Staram się, żeby moje życie zawodowe było atrakcyjne. Lubię więc robić także i te „głupie” rzeczy. Oczywiście fajnie jest uprawiać sztukę, ale na to jest coraz mniej przestrzeni - z Aleksandrą Popławską rozmawiamy o rewolucji w świecie seriali, aktorskich wyzwaniach, Instagramie i pięknej śmierci dla aktora.

Czekając na Ciebie, a umówiliśmy się po spektaklu „Niezwyciężony”, w którym grasz razem z Agnieszką Grochowską, Bartkiem Topą i Szymonem Bobrowskim w Teatrze 6. Piętro, przeglądałem Twoje konto na Instagramie. Zdjęcia z planu występują tam obok tych prywatnych. Zacznę więc od pytania o Twoje podejście do mediów społecznościowych.

Media społecznościowe to symbol naszych czasów, narzędzie pracy, źródło kontaktów, ale też zabawa. Gdybyśmy podchodzili bez przymrużenia oka, to byłoby bez sensu. Dzięki nim mogę bezpośrednio dotrzeć do widzów, na bieżąco zdementować plotki czy odpowiedzieć na pytania. To fajna forma kontaktu. Obserwuję konta różnych gwiazd, które lubię np. Gwyneth Paltrow czy Hilary Swank i widzę, co publikują, uczę się od nich. Część zdjęć jest zawodowych, a cześć prywatnych, dzięki temu osoba publiczna staje się nam bliższa, bardziej uchwytna. Jedni publikują coś kilka razy dziennie, a inni raz na jakiś czas, zdjęcia z mamą, tatą, dziećmi, zwierzętami, podczas ćwiczeń, ale też akcje społecznościowe, dzielenie się poglądami i ważnymi wydarzeniami z danego kraju czy świata. Świat i ludzie wydają się na wyciągnięcie ręki. Do kogoś, kogo podziwiamy można napisać, bywa, że odpisze i to bardzo miłe. Ja na Facebooku udzielam się dużo mniej, wolę Instagram. Mój Instagram prowadzę bardziej „lajtowo”, z przymrużeniem oka. Zazwyczaj wstawiam jedno zdjęcie dziennie, ale bywa że nie ma mnie tam przez parę dni. Są osoby publiczne, które prowadzą to bardziej „celebrycko”, pod kątem różnych korzyści, reklamując produkty… Ja, gdybym nie była aktorką, pewnie wrzucałabym tam głównie zdjęcia przyrody (śmiech).

Obserwuje Cię 30 tysięcy ludzi – sporo! Ale mam wrażenie, że bawisz się trochę swoimi postaciami. Kiedy premiery miały Twoje ostatnie duże produkcje, jak „Niebezpieczne Kobiety”, a wcześniej serial „Wataha”, często można było tam znaleźć zdjęcia z planów, w których podpisywałaś się jako prokurator Iga Dobosz z „Watahy”, albo Siekiera z filmu Patryka Vegi. I oczywiście, z jednej strony było to „z przymrużeniem oka”, ale miałem wrażenie, że jednak widzę tu jakieś przedłużenie działalności zawodowej.

Rzeczywiście było tak, że kiedy skończyła się już emisja „Watahy” i zbliżała premiera „Niebezpiecznych Kobiet”, ludzie pytali mnie „Gdzie jest Dobosz?”. Na pytanie odpowiadałam, publikując już zdjęcia mojej kolejnej postaci - Siekiery, podpisując hasztagiem „gdzie jest Dobosz”. Taka zabawa.

Zabawa, jasne, ale coś czuję, że gdybyś nie lubiła swoich postaci, to chyba nie chciałabyś do nich nawiązywać w mediach społecznościowych…

Lubię te postaci, lubię swoją pracę. Ale to, że zamieszczam takie komentarze, to też oznacza, że się od nich dystansuję. To nie jest coś w stylu: „Ooo, zagrałam wielką rolę! To moja, WAŻNA, ŻYCIOWA praca, podziwiajcie!” (śmiech)

Nietrudno zgadnąć, że ostatnio masz bardzo intensywny czas. "Wataha", wcześniej "Belfer", serial "Druga Szansa", teraz jeszcze do kin wszedł film „Niewidzialne” Pawła Sali, który też wzmacnia wrażenie, że dużo pracujesz. Znajdujesz chwile dla siebie, wychodzisz czasem z tego „kieratu”?

Kierat to, domyślam się, znają pracownicy korporacji. O aktorach po prostu się mówi i pisze i dlatego może powstać wrażenie, że tak dużo pracują. Film Pawła Sali kręciłam na przełomie 2015/16 i miałam tam trzy dni zdjęciowe. W "Drugiej Szansie" miałam 12 dni zdjęciowych, które rozkładają się na czas czterech miesięcy. Więc bez przesady. Podejrzewam, że gdybym miała codziennie chodzić do pracy, to wyglądałoby to trochę inaczej. Właściwie to… za mało pracuję. (śmiech)

W to akurat nie uwierzę! Ale, wspomniałaś sama o "Drugiej Szansie", był też "Belfer", ale przede wszystkim takim „dużym strzałem” była rola prokurator Igi Dobosz w „Watasze” - serialu produkcji HBO, który wrócił po czterech latach od daty emisji pierwszej serii. Zresztą, podobno, na życzenie widzów. Do tego możesz zobaczyć różne zagraniczne wersje serialu, w których twoja Dobosz mówi np. po hiszpańsku.

Jest też wersja niemiecka!

Jak to jest brać udział w czymś, co ma tak szeroki oddźwięk i tak mocno zapisuje się w pamięci widzów?

To przygoda życia i wielka radość, w tej pracy chodzi przecież o to, żeby robić ciekawe rzeczy. Niestety zdarzają się one rzadko. A „Wataha” to mocny scenariusz, ciekawa rola, fantastyczni, utalentowani ludzie i produkcja na światowym poziomie. Aktor głównie na takie właśnie sytuacje czeka, mimo, że praca była bardzo ciężka i wymagająca to jedno z moich spełnionych marzeń zawodowych.

No tak, rozmawiamy w nieco cieplejszych warunkach, co jest nie bez znaczenia, bo na planie tego serialu, kręconego zimą w Bieszczadach, trochę chyba wymarzłaś. Pamiętasz najniższą temperaturę w trakcie zdjęć?

Hmmm, minus dwadzieścia? Później to już te „minusy” nie mają takiego znaczenia: czy to dwadzieścia, czy dwadzieścia sześć. No… było zimno, ale rozgrzewały nas emocje naszych bohaterów. Zresztą zaliczyliśmy tam cztery pory roku. Było zimno, lało, wiało, śnieg i burze choć zdarzyły się tez piękne słoneczne dni. Ale zima, fakt, była mocno „doskwierająca”. Teraz za tym bardzo tęsknię! (śmiech)

Wataha jest wymieniana jako jeden z tzw. superseriali, czyli produkcji robionych z rozmachem, jaki jeszcze kilka lat temu zarezerwowany był wyłącznie dla produkcji zza Oceanu, ew. z Europy Zachodniej. Tak jak wspomnieliśmy, "Watahę" oglądają dziś widzowie w 20-tu krajach, w tym w Hiszpanii. Czujesz się częścią serialowej rewolucji, jakiej niewątpliwie jesteśmy świadkami?

Kiedy wchodziłam do zawodu kilkanaście lat temu to fajnie było grać w filmach, a seriale były „obciachem”. Na ekranach pojawiały się pierwsze serialowe tasiemce, trwające do dziś. Jako młoda aktorka miałam propozycję wejścia do obsady takiej produkcji. Był wtedy zwyczaj, że zgodę na to musiał wyrazić dyrektor mojego ówczesnego teatru. Na szczęście zgody nie dał i może to mnie „uratowało” przed takim serialem-tasiemcem, bo dziś być może byłabym aktorką jednej roli. A tak mogę robić rzeczy fajne i różnorodne. To wówczas był nie lada dylemat dla aktorów: przyjąć propozycję gry w tych serialach czy też nie. Nie wiadomo było, jak rozwiną się w nich fabuła i losy postaci, jak będą kręcone. A pieniądze kusiły. Powstające dziś seriale to już nie to samo. Coraz więcej powstaje dobrych jakościowo i fabularnie produkcji, produkcje takie jak "Wataha" HBO, "Belfer" i "Kruk" Canal+ czy wyczekiwane przeze mnie „Ślepnąc od Świateł” HBO, to produkcje, w których stawia się na jakość nie na ilość.

W "Watasze" masz napisaną pełnokrwistą postać, wiesz jaka jest, znasz kierunek, w którym zmierza…

Miniseriale z małą ilością odcinków to jakby przedłużenie filmu, historia jest zamknięta, wiadomo jak psychologicznie poprowadzić postać – w czymś takim fajnie zagrać. Możesz sobie rozłożyć siły, w sensie emocjonalnym. A "Wataha"? Po pierwszej serii w sumie też nie wiedzieliśmy „na czym stoimy”. Czy postaci, które graliśmy będą żyły dalej, czy powrócą, czy nie. Stanęłam przed dylematem - albo robię Idze Dobosz „pogrzeb”, albo „noszę ją” dalej w sobie. Po drugiej serii też jesteśmy trochę w podobnej sytuacji. Drzwi zostały otwarte, czy postaci zostaną „wskrzeszone”? Co się stało z Igą Dobosz? Powraca instagramowe pytanie – #gdziejestdobosz (śmiech).

Fani mają teraz pewnie nie lada orzech do zgryzienia. Zresztą spotykasz się z nimi dość często, także na różnego rodzaju imprezach, które potwierdzają, jak popularne są dziś seriale, czyli na popkulturowych konwentach.

I często ludzie zwracają się do mnie nazwiskiem postaci, czyli: „O, idzie Iga Dobosz”. Bo kojarzą chyba bardziej postać, niż mnie. Oczywiście HBO ma jednak ograniczony zasięg dotarcia do widzów, za to ci, którzy już oglądają, potrafią stać się prawdziwymi pasjonatami i być w tym bardzo „zatwardziali”. Zapowiadany jest zresztą nawet zlot fanów "Watahy", którzy tak po prostu, bezinteresownie chcą się spotkać, żeby porozmawiać o ulubionym serialu. Impreza odbędzie się w Bieszczadach i chyba się na nią wybiorę.

Wspomniałaś o HBO, a tak się składa, że tak, jak "Belfer" - serial produkcji Canal+ - tak i "Wataha" była jednym z najczęściej „piraconych” seriali. I w chwili premiery jego drugiej serii, dostęp do serialu był ograniczony dla abonentów tej telewizji. Teraz można wykupić go osobno, czyli kolejna stacja dołącza do Netfixa i Showmaxa, które oferują bardzo prosty dostęp do swoich treści, za comiesięcznym abonamentem. Myślisz, że w tej sytuacji, łatwiej być fair wobec twórców?

Jeśli tak zrobili, to znaczy, że obserwują rynek i widzą, co się dzieje. Myślę, że nam wszystkim, twórcom, powinno zależeć na tym, żeby dotrzeć do jak największej grupy osób. Ja mam mały telefonik, a w nim wszystkie aplikacje do oglądania seriali, o których wspomniałeś.

I oglądasz na telefonie?

Zdarzało mi się, kiedy akurat byłam w coś „wkręcona”, pojawiała się chwila wolnego, obejrzeć odcinek „Taboo”, czy innego serialu na telefonie. Ale oczywiście wolę na dużym ekranie.

No dobrze, ale jako aktorka/reżyserka, masz jakiś pomysł, jak przemówić np. do młodych ludzi, żeby jednak korzystali z legalnych źródeł?

To jest trudne, bo młody człowiek zwykle nie ma kasy, więc jakoś tam, z jednej strony, jestem w stanie to zrozumieć… Z drugiej strony te serwisy robią się coraz tańsze, łatwiej o dostęp, więc kochani młodzi widzowie, jeśli nas lubicie i chcecie dobrej jakości produkcji, to zamiast kolejnej paczki chipsów kupcie nas z legalnych źródeł!

Ja też jako aktorka wielokrotnie słyszałam, że „powinnam coś zrobić za darmo”, bo to „promocja dla mnie” itd. Oczywiście nie zgadzam się z takim podejściem. Zatem pewnie takiej młodej osobie powiedziałabym po prostu, żeby jednak zapłacił za pracę ulubionego artysty, jeśli chce, żeby ten dla niego tworzył.

No dobrze, to teraz muszę spytać o coś, o czym mówiłaś ostatnio sporo, czyli o pracę z Patrykiem Vegą. Postać Siekiery, jaką zagrałaś u niego w filmie „Niebezpieczne kobiety” ma chyba i zdaje się, że miała już kiedy dostałaś scenariusz, największy potencjał popularności. W końcu poprzednie jego filmy oglądało w samych kinach ponad 2 miliony widzów. Czy w jakimś stopniu wpłynęło to na decyzję o przyjęciu roli?

Szczerze mówiąc to mało zajmuję się tabelkami oglądalności, raczej skupiam się na swojej pracy. Wiedziałam tylko, że Vega robi kino sensacyjne, ale dopiero po fakcie dowiedziałam się, że to jest tak niebywale popularne. Mogę powiedzieć, że gram w filmach niszowych, a teraz gram też u Vegi. No i robię swoje, do pracy podchodzę z takim samym zaangażowaniem w kinie niszowym jak i w popularnej produkcji.

Większość aktorek, które z nim pracują bardzo sobie to chwali. Twierdzą, że dostały ciekawe role. I że czuły frajdę podczas zdjęć. Ta frajda – to moje odczucie – jakoś przenosi się na film. I dostrzegane jest to przez krytyków, nawet tych, którym nie podoba się kino Vegi. Piszą, że pełno w nim ciekawych kobiecych postaci.

Na pewno jest to ciekawsze niż to, co oferują niektóre codzienne seriale, czyli sceny typu: „Podam Ci kawę, lub herbatę i czy chcesz cukier do tego?”. Takich scen Vega nie robi. U niego bohaterowie poruszają się na krawędzi, na granicy jakiegoś „przegięcia”. Aktor lubi taką „ostrą jazdę”. Może być to albo strasznie kiczowate, albo żenujące, albo – przeciwnie – z „bebechami” na wierzchu. Ale zawsze jest „jakieś”. Vega bardzo lubi takie emocjonalne historie. Natomiast kiedy dostałam scenariusz nie znałam go osobiście. W międzyczasie przeczytałam wywiad z Tomaszem Raczkiem - który jest i zawsze był dla mnie autorytetem jeśli chodzi o krytykę filmową - powiedział, że Vega robi kino autorskie, i że sytuacja z jego kinem jest taka, jak kiedyś z kinem Barei. Bareja w czasie kiedy tworzył też był ostro krytykowany i nie przez wszystkich rozumiany, a robił kino kultowe. Czy Vega przejdzie do historii tak jak Bareja, nie wiem, ale na pewno zapisze się w niej pod względem ilości wyprodukowanych filmów. Słyszałam, że ma filmowe plany na kilka kolejnych lat, dlatego na pewno ma szansę pobić taki rekord.

A propos tego, czy nie było w Tobie jakiegoś lęku przed tą pracą… Zastanawiam się, czy w ogóle czegoś się – w zawodzie - boisz?

Strach jest złym, najgorszym doradcą, bo blokuje i nie rozwija. Trema – to co innego, potrafi mobilizować, ale strach nie jest fajny. Oczywiście, że czasem się boję. Zdarza mi się – w dosłownym znaczeniu. Np. kiedy podczas zdjęć do „Niebezpiecznych kobiet” kręciliśmy scenę na jachcie. Dostałam objawów choroby morskiej, mój błędnik zwariował. Były tego dnia duże fale, mocno nami rzucało a jeszcze scena długiego pocałunku z Piotrem Stramowskim, od tego może zakręcić się w głowie (śmiech). Zaraz potem miałam wsiąść na skuter i bardzo szybko jechać prosto na kamerę. Robiłam to pierwszy raz w życiu. Myślałam, że umrę, nie zdążę wykręcić, rozwalę siebie i kamerę. Ale trudno, pomyślałam, umrę na planie w słonecznej Hiszpanii. Czy może być piękniejsza śmierć dla aktora?

Zastanawiam się, czy na tym etapie kariery, pracując prawie po równo jako aktorka i reżyserka, dzielisz sobie swoją działalność artystyczną, czy też oczekiwania wobec zawodu? Tzn. „w teatrze chcę tego, w kinie tamtego”, itd?

Zawsze próbuję się dostosowywać do tych propozycji, które mam. Trudno mi oczekiwać bardzo dużych rzeczy od kina, jeśli ono mi ich nie daje. Oczywiście chciałabym brać udział w mocnych, artystycznych projektach, zagrać ciekawą rolę, która byłaby dla mnie wyzwaniem. Dla aktora to najważniejsze: mieć wyzwanie. Ale takich propozycji z prawdziwego zdarzenia jest mało. Dlatego w teatrze staram się podejmować tematy „poważniejsze”, których w kinie nie mogłabym dotknąć, bo to nie ja „dowodzę”, tylko jestem zatrudniana przez kogoś innego.

Spektakl jest też trochę „łatwiejszy” w produkcji, niż film…

Jasne, że tak. Filmu sama nie nakręcę, póki co. Nie czuję się na siłach. Spektakl jest tańszy w przygotowaniu, niż film, a to też oznacza, że jest jakaś przestrzeń na eksperymentowanie. Oczywiście jeśli dyrektor teatru, w którym pracuję, jest na to gotowy. Takich teatrów jest, niestety, coraz mniej, bo ludzie chcą, żeby to było chociaż trochę komercyjne.

Sporo mówiliśmy o Siekierze, a tymczasem dla wielu widzów teatralnych jesteś Małą Metalową Dziewczynką z "Między nami dobrze jest" Doroty Masłowskiej. Spektaklu, w którym jeszcze do niedawna grała Danuta Szaflarska. Można Wam, aktorom, pozazdrościć tej zawodowej różnorodności: tu Siekiera, a zaraz potem granie w sztuce Masłowskiej.

Tak. Właśnie jadę z tym spektaklem na festiwal do Bukaresztu, spektakl żyje swoim życiem, a Danuta czuwa nad nami z góry…

Niektórzy mi zarzucają: że nie decyduję się tylko na udział w „artystycznych” projektach, że „to się nie godzi” – gdzieś zagrać, czy coś zrobić. Ja tego nie rozumiem, bo mi się właśnie podoba to, że robię czasami rzeczy głupie, czasami śmieszne, a czasami – ambitne.

Aktorka „z dystansem”!

Staram się po prostu, żeby moje życie zawodowe było atrakcyjne. Lubię więc robić także i te „głupie” rzeczy. Oczywiście fajnie jest uprawiać sztukę, ale na to jest coraz mniej przestrzeni.

A da się, Twoim zdaniem, uprawiać sztukę, jednocześnie ocierając się o celebryctwo? Tzn. zbudować sobie jakąś tam popularność, i „korzystać z niej”, żeby na przykład promować te „ambitniejsze” przedsięwzięcia? Da się tak balansować?

Często jest tak, że ktoś kto przez całe życie tkwi w undergroundzie, nagle „przechodzi na drugą stronę”. Na przykład fantastyczna i moja ulubiona artystka - Marina Abramović, która w pewnym momencie, nagle, zaczęła brać udział w kampaniach znanych marek. Los tak nią pokierował, czy może już się znudziła undergroundem? Staram się tego nie oceniać, tylko obserwuję, ale może rzeczywiście – to naturalny proces? Jak długo można być w offie i robić performansy? Niektórzy robią to przez całe życie, a inni decydują się pójść w końcu komercyjną drogą. Kwestia losu, szczęścia, wyboru? Trudno powiedzieć. U nas jest podobnie, „aktorzy Lupy” tez grają czasem w serialu. To im nie umniejsza, nie zabiera im talentu.

A skoro o teatrze mowa… Jak już wspomnieliśmy, spełniasz się w nim też jako reżyserka. Wśród zrealizowanych przez Ciebie samodzielnie lub w duecie z Markiem Kalitą,spektakli są m.in. „Noc żywych Żydów” Igora Ostachowicza, „Dogville” wg scenariusza filmu Larsa von Triera, „Coming out” Jacka Góreckiego… Bardzo różne tematy: pamięć, opresyjna wspólnota czy właśnie jakiś rodzaj przełomu w życiu. Czym się kierujesz przy wyborze tego, nad czym chcesz pracować?

Zawsze najważniejsze są temat i literatura. W naszych realizacjach – wspólnych i indywidualnych – przeważają teksty współczesne, rzadko kiedy sięgamy po klasykę. Albo adaptacje albo rzeczy „świeżo napisane”, różne tematy, ale zawsze dotyczą one człowieka i jego egzystencji. Tak było z głównym bohaterem „Nocy żywych Żydów”, który nagle staje się obrońcą Żydów, mieszka na Muranowie i w nocy nawiedzają go duchy które zagrzewają go do walki. Tak było z „Generałem” Jarka Jakubowskiego (sztuka opowiadająca o gen. Jaruzelskim – przyp. JN), którą zresztą być może będziemy przenosić do Teatru Telewizji - próba „uchwycenia” tej dwuznacznej i kontrowersyjnej i znienawidzonej przez cześć Polaków postaci.

No i „Coming out”, który najbardziej dotyczy kobiet: procesu starzenia się, przemiany, wyznania swoich sekretów i lęków. Więc może nie są one powiązane ze sobą, ale zawsze dotyczą człowieka i jego problemów.

A co daje praca w duecie?

Konflikt i dyskusje… a z tego rodzą się rozwiązania. To trudne, bo każde z nas różnie myśli i nie chce iść na kompromis, ale też – uzupełniamy się. Bywa więc, że się „rozstajemy” i mówimy sobie, że „nigdy więcej wspólnej pracy!”, a nagle okazuje się, że obie strony potrzebują opinii tej drugiej. Przed premierą głos z zewnątrz jest cenny, bo człowiek zatraca się i już „nic nie wie”. Dlatego zapraszamy się nawzajem na próby generalne i na ostatniej prostej, tuż przed metą, rady jednej i drugiej strony są zawsze cenne.

Jakieś kolejne projekty? Co planujesz?

Plany są różne, ale nie mogę jeszcze o nich powiedzieć. Aktualnie w końcu mam czas dla siebie i dla mojej córki i to jest baaardzo fajne, bardzo miło nam razem. Dużo tez czytam i przygotowuje się do nowych realizacji.

Czyli: najbliższe plany, idąc za tym co podglądałem na Instagramie: leżenie w ogrodzie!

Ja tam nie tylko leżę, ale też plewię i MOTYKUJĘ! (śmiech)

Rozmawiał: Jan Niebudek

Artykuł powstał we współpracy z www.legalnakultura.pl

Fundacja prowadzi Bazę Legalnych Źródeł, które udostępniają treści zgodnie z prawem i wolą twórców.