacji. To wywołało nieporozumienie, bo była cała drużyna zawiedzionych. Była również milicja. Jest nawet wydana książka o tym koncercie [„The Rolling Stones – Warszawa ’67” Marcina Jacobsona – przyp. red.], w której autor pisze o milicji, która pałowała. Mnie jednak udało się wejść na koncert bez problemów.

PAP: Jak wspomina pani sam koncert?

Maria Szabłowska: Gdy czytałam dalej tę właśnie książkę, były w niej relacje różnych osób, które były na tym koncercie, ale myślę, że są też tam relacje tych, którzy nie byli, ale zawsze opowiadali, iż byli. Są wspomnienia, że w pierwszych rzędach siedziały dzieci prominentów partyjnych w białych koszulach i czerwonych krawatach. Nic takiego się nie działo. Było bardzo dużo młodzieży. Koncert był szokująco głośny w porównaniu z tym, co do tamtej pory słyszała publiczność Sali Kongresowej. Nie czułam się kontestatorką, nie miałam poczucia, że robię coś przeciwko PRL-owi, ale władza tak to trochę traktowała. Poczułam, że nagle ci ludzie, których słyszałam w Radiu Luxembourg czy których płyty miałam od wujka z Ameryki, przyjechali do mnie i nie zawiedli mojego zaufania. Aczkolwiek myślę sobie teraz, że być może to było dla mnie tak ważne i wielkie wydarzenie, że mogłam nie słyszeć niektórych niedoróbek: oni wtedy brzmieli dla mnie świetnie.

PAP: Jak wyglądał czas po koncercie? Czy doszło do jakichś starć z milicją?

Maria Szabłowska: Podobno były starcia, ale ja również tego nie doświadczyłam. Tego dnia były dwa koncerty w Sali Kongresowej. Ja, ale też wiele innych osób, nie potrafimy sobie przypomnieć, na którym z tych dwóch koncertów byliśmy. Wydaje mi się, że byłam na tym późniejszym. Być może starcia były podczas tego pierwszego występu, a potem już sytuacja została opanowana.

PAP: Czy wówczas udało się pani spotkać z artystami?

Maria Szabłowska: Nie, to już wtedy było raczej niemożliwe. Oni już byli bardzo znani i nie mieliśmy do nich dojścia. Wcześniej udało się nam spotkać z Animalsami, gdy grali dwa lata wcześniej. Zaprosiliśmy ich wtedy po koncercie do domu, zresztą mojego. Stonesi byli wówczas zbyt wielcy; Zbigniew Korpolewski zresztą mówił mi, że oni traktowali występ w Warszawie jako próbę przed Moskwą.

PAP: Na czym miała polegać ta próba?

Maria Szabłowska: Bardzo chcieli pojechać do Moskwy, do Związku Sowieckiego. Chcieli w innym komunistycznym kraju sprawdzić siłę swojego rażenia. Jednak nigdy nie dojechali do Moskwy. Wiedzieli, że grają za żelazną kurtyną, że ich płyty nie były wtedy w Polsce sprzedawane w normalnych sklepach płytowych. Uważali, że publiczność nie będzie znała repertuaru. Stonesów bardzo zadziwiło – co również wiem od Korpolewskiego – że publiczność znała repertuar, śpiewała z nimi. To było dla nich wielkie zaskoczenie. A my mieliśmy wujków i ciotki, którzy przysyłali nam płyty z Zachodu, mieliśmy swój klub płytowy, gdzie mogliśmy słuchać płyt kolegów i koleżanek, więc mieliśmy tę wiedzę. Było również właśnie Radio Luxembourg, którego częstotliwość dość trudno się łapało, ale się udawało. Tam także się słuchało tej muzyki.

PAP: Czy wiadomo, w jaki sposób zapłacono zespołowi za występ?

Maria Szabłowska: Są legendy, że Stonesi dostali złotówki. Takie legendy są też o Animalsach i o innych zespołach. To była bardzo skomplikowana sytuacja – dewizy a polski złoty. Mick Jagger ma wielką głowę do interesów, więc nie sądzę, żeby się zgodził na złotówki. Jednak faktycznie są takie opowieści, że dostali wynagrodzenie w złotówkach, że zakupili wagon wódki, że wyrzucali te złotówki z tarasu lotniska na Okęciu. Wydaje mi się, że oni by się po prostu na to nie zgodzili.

PAP: Czy wokół występu Stonesów krążą jeszcze inne legendy?

Maria Szabłowska: Jest opowieść, jednak to już nie jest legenda. Ze Stonesami przyjechał klawiszowiec Brian Jones. W Warszawie włączył niewłaściwą wtyczkę do naszej elektryczności i spaliły mu się organy, a koncert miał być niezadługo, ponieważ oni próbowali w dniu występu. Przed nimi grali Czerwono-Czarni, wśród nich Ryszard Poznakowski, który miał swoje NRD-owskie klawisze, tzw. zemstę Ulbrichta – to były dobre, podrabiane klawisze zachodnie. Menedżer Stonesów przyszedł do Poznakowskiego i błagał go, żeby Rysiek pożyczył organy, a oni zapłacą każdą sumę, bo przecież koncert nie może się odbyć bez tego instrumentu. Rysiek, jak to Polak, taki szlachcic, uniósł się honorem i powiedział, że nie chce żadnych pieniędzy, niech tylko Mick Jagger przyjdzie do niego i powie „dziękuję”. I tak się stało – Jagger przyszedł do niego za kulisami i powiedział „thank you”, no i Brian Jones grał na organach Poznakowskiego.

PAP: Jaki wpływ wywarł koncert Rolling Stonesów na ówczesną polską popkulturę?

Maria Szabłowska: Był na pewno ogromny. Lucjan Kydryński, który był bardzo inteligentnym człowiekiem i świetnym konferansjerem, znawcą muzyki, tak strasznie ich zlekceważył, odmawiając tego prowadzenia. Myślę, że się potem zorientował, jakie zainteresowanie Stonesi wzbudzają wśród młodej widowni – faktem jest, że była to bardzo młoda widownia, byli to ludzie jeszcze ze szkoły albo studenci, tzw. dorosłych tam prawie nie było. Kydryński potem musiał na to spojrzeć zupełnie innym okiem i się zastanowić, że być może zbyt pochopnie ich zlekceważył.

Koncert uzmysłowił PAGART-owi, że warto sprowadzać takie zespoły, ponieważ wiązało się to z pieniędzmi – bilety szły jak woda. Występ miał również ogromny wpływ na naszych bigbitowców – artystów, którzy byli sławni, ale jeszcze bardzo młodzi, jak np. Tadeusz Nalepa. On zawsze przyjeżdżał na koncerty z Rzeszowa, w którym mieszkał. Powiedział, że po koncercie Animalsów dostał wysokiej gorączki, a na Stonesach wiedział już, jak trzeba grać i śpiewać. Janusz Kruk z Andrzejem Mogielnickim napisał o tym koncercie piosenkę, którą śpiewał zespół 2 plus 1.Koncert miał zatem ogromny wpływ na naszych artystów. Chodzili, przynajmniej starali się chodzić, na koncerty, bo to była inspiracja. Wtedy nie było w normalnym obiegu zachodnich gazet, nie było płyt, w radiu już grano trochę zachodniej muzyki, ale to było ciągle za mało. A ponadto co innego słyszeć artystę z płyty, a co innego zobaczyć, jak się zachowuje.

PAP: Czy ten koncert był tylko wydarzeniem muzycznym, czy może także socjologicznym?

Maria Szabłowska: To absolutnie było zjawisko socjologiczne, a wręcz powiedziałabym, że było ono w jakiś sensie polityczne. Ludzie, którzy przyszli na ten koncert, którzy w jakiś sposób wywalczyli, wystali te bilety, czuli, że jakieś ich marzenie się spełniło. Ja sama się tak czułam – że nagle znalazłam się w oazie wolności, że to moja muzyka i nikt się nie wtrąca, nie mówi, jak grać, śpiewać. To dla nas było prawdziwe. Nagle odkryliśmy własny świat przez nikogo niekontrolowany, niecenzurowany. Jak już Stonesi zaczęli grać i śpiewać, to oczywiście robili na scenie, co chcieli, nikt im nie mógł czegokolwiek zakazać. Już wcześniej wiedziałam, że ta muzyka daje człowiekowi wolność i ucieczkę od rzeczywistości, ale to był tego namacalny dowód.